Opinia 1
O ile w pewnych kręgach cały czas pokutuje pogląd, że nie ważne jak coś wygląda, tylko jak gra, to osobiście doszedłem do takiego mementu w audiofilskich poszukiwaniach, iż sam przed sobą jestem w stanie się przyznać, że mam inne w tym temacie zdanie. Może to pierwsze oznaki skrajnego zmanierowania, bądź snobizmu, lecz skłaniałbym się raczej ku zwykłemu, genetycznemu hedonizmowi, zgodnie z którym człowiek jako istota rozumna i charakteryzująca się mniej, lub bardziej wysublimowanym gustem lubi otaczać się przedmiotami po prostu nie tylko estetycznymi, lecz po prostu ładnymi. Dla tego też dokonując osobistych wyborów, całkowicie pomijając ich walory brzmieniowe, wyżej stawiam design urządzeń Feickerta nad Kuzmy, czy Accuphase’a nad Heglem. Po prostu tak mam i już – walczyć z tym, przynajmniej na razie, nie zamierzam, gdyż po pierwsze dobrze mi z tym, a po drugie Małżonka patrzy na moje hobby zdecydowanie przychylniej.
Cały ten przydługi i z pozoru zupełnie niezwiązany z tematem niniejszej recenzji wywód ma jednak stanowić wstęp, zapowiedź tego, czym tym razem mamy zamiar Państwa uraczyć. Mowa o producencie, którego urządzeń nie sposób pomylić z czymkolwiek innym. Panie i Panowie oto przecudnej urody dzielona amplifikacja specjalisty od cieszących zarówno uszy, jak i oczy audiofilów na całym świecie – Jeffa Rowland’a: przedwzmacniacz Corus i stereofoniczna końcówka mocy 625.
Oba urządzenia tuż po wypakowaniu z powodzeniem można postawić na honorowym miejscu w salonie i bez podłączania kontemplować ich niezwykłe piękno wydając od czasu do czasu „krecikowe” (dla pokolenia MTV i Cartoon Network wspomnę tylko, że była to jedna z bardziej uroczych bajek powstałych na terenie tzw. Demoludów) „ach jo”. O ile zarówno przy jubileuszowych Accuphase’ach jak i Alluxity cmokałem nad jakością wykonania i wysmakowanym (każdy we własnym stylu) designie Jeffy po prostu porażają, powalają i przewartościowują wszystko, co do tej pory większość z nas miała okazję we własnych systemach widzieć i niejako przy okazji słyszeć. Proszę mi wierzyć – nawet, gdyby dostarczony na testy zestaw po prostu nie grał, bądź robił to źle to i tak zrozumiałbym osoby, które kupiłyby go wyłącznie dla samego wyglądu. Absurd? Niekoniecznie – w końcu dość niepostrzeżenie przekroczyliśmy magiczną barierę 100 000 PLN, za którą trudno mówić o zdrowym rozsądku a decydujące zdanie w procesie decyzyjnym (oprócz Drugiej Połówki) biorą emocje i właśnie szata wzornicza, a w Jeffach najoględniej mówiąc jest na czym oko zawiesić. Znakiem firmowym są wycinane z aluminiowych bloków obudowy, których korpusy lśnią szlachetną czernią a nieprzyzwoicie wręcz grube fronty mienią się laserowo „wyczarowanym” pofalowaniem, którym ozdobiono również płyty wierzchnie wspomnianych korpusów, przynajmniej jeśli chodzi o dostępne w ofercie DACi, przedwzmacniacze i mniejsze amplifikacje.
Przedwzmacniacz Corus to niewielkie, jak na High-End, urządzenie. W centrum jego zjawiskowego frontu umieszczono duży, czytelny i oczywiście dający się wygasić perłowy wyświetlacz VFD, pod którym w równym rządku ustawiono dziesięć niewielkich przycisków dających dostęp do sześciu wejść, możliwość wyboru źródła nagrywania, menu, wyłączenie wyświetlacza, oraz wyciszenia (mute). Całości dopełnia umieszczona z prawej strony zgrabna, poręczna gałka regulacji poziomu dźwięku, dzięki której nad wyraz komfortowo i zdecydowanie precyzyjniej niż z pomocą eleganckiego pilota, można ustawić z dokładnością do 0,5dB głośność. Skoro poruszyłem temat sterowania pilotem to od razu uprzedzę, że nie zawsze wszystko jest tak proste, jak się z pozoru mogłoby wydawać. W Corusie oczywiście wszystko da się obsłużyć tym jakże solidnym kawałkiem wypolerowanego aluminium, lecz aby było to w ogóle możliwe trzeba najpierw podpiąć pod przedwzmacniacz dedykowany odbiornik IR za pomocą kierunkowego(!) kabelka.
