Opnia 1
Wokół tematu – bohatera niniejszej recenzji krążyłem długo, bardzo długo, tzn. mroczny obiekt pożądania teoretycznie cały czas pozostawał na wyciągnięcie ręki, jednak występujące w danym czasookresie okoliczności przyrody okazywały się mniej lub bardziej niesprzyjające. A to łapę położyła na demonstracyjnym egzemplarzu inna redakcja, bądź, o zgrozo, któryś ze współredaktorów, a to wszystko się sprzedało, lub właśnie miała nastąpić zmiana modelu i trzeba było czekać. I tak sobie czekałem, … Summa summarum, jeśli na spokojnie usiąść i policzyć to wychodzi ładnych dziesięć lat od chwili, gdy światło dzienne ujrzał przecudnej urody, będący uosobieniem najlepszych cech tzw. oldschool’u (wzorowanym na designie lat 70 i 80-ych), filigranowy lampowy wzmacniacz zintegrowany Leben CS-300. Jak się miało rychło okazać, ten pochodzący z Kraju Kwitnącej Wiśni audio-bibelocik oparty na popularnych EL-84 Sovteka spędzał sen z powiek nie tylko mi, ale i sporej rzeszy miłośników dobrego dźwięku na całym świecie.
Oczywiście podczas minionej dekady projekt stopniowo ewoluował, choć trzeba przyznać, iż jak na niewielką, nie goniąca za nowościami i nie zmieniającą oferty co sezon manufakturę ilość wprowadzonych zmian jest całkiem pokaźna. Początkowe modyfikacje dotyczyły praktycznie wyłącznie trzewi. W pierwszym CS-300 siedziały dwie pary EL84M Sovteca i para podwójnych triod 5751 General Electric (ECC83) zastąpione w późniejszym okresie przez 12AX7A (Sovtek). W niedługim czasie konstruktor – pan Taku Hyodo postanowił dopieścić co wybredniejszych złotouchych i wprowadził do obiegu „stuningowaną” wersję CS-300 X (Limited) z NOS-ami Mullarda na pokładzie. Kiedy zapasy wyselekcjonowanych lamp uległy wyczerpaniu trzeba było dokonać dalszych modyfikacji i poprzednie inkarnacje zastąpił CS-300 X (S) z NOS-ami JAN5751 General Electric w stopniu wejściowym. Stan taki utrzymywał się do lutego 2010r., kiedy to sięgnięto po Sovteki 12AX7. W wersji „F”, która trafiła do nas, zmiany okazały się zdecydowanie poważniejsze niż miało to miejsce dotychczas. Zamiast EL84 zastosowano charakteryzujące się niezwykle wyśrubowanymi parametrami, (długowieczność, niskie mikrofonowanie i zniekształcenia) JAN-6197 General Electric a w stopniu wejściowym japońskie podwójne triody 17EW8 (HCC85) Hi-Fi.
Od strony czysto wizualnej ogólnie rzecz biorąc niby wszystko jest po staremu, ale … jak to zwykle bywa diabeł tkwi w szczegółach. Do tej pory głęboki i ciepły odcień złota dominującego na froncie i tylnej ścianie 300-ki przełamywała stonowana zieleń poprowadzonego na dole płyty czołowej paska z nazwą modelu a optycznie zamykały bryłę naturalne płaszczyzny drewnianych, pociągniętych satynowym lakierem boków. I tak jest też i tym razem, jednak jeśli uważniej się przyjrzymy i porównamy eFkę z poprzednikami okaże się, iż tym razem popracowano nad detalami. Weźmy na przykład wyłącznik główny. W poprzednich inkarnacjach był to okrągły pstryczek z wbudowaną zieloną diodą i umieszczoną kilka centymetrów wyżej diodą czerwoną. Nijakich dysonansów wzorniczych nikt nigdy chyba nie odczuł, a przynajmniej mi nic na ten temat nie wiadomo, choć spore grono moich znajomych miało ww. konstrukcje u siebie na testach, bądź cieszyło nimi i cieszy swoje uszy po dziś dzień. Jednak panu Taku Hyodo widocznie było mało i postanowił popracować nad uspójnieniem i ujednoliceniem, a przede wszystkim zrównoważeniem wszystkich, nawet tych najmniejszych detali. Po pierwsze wystającą sześciokątną, nakrętkę mocującą gniazdo słuchawkowe zastąpiono niemalże zlicowanym z powierzchnią frontu wywiniętym okrągłym kołnierzem. Po drugie włącznik główny otrzymał postać w 100% zgodną z formą przełączników odpowiedzialnych za załączenie monitoringu pętli magnetofonowej i wyboru wyjść, lub jak kto woli trybu pracy (integra/wzmacniacz słuchawkowy). A po trzecie czerwoną diodę Operation zastąpiono błękitną, co z jednej strony miało w zamyśle prawdopodobnie współgrać z kolorystyką płyty górnej, lecz w rezultacie, przy fabrycznie ustawionej jaskrawości doprowadzało mnie do szału. Krótko mówiąc pod 2/3 zmian podpisuję się wszystkimi chwytnymi kończynami a co do feralnej i nie bójmy się użyć tego słowa oczojebnej diody … to gdybym, całkowicie teoretyzując (Małżowinka może czytać), nabył 300-kę to pierwszą rzeczą, jaką bym zrobił byłoby jej rozkręcenie, pożyczenie od Małżonki któregoś z jej lakierów do paznokci (zupełnie przypadkiem rzuciłem okiem i zarówno granatowy, jak i fioletowy były na stanie) i dokonanie małego aktu wandalizmu zakrawającego na profanację, czyli zamalowaniu od środka irytującego źródła światła. W efekcie ilość generowanych lumenów zostałaby drastycznie ograniczona, co kojąco wpłynęłoby na moje i tak już wystarczająco zszarpane nerwy.
