Nie da się ukryć, o czym świadczy chociażby coraz bardziej przyjazna dla nas pogoda, że nadchodzi wiosna. A jeśli tak, jedno jest pewne, będzie się działo. Naturalnie myślę o naszym hobby, które mnie osobiście w ostatni piątek sprawiło wielką przyjemność. Rozwijając po trosze tytuł opisywanego epizodu chodzi oczywiście o możliwość posłuchania w tych samych konfiguracjach sprzętowych z wkładką włącznie dwóch różnych gramofonów. Temat dla mnie bardzo istotny, gdyż od jakiegoś czasu jestem na etapie poszukiwania docelowego drapaka. A skoro pesel jasno stawia sytuację, że jak nie teraz, to kiedy, zmusza mnie do hołdowania maksymie „albo sufit, albo wcale”, naturalną koleją rzeczy padło na flagowe modele kultowych marek analogowego tortu. Co trafiło na tapet? Dla mnie bardzo ważne, bo będące w bezpośrednim zainteresowaniu jako potencjalnie docelowe gramofony Kuzma Stabi XL DC oraz SME Model 60. Gdzie mogłem się z nimi zmierzyć? Naturalnie w katowickiej analogowej mekce RCM-u, który nie tylko dysponuje pełną paletą od najtańszych, do najdroższych modeli oferowanych marek, to jest również w stanie bez problemu zorganizować całodzienny sparing dowolnych z nich w dosłownie każdej konfiguracji dla każdego zainteresowanego klienta. I uwierzcie mi, sytuacja jest standardem bez względu na poziom cenowy poszukiwanego gramiaka. Sam celuję dość wysoko, dlatego padło na flagowce. Jak wypadły i który zaskarbił moje serce?
Zanim przejdę do konkretów, kilka podstawowych, ale zapewniam istotnych dla brzmienia informacji o budowie. Zaczynając od Kuzmy Stabi XL DC mamy do czynienia z typowym mass-loaderem. Do tego o konstrukcji modułowej, czyli podstawa z talerzem stoi na jednej nodze, a ramię na drugiej – o akcesoriach rozstawionych wokół nie będę się rozwodził, bo nie mają bezpośredniego wpływu na brzmienie. Ale w moim odczuciu nie to jest najważniejsze. Chodzi mianowicie o materiał na werk, którym w tym przypadku jest mosiądz. Z jednej strony twardy, ale z drugiej będąc stopem miedzi i cynku stosunkowo dźwięczny. Co ciekawe, nawet talerz pozornie wyglądający na kanapkę POM-u z przezroczystym sztucznym tworzywem, w znakomitej większości jest z aluminium, co biorąc pod uwagę doświadczenie mocodawcy marki nie jest jakimkolwiek przypadkiem lub jako zwykła kontrą do obecnie zwyczajowego stosowania wspomnianego POM-u. Poruszając temat zastosowanego ramienia, idąc za przywołaną we wstępniaku maksymą w tym sparingu postawiliśmy na topowe, uważane za kultowe ramię tego producenta Safir 9.
Jeśli chodzi o SME, to także mass-loader, jednak miękko zawieszony na systemie odsprzęgania na bazie polimerowej żywicy o wysokiej gęstości. A to nie jedyne różnice, bowiem w tym przypadku materiałem dwóch platform nośnych jest aluminium. Na tle twardego i dźwięcznego mosiądzu nieco inaczej reagujące w temacie wewnętrznych rezonansów. Co do ramienia, nie mogło być inaczej, czyli w przeciwieństwie do możliwości wyboru u Kuzmy, w komplecie startowym mamy firmowe ramię w postaci rozwinięcia dawnej V-ki, teraz pod nazwą VA. Wykonane w całości z główką włącznie jako jeden stop na bazie twardej odmiany żywicy polimerowej, dzięki temu lżejsze, a przez to pozwalające zawiesić większą paletę wkładek.
Wieńcząc pakiet wstępnych informacji dodam jeszcze, że cały sparing odbył przy użyciu nie najdroższej, ale ciekawej wkładki My Sonic Lab Eminent EX. Jak widać, poza rylcem obydwie konstrukcje od strony technikaliów dość mocno się różnią, zatem zasadnym jest odpowiedzieć na pytanie, czy słychać to podczas użytkowania, a jeśli tak, to jak to się przekłada na brzmienie. O czym skrótowo przedstawię w kolejnym akapicie.