Wspomniany kabelek wpinamy w umieszczone na ścianie tylnej gniazdo i w stylowy, aluminiowy odbiornik, który nie jest jedynym niezbędnym do pełni szczęścia akcesorium. Drugim jest zewnętrzny i tyleż elegancki, co solidny zasilacz, z którego odrębnymi przewodami dostarczamy życiodajny prąd do zajmujących dedykowane komory układów lewego i prawego kanału przedwzmacniacza.
Tył Corusa w związku z symetryczną budową wewnętrzną również wygląda jak dwa zestawione ze sobą lustrzane odbicia. Górną część płyty zajmuje rząd wejść, w skład których wchodzą cztery pary XLRów i dwie pary RCA a dolną bateria wyjść. Tam również, nie kierowano się minimalizmem, gdyż wyjścia liniowe i to zarówno w wersji XLR, jak i RCA nie tylko zostały zdublowane, ale i uzupełnione o komplet (zbalansowane / niezbalansowane) gniazd do zewnętrznego rejestratora.
Końcówka mocy 625 prezentuje się zdecydowanie bardziej okazale a zarazem nad wyraz elegancko. Firmowy front zdobi jedynie centralnie umieszczony, otoczony wskazującą stan pracy urządzenia błękitno-białą aureolką, włącznik główny, oczywiście do uśpienia/wybudzenia można użyć gniazda 12V 3.5mm (mały jack). O ile „falistym” frontom nie sposób zarzucić atrakcyjności, to na kilka słów zasługują również wycięte z fenomenalna precyzję potężne radiatory stanowiące integralną część korpusu, które nie dość, że znacząco podnoszą atrakcyjność końcówki, to po prostu ułatwiają jej przestawianie. Ponadto ich obecność nie została podyktowana względami czysto estetycznymi, lecz wynika z budowy wewnętrznej urządzenia, które z sześciu par układów Darlingtona i parze układów scalonych National Semiconductors LME49810 na kanał jest w stanie zaoferować 300 W przy 8 i 550 W przy 4 Ω. Przykręcana pokrywa górna jest lekko wypukła i umieszczono na niej wygrawerowane logo producenta.
Ściana tylna, podobnie jak w przedwzmacniaczu, została zaprojektowana zgodnie z zasadami symetrii z linią podziału biegnąca przez centralnie umieszczone gniazda pilota i 20A (kwadratowe) zasilania. Warto zwrócić uwagę, że o ile szczęśliwy posiadacz do dyspozycji otrzymuje dwie pary terminali głośnikowych w postaci charakterystycznych zakręcanych gniazd Cardasa dedykowanych widłom o tyle sygnał do 625 da się doprowadzić wyłącznie XLR-ami.