No dobrze. Dałem upust nagromadzonej frustracji, wykazałem się daleko idącą (wrodzoną?) złośliwością, mogę zatem przejść do konkretów.
Płyta czołowa mieści trzy mniejsze i jedno duże pokrętła. Patrząc od lewej użytkownik do dyspozycji otrzymuje selektor źródeł, gałkę regulacji głośności, regulację balansu i równie często spotykany wśród minimalistycznych audiofilskich konstrukcji, co uczciwy polityk w parlamencie, trójpozycyjny przełącznik Bass Boost, umożliwiający „podbicie” najniższych częstotliwości o 3 bądź 5 dB. Całości dopełniają wspomniane trzy prostokątne hebelki odpowiedzialne za monitorowanie nagrania, wybór pomiędzy wyjściami głośnikowymi a słuchawkowym, oraz włącznik główny.
Ściana tylna, ze względu na dość ograniczoną przestrzeń, z której niemalże połowa zaanektowana została na otwory wentylacyjne, pozytywnie zaskakuje ergonomią i porządkiem. Po lewej stronie umieszczono na górze gniazdo bezpiecznika a na dole trójbolcowe, solidne gniazdo IEC, następnie wzdłuż dolnej krawędzi ulokowano pojedyncze, terminale głośnikowe nad którymi znalazło się pokrętło wyboru impedancji współpracujących z Lebenem zespołów głośnikowych. Wyjście z pętli magnetofonowej i zacisk uziemienia zamykają listę przyłączy w orientacji horyzontalnej. Wszystkie pozostałe (sześć par RCA) wejścia przytulono do prawej krawędzi obudowy. Ich solidności nie sposób cokolwiek zarzucić, jednak posiadacze ciężkich interkonektów z masywną konfekcją mogą przeżyć chwile zwątpienia. W ekstremalnych przypadkach polecam zastosowanie podstawek pod kable (np. dostępnych u krakowskiego dystrybutora Gregitek’ów RG1) niwelujących obciążenie terminali.
Wracając jeszcze na chwilę do płyty górnej. W pierwszych 300-kach była ona dość skromną wariacją nt. szaro-beżowo-złotej mieszanki odcieni i najoględniej mówiąc nie przykuwała uwagi, ba znam nawet takie przypadki, że posiadacze takowych wzmacniaczy nawet ją zdejmowali, by cieszyć oczy widokiem żarzących się lamp. Jednak już w XS-ie pozwolono sobie na odrobinę szaleństwa i zdecydowano się na odważniejszy (obłędny) perłowo-jagodowy odcień, który kontrastując ze złotym frontem staje się przysłowiową wisienką na designerskim torcie estetyki.
Na zakończenie części opisowej, z walorami sonicznymi bohatera niniejszego testu zupełnie niezwiązaneji, mam jeszcze ciekawostkę natury ekonomicznej. Przez minioną niemalże dekadę cena 300-ki praktycznie się nie zmieniła. Kiedy pierwsze egzemplarze trafiały do Polski w 2006r. kosztowały ok. 10 000 PLN (2250 €) i tak jest praktycznie do dnia dzisiejszego, gdyż najnowsza – będąca obiektem niniejszego testu wersja F została przez polskiego dystrybutora – krakowski Eter Audio wyceniona na 10 900 PLN. Jeśli dla kogoś 9% wzrost to dużo, proponuję najpierw sprawdzić jak zmieniały się cenniki konkurentów i to zarówno japońskich (Air Tight), jak i amerykańskich (Manley). I to by było na tyle, jeśli chodzi o pozamuzyczną i pozaodsłuchową beletrystykę. Najwyższy czas podzielić się wrażeniami nausznymi.