Na początek odpaliliśmy gramofon ze Słowenii. Muzyka zabrzmiała wręcz zniewalająco. Była kolorowa, soczysta i dźwięczna, ale bez najmniejszych oznak przerysowania, co dla mnie jest bardzo istotne. Chodzi mi o sytuację, grania wszystkiego na jedną modłę w stylu świata mlekiem i miodem płynącego. Nie raz i nie dwa z takimi projekcjami się spotkałem i dla mnie na dłuższą metę to zwyczajnie jest nudne. Owszem, ma być soczyście i perliście, jednak przy tym odpowiedni atak, jego energia i dobry rysunek źródeł pozornych, a nie nawet najprzyjemniejszy ulepek. Na szczęście XL-ka bez problemu pokazała oczekiwany przeze mnie pakiet zalet, ale przy okazji ku mojemu pozytywnemu, nie będę czarował, że oczekiwanemu zaskoczeniu, w dotychczas niesłyszanym u mnie osobiście w domu standardzie w pozytywnego jakościowego wyśrubowania. Utwory niby mi znane pokazywały się z całkowicie innej strony. Oferowały więcej informacji nie tylko w kwestii zapisanego na czarnym krążku materiału, ale także realiów jego powstawania. Nie będę jakoś specjalnie się na ten temat rozpisywał, bo to nie jest test, a tylko luźna relacja z wstępnego porównania dwóch konstrukcji na wyjeździe, ale takiego realizmu, a przez to namacalności próżno szukać w tańszych konstrukcjach. Doskonale to wiem, bo wiele analogowych konglomeratów u siebie gościłem i gdy wówczas otwierałem usta z zachwytu, teraz nieco żartując nawet nie próbowałem tego robić, bo pewnie wyskoczyłyby mi zawiasy w szczęce. To był zbiór moich dotychczas wyartykułowanych w duchu, bazujących na latach odsłuchów najlepszych konstrukcji oczekiwań od będącego moim potencjalnym celem gramofonu. Skąd to wiem? Mimo wiedzy, że do dyspozycji będę miał kilka setek płyt w salonie, wziąłem ze sobą tzw. Palec Boży, w postaci widniejącego na zdjęciach krążka Paul Motian Trio „Le Voyage”. Jak zapewne się domyślacie, główną rolę odgrywa dla mnie kontrabas. To jest szaleństwo tak od strony wirtuozerii, jak i realizacji nagrania wręcz stawiające przysłowiowe włosy na przedramieniu. Niskie zejścia na przemian z natychmiastowymi zmianami tempa i energii zaraz po sobie uruchamianych strun są wręcz zjawiskowe. Na tyle, że choćby minimalne uśrednienie rysunku tego generatora dźwięku i konsensusu ilości strun z pudłem rezonansowym w jednej sekundzie może zniweczyć maestrię wykonania. I gdy w pierwszych minutach tej części odsłuchu na bazie innych płyt myślałem, że ze swoim zjawiskowym rozwibrowaniem krągłego dźwięku Kuzma może mieć z tym nieco pod górkę, finalnie nic takiego nie miało miejsca. Kontrabas mimo przyjemnej dźwięczności i soczystości pokazał się z jak najlepszej strony. Na tyle dobrze, że pomyślałem, iż dalsza zabawa z SME chyba nie ma sensu. Niestety wówczas nie wiedziałem, jak bardzo się myliłem.
Spokojnie, ostatnie zdanie nie miało na celu jakiegokolwiek dyskredytowania poprzednika, a jedynie podkręcenie emocji. Chodzi o to, że przepięcie się na kolejny gramofon z tą samą wkładką w żaden sposób nie spowodowało utraty jakości, tylko kolejny raz, ku mojemu zaskoczeniu. przy zachowaniu znamion najlepszej jakości prezentacji drobną zmianę niektórych priorytetów. Co to za priorytety? Otóż SME nieco inaczej podeszło to temperatury brzmienia płyt i projekcji najniższych rejestrów. Dźwięk nie był już tak słodki, za to jakby twardszy, przez to dla mnie przyjemniej dosadny. Od pierwszych chwil odczuwalnie schodził niżej i dokładniej artykułował pracę będącego głównym testerem kontrabasu. Co istotne, zyskał na tym atak i kontrola dolnego zakresu. Naturalnie feedbackiem takiego postawienia sprawy było delikatne skróceniu czasu trwania oraz krągłości wybrzmień, za to odtwarzany materiał aż kipiał od w dobrej jakości aplikowanego testosteronu. W tym konkretnym przypadku umiejętnie podanego, gdyż będąc zatwardziałym fanem przywiezionej przez siebie płyty wspomniane zmiany w jej prezentacji mimo znakomitego odbioru Kuzmy, odebrałem jako oczekiwany krok w stronę mojego ideału. Tak tak ideału, gdyż wydawałoby się idealny wcześniej kontrabas teraz był zadziorniejszy. Prezentował większy drive, co w jego wizualizacji jest cechą bardzo istotną. Zaistniała sytuacja była na tyle znamienna w skutkach, że chcąc opisać emocjonalne podejście do obydwu występów posłużę się banalnym stwierdzeniem w stylu – najchętniej wybrałbym połączenie kolorowego i pełnego radości brzmienia Kuzmy z konkretnym podejściem do zwarcia i ataku SME. Ale to ja i pewnie dobrze, że tak nie jest, bo idealny, nawet spełniający potrzeby całej populacji melomanów świat na dłuższą metę byłby nie do przyjęcia. A tak mamy wybór i dobrze.
Jak zakończył się ten wypad ze zderzeniem ze sobą dwóch wybitnych gramofonów w tle? Otóż sprawa wygląda tak. Na chwilę obecną, co pewnie zdążyliście zauważyć w naszej zakładce z zapowiedziami, na pierwszy ogień w moje progi trafił planowany do testu gramofon SME Model 60. Potem oczywiście nie omieszkam pozyskać także Kuzmę. Powód jest chyba oczywisty, czyli taki sam jak opisany powyżej sparing, tylko na własnym podwórku, które nawet najlepiej zaadaptowane zawsze może podkreślić inne cechy każdej konstrukcji. A że zabawa w przypadku złych decyzji na tym poziomie cenowym jest bolesna, nie ma innej opcji jak przytarganie do siebie obu gramofonów. Dlatego wiedząc, że mocodawca katowickiego salonu RCM nie zostawi mnie bez pomocy, już dzisiaj chciałbym podziękować za jego wkład podczas mojej zeszłotygodniowej wizyty i pewnikiem trud związany z konfiguracją drugiego gramofonu zaraz po opuszczeniu OPOS-a przez SME. Z góry serdeczne dzięki.
Jacek Pazio