Tym oto sposobem doszliśmy do kulminacyjnego momentu, w którym wypadałoby skupić się na brzmieniu tego olśniewającego zestawu. Jeśli nurtuje Państwa pytanie, czy warto wydać rzeczone 100 000 to odpowiedź … zależy wyłącznie od indywidualnych preferencji. Jeśli poszukujecie finezji, wysublimowania i muzykalności to zdecydowanie tak, a jeśli lubicie dzielić włos na czworo i oceniać świeżość kalafonii na podstawie brzmienia smyczków to … lepiej posłuchajcie przez kliknięciem „kup teraz”. A tak zupełnie na serio spróbuję posiłkować się wskazówkami zawartymi w naszych wcześniejszych recenzjach. Amerykański zestaw gra niezwykle gęstym, wyrafinowanym brzmieniem wpisującym się swoją estetyką pomiędzy Alluxity a jubileuszowy system Accuphase’a. Jednak aby dojść do tego typu wniosków należy każdorazowo dać Jeffom przynajmniej 45 min. do godziny czasu na rozgrzanie, dojście do formy, złapanie rytmu. Od razu po włączeniu niby wszystko jest OK., ale umówmy się – płacąc ‘stówę’ oczekujemy czegoś więcej niż OK., nieprawdaż? Ano właśnie, więc nawet umawiając się na odsłuch w salonie audio, choć testy we własnych czterech kątach powinny być oczywistą oczywistością, warto wyraźnie (i najlepiej kilkukrotnie) zaznaczyć, aby system został uruchomiony odpowiednio wcześniej. Dzięki temu pewna matowość i szorstkość obecna w pierwszych minutach po włączeniu zostanie nam „oszczędzona” i nie zepsuje pierwszego wrażenia, które można zrobić przecież tylko raz.
Zakładając, że powyższy warunek został spełniony spokojnie można rozsiąść się w wygodnym fotelu i dać się ponieść muzyce, bo właśnie muzyka dla Jeffów jest najważniejsza. Bogactwo barw, faktura tkanki zawartej pomiędzy precyzyjnie, lecz bez przesady i zbytniego wyostrzenia zarysowanymi konturami i emocje, emocje stanowiące o tym, czy odtwarzaną muzyką się delektujemy, czy też jedynie ją słyszymy. Myślicie Państwo, że to niewielka różnica? Błąd! Tzw. szum tła, czyli wielkomiejski ruch za oknem i odgłosy generowane przez sąsiadów też przecież słyszycie, lecz ich (mam przynajmniej taka nadzieje) nie słuchacie, bądź żeby być dokładnym – nie wsłuchujecie się w nie. Zestaw Rowlanda jest właśnie ponad tym szumem, ponad wszystkim, co może rozpraszać, gdyż przyciąga, skupia uwagę bardziej niż wyśniona piękność niespiesznie idąca elegancką promenadą, bądź Maserati Quattroporte GTS leniwie sunące obsadzonym palmami bulwarem. Jeśli kogoś dziwi, czemu w powyższym porównaniu nie wykorzystałem jakiegoś innego, zdecydowanie „bardziej super” dwumiejscowego bolidu już spieszę z wyjaśnieniami. Jeff Rowland łamie stereotyp wyalienowania, jaki zwykł towarzyszyć audiofilskiemu hobby – samotności starego dziwaka, wytykanego palcami przez resztę rodziny i szczątkowe grono „niewtajemniczonych” znajomych. Zamiast tego oferuje pełną intuicyjność obsługi i brzmienie, którym aż chce się dzielić z innymi. Nie dość, że nawet niezorientowanych powinien urzec wyglądem to i z łatwością, oraz z niezwykłym taktem i wrodzoną kulturą pokaże, czym naprawdę jest ten wyimaginowany dla większości High-End. W tzw. sprzyjających okolicznościach przyrody pojawienie się w domowym systemie Corusa z 625 może być tym, czym dla naszych rodziców było pojawienie się pierwszego telewizora. Przesadzam? Cóż, wszystko zależy od wrażliwości i relacji z ludźmi, którymi się otaczamy.