Przygotowując się do testu Lebena i mając na uwadze jego dość niewielką moc (15 W) zapobiegliwie zaopatrzyłem się w równie jak on filigranowe a przy tym przepięknie wykonane monitorki Trenner&Friedl ART. W rezultacie otrzymałem kosztowne, niezaprzeczalnie wysokiej klasy 2/3 (brakuje źródła) systemu gabinetowo – sypialnianego. Oczywiście powyższa kategoryzacja jest daleko uproszczona, ba nawet krzywdząca, jednak wydaje mi się, że zawiera w sobie nader wyraźne przesłanie, iż do 20-30 metrowego salonu lepiej poszukać czegoś innego. Tak przynajmniej sugerowały nie tylko mało absorbujące gabaryty japońskiej integry, jak i podane przez producenta dane techniczne. W związku z powyższym przez kilka dni uprzyjemniałem sobie czas słuchając zestawu, w którym najdroższym elementem były … kable głośnikowe Signal Projects Hydra. Abstrahując jednak od cen poszczególnych komponentów osiągnięty soniczny efekt finalny był nad wyraz satysfakcjonujący. Dźwięk przede wszystkim angażował słuchacza, nie pozwalał na obojętność, a przez to uwadze nie umykały praktycznie żadne niuanse rozgrywającego się spektaklu. Pomimo tego, że pierwsze skrzypce grały przestrzeń i niesamowita precyzja w lokalizacji źródeł pozornych przekaz pozostawał po słodszej i gładszej stronie mocy a przy tym nie sposób było mu odmówić niezwykłej muzykalności. Ponadto rozmach i skala dźwięku była całkowicie nieadekwatna do rozmiarów zarówno wzmacniacza, jak i kolumn. Nie będę ukrywał, że naturalnym repertuarem, środowiskiem, w którym Leben z ARTami czuł się jak ryba w wodzie był jazz i niewielkie składy kameralne. Zdziwiłby się jednak ten, kto spodziewałby się zauważalnego odchudzenia, czy nawet anemiczności w oddaniu najniższych składowych np. na urzekającym albumie „Faithful” MWT (Marcin Wasilewski Trio), czy „La Tarantella – Antidotum Tarantulae” L’Arpeggiaty. Ok., barokowe pląsy może i nie mają w temacie basowych pomruków wiele do powiedzenia, jednak otwierający „Faithful” utwór „An den kleinen Radioapparat” basu ma pod dostatkiem, bądź nawet z lekkim nadmiarem. Jednak na japońsko – austriackim combo bas pozostawał sprężysty, czytelny i niezwykle różnorodny, co może nie powodowało tzw. masażu trzewi, lecz było wyśmienitym przykładem na to jak czasem jakość warto przedłożyć nad ilość. A jeśli ktoś naprawdę nie wyobraża sobie życia bez dudniącego basu to idealnym panaceum na ww. katusze powinno magiczne pokrętło Bass Boost oferujące podbicie najniższych składowych o 3, bądź 5dB. Co ważne jego działanie nie wpływa na czytelność pozostałych podzakresów. Dla zrównoważenia fragmentu dedykowanego basolubom mogę za to wspomnieć, iż dawno nie słyszałem ze standardowego – konwencjonalnego wysokotonowca (jestem do szpiku kości zepsuty przez brzmienie AMT i diamentowych wyrobów jubilerskich serwowanych w topowych Gauderach) tak rozświetlonych, rozedrganych, eterycznych a przy tym namacalnych i rozdzielczych blach. Dodając do tego precyzję, z jaką oddawany był moment uderzenia i feeria barw, niuansów po nim następująca pozwalała na długie godziny zapomnienia podczas eksploracji posiadanej płytoteki.
Jednak jak już nie raz i nie dwa miałem okazję się przekonać, że teoria sobie a życie sobie. Tak też było i podczas odsłuchów Lebena. Kiedy spokojnie wygrzewałem wzmacniacz ze wspomnianymi austriackimi kolumienkami któregoś pięknego dnia musiałem wykonać ich sesję fotograficzną, co było jednoznaczne z wypięciem ich z toru. Nie chcąc, a przede wszystkim nie lubiąc pracować w ciszy uznałem, iż do niezobowiązującego „plumkania” w tle 300ka powinna dać radę moim dyżurnym Gauderom. Przepiąłem kolumny i … tak już zostało do końca. Nie, żebym z tego powodu miał się smucić, czy tłumaczyć, zarówno przed samym sobą, jak i czytelnikami, a wręcz przeciwnie. Po prostu to, czego w większości przypadków nikt rozsądny by nie polecił w tzw. „ciemno” okazało się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Znana z poprzedniej konfiguracji sygnatura dużego dźwięku z małych kolumn ewoluowała do bardziej naturalnych, analogicznych do gabarytów zespołów głośnikowych rozmiarów, spychając na zdecydowanie dalszy plan miniaturowość samej amplifikacji. Kręcąca się wtenczas na dwusilnikowym Transrotorze ZET3 „Love Over Gold” Dire Straits po prostu wbiła mnie w fotel przesuwając planowane zdjęcia na bliżej nieokreśloną przyszłość. Z pozoru proste i leniwe „Love Over Gold” zachwycało wieloplanowością, przykuwało uwagę do partii poszczególnych instrumentów a odzywająca się pod koniec czwartej minuty gitara zadziwiała zadziornością zwiastującą krótkie, ale niezwykle energetyczne wejście perkusji. I to wszystko z 15 W! Skoro dobrze było na dość niezobowiązującym Rocku uznałem, że warto podnieść poprzeczkę i sięgnąłem po „Now What?!” Deep Purple. To, co wydobyło się z głośników przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania. Energetyczny, kipiący adrenaliną i soczysty dźwięk był świetny, wyborny i to niezależnie od pułapu cenowego w jakim się poruszaliśmy. Po prostu ewidentny przykład na to, że czasem można w budżecie, w którym się tego zupełnie nie spodziewamy natrafić na prawdziwą perełkę, diament. Oczywiście nie ma róży bez kolców. Najniższe składowe zyskując „kilka” Hz w paśmie reprodukowanym przez Gaudery straciły nieco z monitorowej dyscypliny, lecz i tak porównując do tego, co oferowały poprzednie inkarnacje 300-ki progresu inaczej niż mianem kolosalnego określić nie sposób. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że dla części słuchaczy nawet takie lekkie zaokrąglenie będzie odstępstwem od ideału, wyśnionego wzorca, lecz bądźmy szczerzy – toż to najtańsza, otwierająca ofertę japońskiego producenta konstrukcja i jeśli ktoś oczekuje gwiazdki z nieba to powinien raczej zainteresować się wyższymi modelami.