Bez bezsensownego epatowania wyciągniętymi z przepastnych czeluści dalszych planów detalami, bez ofensywnego, bezpardonowego podawania na tzw. twarz nie tylko solistów, ale i całej orkiestry symfonicznej i bez laboratoryjnej, antyseptycznej hiperdetaliczności potrafi na długie godziny przykuć do fotela i po prostu oczarować słuchacza. Niezależnie od odtwarzanego repertuaru słychać było niezwykłą, niemalże lampową jedwabistą gładkość, która nie odbierając nic z rozdzielczości sprawiała, że muzyki słuchało się po prostu lepiej, przyjemniej. To tak, jakby z płyty CD przesiąść się na LP i odpowiednio wyrafinowany tor analogowy. Całkowicie abstrahując od suchych technikaliów, według których „cyfra” jest (ponoć) lepsza, słuchając poczciwej czarnej płyty jesteśmy przecież w stanie w sposób bardziej naturalny, organiczny odebrać więcej informacji, doznać żywszych emocji i obcować właśnie ze zbliżoną, podkreślam zbliżoną do tej znanej ze słuchanej/granej muzyki na żywo, rozdzielczością. Oczywiście różnicowanie wykorzystywanego do odsłuchów medium (LP, CD, pliki) było z Jeffami ewidentne, podobnie z resztą jak samych realizacji w obrębie konkretnej technologii, lecz zamiast terapii szokowej amerykańska amplifikacja w pierwszej kolejności starała się zaprezentować zalety danego nagrania a następnie dyskretnym chrząknięciem i wymownym spojrzeniem wskazać ewentualne niedoskonałości. Przykładowo – na monofonicznej „Jam Session” (RCA) z Bennym Goodmanem, Gene’m Krupą i Artie Shaw’em jest obłędne wykonanie „Ochi Chornya” (pisownia oryginalna) w interpretacji Wingy Manone and His Orchestra, które jak to mówi współczesna młodzież „miażdży”. Cóż z tego, że scena została zlokalizowana między głośnikami, że szum płyty jest bezdyskusyjny i po prostu trzeba się do niego przyzwyczaić, skoro barwa, dynamika i naturalność, swoboda z jaką muzyka wypełnia pokój nie zasługują na inne miano jak zjawiskowe. Czy można lepiej? Oczywiście, pozostając w analogowo – jazzowo – swingujących klimatach wystarczy umieścić na talerzy gramofonu „Satchmo plays King Oliver” – otrzymamy lśniące a zarazem naturalnie chropawe najwyższe tony, niesamowity feeling i coś, o co coraz trudniej we współczesnych nagraniach – autentyczność. Podobnie z pierwszą, monofoniczną wersją „Paint It Black” The Rolling Stones, której słuchając bezdyskusyjnie ma się świadomość, że od nagrania do chwili obecnej upłynęło blisko pół wieku a jednak muzyka, jako taka, nic a nic nie straciła nic ze swojej aktualności i właśnie autentyczności.
Czy jest to zatem ideał? Dla części miłośników dobrego dźwięku z pewnością tak, lecz będąc do końca szczerym nie można nie wspomnieć o pewnych, natywnych cechach testowanego zestawu. Chodzi mianowicie kontrolę i prędkość „zbierania się” basu. Po prostu można to robić w sposób zdecydowanie bardziej natychmiastowy, dzierżąc najniższe oktawy w stalowym uścisku i z sadystyczną wręcz precyzją pozwalać na pracę głośników tylko w takim zakresie, jaki został zapisany w materiale źródłowym. Podobnie jest z holograficznym przeniesieniem muzyków do naszego salonu, bądź nas samych do studia/sali koncertowej, czy na stadion. Jeff Rowland oferuje niezwykle atrakcyjną i niemalże, podkreślam niemalże namacalną iluzję. Z niezwykłym wdziękiem czaruje i zachwyca, ale jednocześnie puszczając do nas oko wie, że my wiemy, że to tylko iluzja. Ot uczciwa dżentelmeńska umowa, w której nikt nikogo do niczego nie zmusza.
Jeśli jednak ktoś miałby ochotę na własne uszy przekonać się w jaki sposób można dokonać cudu materializacji muzyków i mieć ich na wyciągnięcie ręki, to gorąco polecam m.in. odsłuch Vitusa SS–101 z dedykowanym przedwzmacniaczem SL-102, bądź lampowej stereofonicznej końcówki Kondo Souga a jeszcze lepiej monobloków Kagura.
Jest też „trochę” mniej bolesny sposób upgradu, dający przedsmak tego, co czeka poziom, bądź dwa wyżej – nazywa się Furutech Pure Power 6 i jeśli ktoś uważa, że zasilacze impulsowe nie są wrażliwe na jakość dostarczonego prądu, to najpierw powinien zapisać się u laryngologa na audiometrię tonalną a jeśli wyniki wypadną satysfakcjonująco posłuchać ww. „rozgałęziacza”. Z pomocą tego z pozoru bezdusznego, wyfrezowanego kawałka aluminium testowany zestaw otrzymał dodatkową dawkę życiodajnej energii, oraz swoisty oddech, o który wcześniej trudno było go podejrzewać.