Na dobrze zrealizowanym, elektroniczny, repertuarze w stylu „Exile” Hurts a nawet „Reise, Reise” Rammstein’a skala dźwięku nie budziła najmniejszych kontrowersji. Szeroka, daleko wykraczająca poza ramy wyznaczone przez rozstaw kolumn scena sięgała daleko w głąb nie tracąc nic ze swojej stabilności i rozdzielczości. Dalsze plany czarowały selektywnością i jeśli tylko realizator konkretnego nagrania nie „przykrył” ich kocem impresjonistycznego rozmazania to nie było najmniejszych problemów ze śledzeniem partii poszczególnych instrumentów. Nad wyraz urokliwie wypadły niemieckie ballady w stylu „Ohne Dich” i „Amour”, w których oprócz germańskiej kanciastości do głosu doszły liryczna, lampowa otoczka i delikatnie dopalona emocjonalnie „firmowa” średnica. Jednak nie mówię w tym momencie o stereotypowym, utożsamianym np. z EL84 / EL34 ewidentnym faworyzowaniem środka pasma kosztem jego skrajów, lecz jedynie precyzyjnym podciągnięciem saturacji i temperatury barwowej z jednoczesnym zachowaniem pełnej równowagi z rozdzielczą, niezwykle plastycznie rozświetloną górą i lekko zaokrąglonym, lecz z łatwością nadążającym za nawet najbardziej karkołomnymi partiami basem. Są to cechy wyraźnie wskazujące na wyższość SC300F nad swoimi poprzednikami, którzy w powyższym repertuarze teoretycznie dawali radę, lecz im bardziej brutalny stawał się przekaz, bądź do głosu dochodziło coraz bardziej rozbudowane instrumentarium, tym granica technicznych możliwości amplifikacji stawała się faktem. Z bohaterem niniejszego testu takiego wrażenia nie ma. Niemalże niezależnie od ustawionych poziomów głośności i wybranego repertuaru dźwięk pozostawał spójny i homogeniczny. I jeszcze jedno – Lebena cechuje niezwykła zdolność oferowania pełnej rozdzielczości już przy bardzo niskich poziomach głośności. Z powyższego faktu powinni być zadowoleni wszyscy miłośnicy wieczorno – nocnych odsłuchów skazani do tej pory bądź to na słuchawki, bądź na bolesny kompromis utraty znacznej ilości informacji „gubionych” przez stworzone jedynie do ryku a nie do szeptu konstrukcje. Skoro doszliśmy do końcowych wniosków, to jeszcze o jednym fakcie nie sposób nie wspomnieć. Do tej pory decydując się na 300-kę trzeba było liczyć się z tym, że wzmacniacz nie będzie „najcichszy” i że będzie go w głośnikach „słychać”. Krótko mówiąc z reguły fakt obecności wzmacniacza w torze potwierdzał lekki brum, który podczas odtwarzania muzyki stawał się całkowicie pomijalny, jednak w chwilach ciszy niezaprzeczalnie dawał o sobie znać. Tym razem w głośnikach po włączeniu wzmacniacza panowała wzorowa cisza. Nie wiem jakich modyfikacji natury konstrukcyjnej dokonał Pan Taku Hyodo, ale efekt jest bezdyskusyjnie zauważalny.
Pierwsze audiofilsko – sprzętowe skojarzenia, jakie nasunęły mi się podczas odsłuchów tej uroczej integry, to podobnie jak Leben kompaktowe, bądź, jak kto woli w rozmiarze midi konstrukcje, czyli Air Tight ATM-1s i … Kondo Souga. Sami Państwo przyznają, że towarzystwo wielce nobilitujące, a że dziwnym trafem wyłącznie z Japonii, cóż … Nie nazwałbym tego przypadkiem, lecz raczej dowodem na to, iż określone cechy otoczenia, życiowej filozofii, w jakiej się dorasta, przekładają się na późniejsze efekty, owoce naszej pracy. W Kraju Kwitnącej Wiśni mikroklimat do tworzenia rzeczy niebanalnych, pięknych, sprawiających, że muzyka płynąca z głośników staje się ponadprzeciętnie pasjonująca, jak widać na niniejszym przykładzie jest wybitnie korzystny a synergia pomiędzy wysublimowanym designem, zaawansowaną, na wskroś przemyślaną konstrukcją i niesamowitą muzykalnością stają się znakiem rozpoznawczym. Wracając natomiast do początków moich łowów na Lebena – obecna wersja CS-300F jest nie tylko spełnieniem wszystkich wcześniej pokładanych przeze mnie w tej konstrukcji nadziei, ale jawi się jako swoiste trofeum, które wreszcie zdobyte staje się ozdobą salonu i powodem może nie do dumy, gdyż brzmi to zbyt patetycznie, ale na pewno do dobrego samopoczucia przez długi, długi czas. Szkoda tylko, że po napisaniu recenzji musiałem 300-kę spakować i przekazać dalej (całe szczęście niedaleko, bo do Jacka). Ale jak mawiają – „co się odwlecze …”.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Nautilus / Leben.pl
Cena: 10 900 PLN
Dane techniczne (wg producenta):
Zastosowane lampy: JAN-6197 GE x 4, 17EW8 x 2
Moc wyjściowa: 2 x 15 W
Pasmo przenoszenia: 15 Hz – 100 kHz (-2 dB)
Zniekształcenia: 0,7 % (10 W)
Czułość wejściowa: 600 mV
Impedancja obciążenia – kolumny: 4/6/8 Ω (zmienna)
Impedancja obciążenia – słuchawki: 300 Ω
Pobór mocy: 82 W
Wymiary: 360 x 270 x 140 mm
Waga: 10,5 kg
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: dwusilnikowy Transrotor ZET 3 + 12″SME + Transrotor MC Merlo Reference + zasilacz Transrotor Konstant M-1 Reference
– Przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Audio Sensor Prelude IC
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5; Accuphase E600
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Trenner&Friedl ART
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Acoustic Revive RAF-48H
Opinia 2
Jak ważnym elementem marketingowym procesu sprzedaży jest wygląd, wiedzą chyba wszyscy, dlatego każdy producent urządzeń audio stara się czymś docelowego klienta zaskoczyć. Jedni designem, inni brzmieniem, a jeszcze inni obydwoma aspektami jednocześnie, lecz tylko nielicznym się udaje. Co prawda każdy ma inne wzorce piękna i postrzegania jakości muzyki, ale pewne standardy są niezaprzeczalne. Oczywiście znajdą się ortodoksyjni słuchacze, przedkładający jakość dźwięku ponad bryłę i standard wykończenia urządzenia je generującego, zbliżając się ze swoim punktem wrażliwości na doznania organoleptyczne do poziomu wyrobu garażowego, ale zdecydowana większość stara się, aby nowo zakupione cudo przynajmniej nie wystraszyło drugiej połowy związku małżeńskiego. Ja teoretycznie również bardziej jestem za dźwiękiem i na szczęście na pułapie reprezentowanym przez mój system, wygląd rzadko diametralnie odstaje od jakości brzmienia. Mimo posiadania dość schludnie wyglądającego zestawu, jestem w stanie sporo wytrzymać, dążąc do upragnionego upojenia ułożonymi na pięcioliniach nutkami i gdybym miał wolne moce gotówkowe, prawdopodobnie zmierzyłbym się z moim progiem akceptacji, pod postacią wystawianej na ostatnim warszawskim Audio Show japońskiej marki Audio Tekne. Cytując znany starszym czytelnikom tytuł kultowego thrillera, to był wizualny „Koszmar z ulicy Wiązów”, ale spektakl jaki stworzył, pozwalał puścić aspekt brzydoty w niepamięć. Jeśli ktoś jest zainteresowany, co mam na myśli, zapraszam do mojego spojrzenia na ową wystawę – część 4. Na szczęście/nieszczęście – niepotrzebne skreślić, sprawy finansowe są określone na najbliższy plan pięcioletni i podczas negocjacji z żoną nie udało mi się wciągnąć punktu pt. Audio Tekne nawet na rezerwową listę wydatków, dlatego jeszcze jakiś czas będę trwał z tym co obecnie posiadam, nawet przez moment tego nie żałując. Odkładając dywagacje na temat co mam, a co mógłbym mieć, zdradzę na co od zawsze choruję.
Każdy, no może prawie każdy słuchacz, testując jakieś komponenty audio, natknął się na wizualnego „Świętego Grala”, który nawet marnie grający, bez większych oporów wylądowałby na naszych ołtarzykach audiofila, jednak zawsze jakoś nam z nim jest nie po drodze. Taka miłość od pierwszego spojrzenia na dobre i na złe, ale z wielu prozaicznych przyczyn odkładana na później, a czas mija. Ja również mam taki niespełniony efekt działania feromonów i powiem więcej, wiem że po sprostaniu kilku minimalnym warunkom doboru reszty toru (kolumny), potrafił kiedyś zaczarować mnie swoimi umiejętnościami sonicznymi. Ten wytwór ludzkiej wyobraźni, jest miszmaszem kolorystycznym (drewniane boczki, złoto frontu z zielonymi motywami, a w ostatniej odsłonie doszedł fiolet na grzbiecie i żeby jeszcze bardziej dołożyć mojej wyobraźni, zaimplementowano w nim niebieską diodę), ale tak jakoś poraził moje zwoje mózgowe, że nie jestem w stanie znaleźć punktu zaczepienia do próby zdyskredytowania go w moich kanonach poczucia estetyki. Pewnie większość czytelników po tej wyliczance już wie, co mnie prześladuje (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), dlatego z miłą chęcią informuję, że mam przyjemność przetestowania punktu „G” mojej wyobraźni, czyli lampowego wzmacniacza zintegrowanego marki Leben w jego kolejnej, odsłonie CS300F (zastosowano nietypowe – rzadko używane lampy), którego dystrybucją z powodzeniem zajmuje się krakowski Eter Audio.