Blisko dwutygodniowa przygoda z przedwzmacniaczem Corus i stereofoniczną końcówką 625 Jeffa Rowlanda pozwoliła mi całkiem nieźle poznać kolejny pomysł na brzmienie, muzykę i coś, budzącego nieraz niezdrowe emocje, czyli High-End. Jednak w przypadku produktów tego amerykańskiego producenta emocje należą wyłącznie do grona tych pozytywnych, gdyż tak jak sama wzmacniana przez nie muzyka zostały stworzone po to, by po prostu łagodzić obyczaje.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Chillout Studio
Cena:
Corus – 54 900 PLN
Model 625 – 58 900 PLN
Dane techniczne:
Corus
Wzmocnienie: Możliwość niezależnego ustawienia dla każdego z wejść w zakresie 0 – 20 dB
Zakres wzmocnienia: 99.5 dB, w 199 krokach
Dokładność wzmocniania: 0.5 dB, +/- 0.03 dB
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 300 kHz, -3 dB @ 8 Ω
Max. sygnał wejściowy: 13.5 V (RMS) @ 0 dB Gain
Max. sygnał wyjściowy: 13.5 V (RMS)
THD + N: < 0.003% @ 2 V (RMS) na wyjściu, 50 Hz – 20 kHz
Odstęp sygnału od szumu: > 100 dB
Separacja kanałów: 99.5 dB
Impedancja wejściowa: 40 kΩ
Impedancja wyjściowa: 60 Ω
Wejścia: 2 pary XLR, 2 pary RCA
Wyjścia: 2 pary XLR, 2 pary RCA; 1 para XLR + 1 para RCA dla zewnętrznych rejestratorów
Pobór mocy: 15 W
Zasilacz: Zewnętrzny
Wyświetlacz: 320 x 32 dot VFD
Waga przedwzmacniacza: 10 kg
Wymiary przedwzmacniacza (WxSxG): 99mm x 394mm x 311mm
Wymiary zasilacza (WxSxG): 99mm x 119mm x 279mm
Model 625
Moc wyjściowa: 300 W @ 8 Ω / 550 W @ 4 Ω
Pasmo przenoszenia: 5 Hz – 350 kHz
Odstęp sygnału od szumu: 95 dB, ref. 1.0 W @ 8 Ω
Szum na wyjściu: <55 µv, 20 Hz – 20 kHz
Crosstalk: >91 dB @ 1 kHz, 74 dB @ 20 kHz
Impedancja wejściowa: 10k Ω
THD + N: 0.005% @ 1 kHz, 8 Ω
Współczynnik tłumienia: >200, 20 Hz – 20 kHz
Wzmocnienie: 27 dB
Wejścia: 1 para XLR
Wyjścia: 2 pary zakręcanych terminali na kanał
Pobór mocy: tryb Idle – 100 W; Standby -1 W
Waga wzmacniacza: 24.5 kg
Waga w opakowaniu transportowym: 29 kg
Wymiary (WxSxG): 146mm x 394 mm x 413mm
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: dwusilnikowy Transrotor ZET 3 + 12″SME + Transrotor MC Merlo Reference + zasilacz Transrotor Konstant M-1 Reference
– Przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Audio Sensor Prelude IC
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; EgglestonWorks Fontaine Signature
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód LC-2mk2; Furutech Pure Power 6
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Acoustic Revive RAF-48H
Opinia 2
Ameryka to duży i bogaty kraj, dlatego tak wiele Hi End-owego sprzętu powstaje właśnie tam. Do Europy, a w szczególności do naszego polskiego zaścianka audio, trafia znikoma ilość manufaktur produkujących wybitne konstrukcje, z prozaicznego powodu, jakim są horrendalne, jak na nasz rynek ceny. Na szczęście jest kilka marek, którym mimo sporej ilości zer, udaje się pokonać ocean, by znaleźć się w ofercie któregoś z rodzimych dystrybutorów. Dla nich jest to pochłaniające spore środki finansowe wyzwanie, ale dobra prasa i ogólnie zasłyszane pozytywne opinie, pozwalają pokładać nadzieję, że inwestycja dzięki zadowolonym nabywcom może się zwrócić. Łatwo nie będzie, gdyż audiofil, to najbardziej nielubiany (bardzo marudny) osobnik salonów audio, a niestety jest teoretycznie jedynym klientem, jaki może zainteresować się niewystępującą na marketowych półkach marką. Niemniej jednak, jeśli przybyłe z nowego świata konstrukcje, faktycznie są tak dobre, na ile wycenili je konstruktorzy, można być spokojnym o powodzenie opartego o nie biznes-planu. Od kilku miesięcy mieliśmy z Marcinem chęć na takich nietuzinkowych przedstawicieli zza wielkiej wody i właśnie udało nam się dopiąć swego, gdyż dostaliśmy do przetestowania zestaw pre-power kultowej marki Jeff Rowland: przedwzmacniacz liniowy CORUS i stereofoniczną końcówkę mocy model 625, którego dystrybucji w naszym kraju podjął się krakowski Chillout Studio.
Obiegowa opinia niesie, że dobry sprzęt nie musi wyglądać, byleby świetnie grał, ale wbrew pozorom bardzo duży udział w postrzeganiu danej marki ma projekt plastyczny obudowy. Producenci stosują różne chwyty, które mniej lub bardziej są zapamiętywane w światku audio. Bohater testu swym dizajnem wydaje się prześcigać sporą grupę konkurentów, gdyż prostota nowoczesności połączona z umiejętnym szlifem wizualizacyjnym, jest wizytówką Jeffa Rowlanda. Obudowy obu dostarczonych produktów to czarno srebrne dzieła sztuki szlifierskiej, które dzięki lekko pofalowanym i pogłębiającym ten efekt drobniutkimi podfrezowaniami płatom aluminium, mienią się w świetle niczym neony. W zależności z jakiego kąta patrzymy na te bryły, iskrzące się szczyty powstałych fal, zmieniają swoje położenie. Efekt jest na tyle zniewalający, że proces testowania radzę potencjalnym nabywcom przeprowadzić bez udziału żony, ponieważ kontakt wzrokowy z falami Dunaju naszej połowicy, może być ważniejszym elementem decyzyjnym, niż brzmienie danego urządzenia. Pal licho gdy mimo drobnych mankamentów zaliczymy wybór do udanych, gorzej kiedy całkowicie nie złapie synergii z naszym systemem. Radzę uważać. Przedwzmacniacz podobnie do końcówki mocy to bezgłośne (ostukiwanie daje efekt głuchego odgłosu) puce obrobionego aluminium, z czego przedni płat jest łukowatą, wypukłą trzycentymetrową sztabą aluminium, która w środkowej części otrzymała okienko dla czytelnego wyświetlacza, pod nim rząd dziesięciu okrągłych uruchamiających stosowne funkcje przycisków i pokrętło głośności na prawej flance. Rozmiarem przypomina standardowy odtwarzacz kompaktowy. Tylny panel jest feerią wejść i wyjść w dwóch formatach – XLR i RCA, i centralnie umieszczonych wielopinowych gniazd do zewnętrznego zasilacza. Zasilacz, to dość wąskie i długie pudełko, gdzie na froncie znajdziemy takie jak w przedwzmacniaczu wielobolcowe gniazda z życiodajnym prądem, a na tyle zintegrowane z włącznikiem gniazdo IEC. Końcówka mocy jest zdecydowanie bardziej nadmuchana gabarytowo niż pre i jest o ok. 1/3 wyższa i głębsza. Jako powiew nowoczesności dostajemy modne ostatnio radiatory w postaci wydrążonych z jednego puca aluminium wielootworowych wariacji. To daje znakomite efekty wizualne, ale ma również swoje uzasadnienie w lepszym odprowadzaniu ciepła i po kilkugodzinnym graniu, radiatory były tylko letnie. Front konstrukcyjnie jest podobny do przedwzmacniacza, z tą tylko różnicą, że otrzymał jedynie lekko poniżej osi poziomej centralnie umieszczony, podświetlony białą obwódką okrągły włącznik. Na tylnym panelu bez zbędnych fajerwerków, stwierdzamy zdublowany zestaw gniazd głośnikowych w standardzie Cardasa, wejścia sygnału zrealizowane jedynie na wtykach XLR i 20 amperowe gniazdo sieciowe. Niezbędny, ale wystarczający standard przyłączeniowy. W komplecie do sterowania tym tandemem znajdziemy jeszcze stosowne zewnętrzne puzdereczko z kabelkiem połączeniowym, odbierające sygnały z fantastycznie prezentującego się jak opisywane urządzenia pilota. Tak w bardzo dużym uproszczeniu wygląda zestaw Jeffa Rowlanda, a jak to się ma do najważniejszego punktu jego bytu na tym padole ziemskim, okaże się poniżej.