Długo zastanawiałem się, jak zacząć opis pracy pomysłodawcy projektu plastycznego. Miałem taki sam stres, jakbym podchodził do wyimaginowanej w wyobraźni kobiety i nie wiedział jak zagaić rozmowę, by jej nie spłoszyć. Ale w końcu mam, chyba znalazłem odpowiednie słowo, które krótko i bardzo dosadnie oddaje mój stan podczas obcowania z nim, a mianowicie „cukierek”. Tak, ten wzmacniacz kojarzy mi się z łakociami, może trochę dla niektórych przesłodzonymi, ale dla mnie to ideał w najczystszej postaci. Jeszcze nie wiem kiedy go kupię, ale nawet jeśli nie do głównego systemu, to przynajmniej jako wzmacniacz słuchawkowy, gdyż jako stara japońska szkoła budowy wzmacniaczy, posiada taki w swoich trzewiach i co ważne – nie omieszkam go sprawdzić, podobno jest bardzo dobry. Jak już wcześniej wspomniałem, ten kolorystyczny wulkan idealnie wpisuje się w moje postrzeganie wysublimowanej sztuki wzorniczej. A dokładnie wygląda to tak: patynowane złoto frontu i pleców (tak, tak, nie oszczędzali na takich dla wielu ważnych drobiazgach), drewniane boczki, mocno ażurowe w celach chłodzenia grawitacyjnego „sufit i podłoga” w kolorze śliwka/lila, zakończone na krawędziach przedniej i tylnej czarnymi konstrukcyjnymi kształtkami i wieńczące dzieło dużej średnicy srebrne stopki, podtrzymujące całość konstrukcji. Japończycy z tej manufaktury nie byliby sobą, gdyby nie podkręcili jeszcze temperatury opisanego efektu. W jak sposób? Już relacjonuję. Główna część tej lampowej integry – płyta czołowa – otrzymała cztery ( gałka volume jest większa niż pozostałe) masywnie wyglądające pokrętła w trochę innym odcieniu złota niż front, dzięki czemu ładnie się odcinają. Oprócz wzmocnienia obsługują selektor wejść, balans i podbicie najniższych częstotliwości o +3 i +5 dB. Jako konsekwencja szaleństwa kolorystycznego przodu mamy jeszcze trzy czarne przełączniki: dwa hebelkowe – wybór słuchawek lub kolumn i Monitor Tape i zwykły sieciowy, niebieską diodę (o matko), gniazdo słuchawkowe i według mnie najciekawszy zabieg, czyli dwa zielone paski z informacjami o nazwie firmy i modelu z jakim mamy do czynienia w górnej i dolnej części opisywanego frontu. Tak w skrócie wygląda szał przedniego panelu. Tył zdecydowanie spokojniejszy kolorystycznie (cały złoty), skrywa ekskluzywne terminale głośnikowe, gniazdo IEC, zacisk GND, pokrętło z trzema odczepami impedancji kolumn (4,6,8), rząd wejść liniowych, jedno wyjście Recording Out i gniazdo bezpiecznikowe. Wszystkie elementy nie odstają jakościowo od założeń postrzegania konstrukcji. Myślę, że wystarczy opisu tych fajerwerków, gdyż tylko osobista weryfikacja może potwierdzić moje zachłyśnięcie się tak długawą listą ekstrawagancji, dlatego wracam na ziemię i opuszczając dział projektantów przechodzę dalej, by pokazać, co konstruktor z kraju kwitnącej wiśni zaproponował w najważniejszym sektorze – dźwięku.
Jak wspomniałem wcześniej, jedno z poprzednich wcieleń CS300 zdążyło kiedyś mnie mile zaskoczyć. Nie był to idealny związek z posiadanymi wtedy kolumnami, ale na tyle pozytywny, że do dziś darzę ten model Lebena wielkim szacunkiem w kwestii -rozmiar i możliwości. Obecne podejście było jeszcze trudniejsze, gdyż teraz musiał pokazać swoje zalety w nie swojej lidze, ale z uwagi na fakt, iż pierwsza miłość nie rdzewieje, dostał odpowiednią dawkę zaufania i liczyłem, że jej nie roztrwoni. Zapoznawszy się z danymi technicznymi wiedziałem, że mocarzem pod względem ilości i kontroli basu nie będzie, dlatego na początek zafundowałem przybyłemu na występy Lebenowi lżejszy pod względem niskich częstotliwości, ale bardzo wymagający od środka pasma wzwyż materiał Tomasza Stańki zatytułowany „Lontano”. Uczulony na jakość odtwarzanych blach w składach jazzowych, często wkładam tę płytę do napędu i niestety równie często pokazuje ona na jakim poziomie rozdzielczości jest testowane urządzenie. Przywołany krążek, oprócz aspektu ilości informacji pozwala określić, umiejętności w budowaniu wirtualnej sceny muzycznej. Wytwórnia ECM, która jest producentem tej płyty, od zawsze przywiązuje dużą wagę do jakości jej realizacji i poukładania pomiędzy kolumnami. Teoretycznie najważniejszy jest wsad emocjonalny, ale dla audiofila równie ważna (często nawet najistotniejsza – ale to jest już bardzo krzywdzące dla muzyki) jest właśnie praca masteringowca. Te dwa synergicznie uzupełniające się elementy – muzyka i jakość zapisu na nośniku – sprawiają, że słuchacz potrafi zostawić w salonie audio pokaźną górkę banknotów za urządzenie, które przybliży Go do żywego koncertu, wiedząc, że to utopia. Sam tak mam i nie żałuję wydanych pieniędzy, gdyż życie jest za krótkie na półśrodki i należy czerpać z niego pełnymi garściami na miarę naszych możliwości. Wracając do tematu płyty Tomasza Stańki