Odbierając zestaw od Marcina, dostałem radę o przymusowym bezinteresownym pograniu z moim systemem, gdyż początkowo wydobywające się dźwięki, są przejściowo lekko matowe. Z doświadczenia wiem, że każdorazowa zmiana w systemie Reimyo wymaga okresu zapoznawczego z nowoprzybyłymi urządzeniami i tak też zrobiłem i tym razem, a okres akomodacji wykorzystałem do napisania wstępu do tej historii. Gdy nadszedł czas przyjrzenia się umiejętnościom amerykańskiej legendy, w napędzie kręciła się właśnie płyta z materiałem „ambientowym” Eivind’a Aarset’a, zatytułowana „Dream Logic”. Elektroniczne sample wspomagane gitarą i perkusją, wolno snuły się w przestrzeni wirtualnej sceny. Z uwagi na całkowicie inne podejście do tematu jej budowania w takich realizacjach, skupiłem się raczej na aspektach około barwowych. Specjalnie piszę „około”, ponieważ taka wygenerowana komputerowo muza, nie pozwala na miarodajną oceną tego aspektu, dlatego wszystkie niuanse jakie usłyszałem, musiałem potwierdzić na materiale z instrumentami naturalnymi. Niemniej jednak to, co zwróciło moją uwagę, było ukierunkowaniem przekazu ku dociążeniu dolnego pasma, w połączeniu z lekką korekcją wysokich tonów. Oczywiście proszę nie odbierać tego jako zmulenie, tylko ucywilizowanie siejącej spustoszenie swoją kanciastością dźwięku elektronicznej twórczości. Ja słuchając takiego materiału dłużej niż 3-4 kawałki, jestem lekko zmęczony, tymczasem odtwarzany krążek doprowadził soczewkę lasera do ostatniego utworu. Całość grała z fajnym mięsistym i niskim basem, nasyconą średnicą i niewyskakującym jak filip z konopi górnym zakresem częstotliwości. Z uwagi, że już nie raz słyszałem podobne dobrze i źle kończące się zabiegi, nie eksperymentowałem dalej, tylko wziąłem an warsztat coś bardziej wymagającego od sprzętu. Materiał Mathiasa Eicka z sesji ”Skala” dał już całkowitą odpowiedź na nurtujące mnie pytania. Jakie? Wszystkie jakie postawiłem. Scena bardzo dobrze odwzorowywała zamierzenia realizatorów, gdzie każdy instrumentalista miał swój niezaburzony azyl w wirtualnej przestrzeni. Głębokość zbliżona do mojego referencyjnego zestawienia, nie pozwalała zbytnio zbliżać się do siebie poszczególnych formacji. Nawet realizm zawieszenia źródeł pozornych był na bardzo dobrym poziomie. Konfrontacja poszczególnych zakresów pasma akustycznego potwierdzała raczej pozytywny wpływ zabiegów konstruktorów. Dociążenie całości, nadawało basowi większej aparycji bez uczucia spowolnienia, środek idąc w tym samym kierunku, nie tracił na czytelności, a góra, choć mniej zwiewna nadal mieniła się mikrodynamiką wibrujących talerzy perkusisty. Patrząc na całość odczuwamy ogólne pogrubienie dźwięku w dobrym tego słowa znaczeniu, co systemom o niedowadze barwowej może przywrócić sens bytu w naszych progach. Przypominam w tym momencie o sznycie lekkiego podkolorowania moich kolumn, które mają swój udział w postrzeganiu tego amerykańsko-japońskiego tandemu, a mimo to efekt końcowy jest na wysokim poziomie. Gdzie trzeba ugładza (elektronika), by w innym miejscu zwiększyć namacalność dobiegającej muzyki (akustyczny jazz). Przekonawszy się o umiejętnościach efektu burzy mózgów amerykańskich konstruktorów, przesiadłem się na jeszcze stacjonujący u mnie ekstremalnie drogi tor analogowy. Mowa o firmowym zestawie marki Thales z ramieniem Simplicity, który pokazał gdzie tkwią nieeksplorowane przez mój drapak (Dr. Feickert Twin) pokłady dynamiki, muzykalności i rozdzielczości przy zachowaniu właściwej dla gramofonu homogeniczności. Ktoś, kto tego nie doświadczy, popuka się w głowę mówiąc, że nigdy nie wydałby tylu pieniędzy na gramofon, ale niedowiarkom radzę – nigdy nie mów nigdy, gdyż punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i dysponując wolnymi środkami płatniczymi Narodowego Banku Polskiego, długo nie zastanawiałby się nad decyzją zakupową. Ale nie o tym dzisiaj rozprawiamy i wracam do zestawienia pre-power Jeffa Rowlanda. Znając dokładnie możliwości bohaterskiego Jeffa, z premedytacją sięgnąłem po płytę znanego chyba wszystkim, często wizytującego warszawską jesienną wystawę Antonio Forcione w Quartecie z jego koncertowym materiałem. Prawie z rozdzielnika na większości pokazach prezentowany jest otwierający kompilację utwór „Heart Beat”, będącym swoistym port folio tego znakomitego artysty. Solowy pokaz wirtuozerii gitarowej w interpretacji przybyszów zza oceanu był esencją wysyconej, grającej pełnym oddechem pudła gitary. Czy to szybkie riffy, czy melodyjne frazy, wszystko umiejętnie zebrane na stół mikserski, by potem idealnie wytłoczyć to na czarnym krążku winylowym. Od artysty, przez realizatora, masteringowca i na końcu system odtwarzający, wszystko układało się w synergiczną całość. Wykorzystując takie traktowanie wsadu płytowego, zacząłem przemierzać omijane ostatnio zakamarki posiadanej płytoteki. Dawka dociążenia i brak krzykliwości na górze, pozwalały powtórnie zaistnieć w mojej play liście wielu krążkom winylowym. Cieszę się, że goście z Ameryki nie okazali się nadmuchaną jak bańka mydlana nowomową marketingowców, tylko udowodnili swoje miejsce wśród urządzeń Hi End-owych.
Próbując ocenić dostarczony do testów zestaw dzielonej amplifikacji, przyrównałbym go do kameleona. Z zewnątrz mami wzrok potencjalnego klienta ponętnym pozostawiającym niezapomniane wrażenia wystrojem, by w intymnym kontakcie przy muzyce, ukoić skołatane życiowymi problemami nerwy słuchacza. Zestaw świetnie poradził sobie z niełatwymi kolumnami, pokazując, że nie da się wpuścić w manowce. Zaobserwowane aspekty brzmienia są wyważonym i zbilansowanym kompromisem, pomiędzy otwartością i ciężarem całości. Zbytnia frywolność któregoś z zakresów mogłaby zaburzyć misternie układany przez inżynierów plan, co dałoby efekt widowiskowego grania pod publiczkę i mogłoby być gwoździem do trumny tych produktów. Spoglądając na spędzony z CORUSEM I 625 czas, myślę, że ten zestaw nie będzie miał problemów z większością dostępnych na rynku kolumn i decyzja o zakupie będzie owocem konkretnych wpasowujących się we wpinany system oczekiwań co do efektów końcowych. Zachęcam do wpisania na listę odsłuchową testowanej propozycji, a może okazać się, że oprócz dobrej jakości muzyki otrzymacie w bonusie nieprzeciętny wygląd.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Acoustic Revive RST-38H, platforma antywibracyjna Audio Philar
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”
– drugi gramofon
napęd: Thales TTT-Compact
ramię: Thales Simplicity
wkładka: Kuzma CAR-30
kabel phono: Argento Audio Flow Master Reference