wespół z trio Marcina Wasilewskiego stwierdzam, iż był to bardzo dobrze odtworzony materiał, w którym mój konik (talerze) wypadł bardzo dobrze. Przeszywające wszechobecną ciszę muśniecie blach w połączeniu z matowością trąbki frontmana, na tle akompaniującej im reszty instrumentarium, pozwoliło zatracić się w ciągnących się dla niektórych jak deszczowy dzień frazach. I właśnie brak odczucia tego „spowolnienia” pozwala ocenić umiejętności zaangażowania słuchacza w generowaną w przestrzeni naszego pokoju muzykę przez tytułową integrę z Japonii. Każdy artysta słał w swoim zarezerwowanym podczas słuchania referencji (Reimyo) miejscu, ani na moment nie dając się zagłuszyć sąsiadowi z sesji nagraniowej. Każdy instrument był czytelnym i zaplanowanym przez realizatora bytem słuchanego projektu, a gdy jak to w jazzie często bywa, przychodził moment na solowe impresje poszczególnych „generatorów wibracji powietrza – zwanych instrumentami”, słychać było najdrobniejszy typowy dla niego element brzmienia. Czy to szum wydobywającego się z lejkowatego wylotu trąbki powietrza, dźwięczność lub przygaszenie gdy potrzeba fortepianu, zwiewność i rozdzielczość talerzy, czy wibrująca na gryfie struna kontrabasu. Wszystko skrojone na wymiar z jednym drobnym, ale usprawiedliwionym w tym przypadku minusikiem. Chodzi mianowicie o zakres najniższych częstotliwości, które z racji niedużej mocy wzmacniacza, nie mogły zejść do czeluści piekielnych z pełną kontrolą ich konturowości w tandemie z moimi kolumnami. Nie była to porażka jako taka, gdyż mimo braku solidnej jak zapora na Solinie podstawy basowej, przez cały czas zakres ten był pełnoprawnym elementem przekazu. Jeśli ktoś na podstawie takiego, dość przypadkowego połączenia wysnuje wniosek o wadach filigranowego wzmacniacza, niestety muszę go ostrzec, że nie wie o co w tej zabawie chodzi. Można eksperymentować, nawet należy, tylko wyciągajmy konstruktywne wnioski i mierzmy siły na zamiary. Aby ta azjatycka (z kraju uważanego za kolebkę audiofilizmu) propozycja pokazała pełnię swoich możliwości, musimy połączyć ją z odpowiednio dobranymi kolumnami, co po tej drugiej konfrontacji uważam za stosunkowo łatwe do zrealizowania. Opisywaną przygodę z Japończykiem zaliczam do udanych, gdyż mając sporo doświadczeń z różnymi często kilkukrotnie mocniejszymi urządzeniami, nie osiągnąłem tego co z nim. Brawo. Ale, ale, pamiętacie jak opisując budowę, wspomniałem o gałce podbicia najniższych składowych. Wiem, że rasowy audiofil brzydzi się takich sztuczek – ja teoretycznie też, ale jeśli mamy coś takiego na pokładzie, nie można nie spróbować tego w działaniu. Taka negacja „poprawiaczy” jest audiofilskim prawem mówionym, a nie pisanym, dlatego warto sprawdzić jak to wpłynie na dźwięk. Nikt nikogo nie zmusza, ba, możecie się nie przyznawać, nawet gdyby Was przypalali na przesłuchaniu, jednak jeśli zaznacie choć trochę miłego zaskoczenia – tak jak ja, stwierdzicie, że macie u siebie na półce, wiele wołających o takie zabiegi krążków, bez względu czy źródłem jest odtwarzacz kompaktowy, czy gramofon. Spróbujcie, a przekonacie się, że mam rację. Teraz mogę wyznać jak na spowiedzi: używałem tego pokrętła kilkanaście razy i raczej bliżej jest mi do podziękowań za nie konstruktorowi, niż wytykania implementowania bezużytecznych, często uważanych za szkodliwe dodatków i mówię to w pełni świadom mogących pojawić się (nie za bardzo wiem jakich) konsekwencji. Oczywiście proszę też nie zakładać, że takie sztuczne dociążenie będzie jednoznaczne z zastosowaniem mocnego wzmacniacza. Taki ruch doda nam niskich składowych, lekko tracąc przy tym ich ostrość. Dźwięk dostanie odpowiednią dawkę barwy, przy małej zmianie kursu czytelności w stronę gry plamami, ale przynajmniej w moim przypadku, bez popadania w przysłowiową „bułę”. Czasem lepiej jest oddać trochę ostrości za większą homogeniczność, potęgując przyswajalność słuchanego materiału. Bezwzględna ortodoksyjność czasem szkodzi i jeśli tylko lekkie poluzowanie jej, przyniesie więcej korzyści niż strat, według mnie nie ma co się zastanawiać. Ze wzmacniaczem Leben CS300F macie szansę sprawdzić, na ile można odstąpić do głoszonej dotychczas jedynie słusznej prawdy i jak to wpłynie na dalsze jej postrzeganie. Reszta testu z Japończykiem upłynęła w podobny sposób. Brak większych odstępstw od oczekiwań. Dodam tylko, że słuchanie na ustawieniach „zerowych” jest teoretycznie wystarczające i próby z podkręcaniem temperatury wykonałem z obowiązku – czego nie żałuję. Oczywiście jak na wzmacniacz lampowy przystało, brawa, gładkość i słodycz dźwięku były typowe dla przedstawiciela gatunku opartego o bańki próżniowe, przy zachowaniu otwartości i dźwięczności dobiegających z kolumn dźwięków, a że z tym różnie bywa, dlatego wspominam.
Na koniec, mimo, że nie jestem słuchawkowcem, postanowiłem sprawdzić, co integra CS300F oferuje w porównaniu do stacjonującego u mnie małego wzmacniacza słuchawkowego Pro-Jecta. Austriacko-czeski produkt jest niedrogim, ale uchodzącym za ciekawą propozycję urządzeniem, a w Lebenie jest dodatkiem rozszerzającym funkcjonalność. Niemniej jednak sława o wspaniałej aplikacji ciągnie się za nim niczym nie przebierając w środkach wyrazu „s…d” w dobrym tego słowa znaczeniu, dlatego musiałem poddać to lekkiej, nie do końca (z uwagi na sporadyczność słuchania w moim przypadku) pełnoprawnej weryfikacji. Odkurzyłem więc dość dawno nieużywane HD600 Sennheisera, założyłem na głowę i podjąłem próbę obalenia mitu rewelacyjności Lebena w tym zakresie. Nie szukałem realizacji mogącej mu przeszkodzić, tylko pragnąłem zderzyć się z nirwaną dźwiękową. Wybrałem więc odpowiednio zrealizowaną płytę, z jazzowo zaaranżowaną twórczością Monteverdiego, w wykonaniu Michela Godarda. Ten zrealizowany na „setkę” w starym klasztorze krążek, zawsze pokazuje, gdzie jest miejsce nieradzących sobie z jakością dźwięku produktów audio. Tym razem poległ mój malutki Pro-Ject, który całkiem dobrze spełniał swoje zadanie, gdy byłem na początku zabawy w audio. Obecnie moje standardy są zdecydowanie wyższe i biedak przy renomowanym „wyjadaczu” poległ z kretesem. HD600 uchodzą za bardzo rozdzielcze słuchawki i niestety dawka barwy z nienaganną rozdzielczością Lebena (bez dodatkowego pokrętła) jak to często mówią na forach „zwalcowała” biedaka z południa Europy. Wstydu oczywiście nie ma, bowiem Austro-Czech jest przedstawicielem hi-fi z pułapu 500 złotych i był zakupiony jako sporadyczna alternatywa dla zestawu opartego o kolumny podłogowe, w przypadkach przymusu wczesnego zagwarantowania ciszy nocnej. Obecnie nie mam z tym problemów, często wyczekując pory nocnej z jej zerowym szumem tła, a zestaw słuchawkowy stoi sobie z boku, czekając na swoją dość rzadko przydarzającą się okazję. Z uwagi na małą częstotliwość używania nauszników, głębszych analiz nie podejmuję się przedstawiać, ale tym pozytywnym doświadczeniem tylko zwiększyłem swe pożądanie testowanej trzysetki.
Kończąc opis występów marki Leben w odsłonie CSA300F, przypomnę o najważniejszych przemawiających za nim aspektach. Nietuzinkowy wygląd (co prawda nie wszystkim może się spodobać – ja się zakochałem), funkcjonalność – teoretycznie nikomu niepotrzebne, a w konsekwencji przydające się dodatkowe pokrętła, bardzo dobry wzmacniacz słuchawkowy i ogólne dobre radzenie sobie, z trudnymi do wysterowania kolumnami. To było moje drugie podejście do niego i po raz kolejny jestem zauroczony, ubolewając, że nie widnieje na wspólnie ustalonej z żoną liście zakupowej. Odrobina, powtarzam, odrobina starań przy doborze kolumn, odwdzięczy się uśmiechem na twarzy na długie lata z uzyskanej jakości dźwięku i jako bonus nietuzinkowego przyciągającego wzrok wyglądu. Zachęcam do spróbowania tej pozycji w swoim zestawie, a nie zdziwię się, gdy nie wróci do sklepu, dumnie prezentując swe walory na półce nowego nabywcy. Ten wspólnie spędzony z Japończykiem czas, w pełni świadomie określę zasłyszanymi od znajomego słowami jego dziecka: „Chcę to mać”.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Acoustic Revive RST-38H, platforma antywibracyjna Audio Philar
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”
Słuchawki: Sennheiser HD 600
Wzmacniacz słuchawkowy: Pro Ject Head Box