Cechy natury technicznej, wizualnej i public relations, jakie reprezentuje szkocki Linn, z grubsza nakreśliłem w recenzji ich topowego phonostage’a – Uphorik (link) i choć dość długo zbierałem się do zacieśnienia współpracy z polskim przedstawicielem tej manufaktury, to wspólnie z warszawskim salonem STEREO STEREO ustaliliśmy jednak dalekosiężny plan działania. Niniejszy artykuł będzie zatem początkiem realizacji ciekawego pomysłu, jakim jest prześledzenie, w niedługim czasie i w kontrolowanych, na wskroś znanych warunkach przekroju oferty ich działu analogowego, a konkretnie trzech różnych konfiguracji kultowego Sondeka LP 12 (Majik, Akurate, Klimax). Tak naprawdę fizyczna ilość kombinacji jest przeogromna – począwszy od platformy amortyzującej zwanej trampoliną, poprzez ramiona, wkładki, aż po silniki napędzające talerz itd. Dlatego przyjrzymy się trzem ww. wcieleniom, pnąc się sukcesywnie w górę cennika, aż przekroczymy zadziwiającą, jak na tak archaiczny wyrób, kwotę 100 kzł. Tym westchnieniem nieprzebranej ilości audiofilów na całym świecie, jest Linn Sondek LP 12 Klimax. Oczywiście jak to zwykle bywa, Klimax ma również wielu oponentów, ale nawet najzatwardzialsi nie odmówią mu popularności połączonej z pożądaniem. Ta wisienka na torcie tryptyku pt.”Linn Sondek” już wkrótce pojawi się na naszym portalu. Tymczasem zadanie przełamania pierwszych lodów w moich progach, otrzymała wersja Linn Sondek LP 12 Majik, z 9 calowym karbonowym modyfikowanym na potrzeby Szkotów (łożyska i przewody sygnałowe w belce) ramieniem firmy Pro-Ject i firmową wkładką Adikt MM. Całość okablowano macierzystymi przewodami Linn-a, a wzmocnieniem sygnału zajął się szwedzki preamp phono Lejonklou. Oczywiście nie odmówiłem sobie ożenku Szkotów z polską myślą techniczną – katowickiego RCMu, ale to tylko w ramach eksperymentu mającego na celu ocenę drzemiącego w tym podstawowym modelu potencjału. Jeśli ten mariaż miałby zakończyć się porażką, będzie równie ważnym doświadczeniem, potwierdzającym, iż urządzenia ze zdecydowanie innego pułapu wtajemniczenia nie zawsze stworzą coś wartego takiego mezaliansu.
Jak wspominałem przy okazji recenzowania preampa, kupując nawet podstawowy model gramofonu, a następnie pnąc się po szczeblach drabiny upgradu, zostajemy cały czas z tą samą plintą. Nie musimy też przeskakiwać kilku progów na raz, gdyż oferta jest tak skonstruowana, by każde, nawet najmniejsze ulepszenie było kompatybilne z doposażaną wersją. Ta niespotykana w czasach totalnego wyzysku dbałość o klienta, jest magnesem przyciągającym nowe rzesze fanów, którzy z czasem stają się sektą – w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Trzymają się razem w enklawach różnych for internetowych, pomagając sobie nawzajem, w rozwiązywaniu napotkanych podczas eksploatacji problemów. Nikt mnie nie przekona, że jest inaczej – to jest sekta.
Linn Sondek LP 12 Majik to z pozoru nieskomplikowana, prostokąta, występująca w pięciu kolorach – dąb, wiśnia, orzech, róża, jesion – ramowa konstrukcja z litego drewna. Do testu trafiła przepięknie wyglądająca wersja cherry. Plinta jest tylko zewnętrznym nośnikiem miękko zawieszonego serca konstrukcji (subchassis) – talerza z napędem i platformą nośną ramienia. Taki sposób wygaszania szkodliwych rezonansów i wibracji (sprężyny) ma tyleż samo zwolenników, co przeciwników – u nas w tak kontrowersyjnych przypadkach mówi się, że są dwie szkoły: falenicka i otwocka. Od strony użytkowej tego gramofonu jedyne, na co mogę trochę utyskiwać to fakt, iż próby manualnej obsługi ramienia (podnoszenie po zakończonej stronie) na tak niestabilnym podłożu, wymagają dużego skupienia, które w okolicach drugiej nad ranem, nabierają niebagatelnego znaczenia, graniczącego z próbą wykonania stójki przy dwóch promilach alkoholu we krwi. Wiem, wiem, o tej porze już się śpi, ale co ja poradzę, że chęć przedłużenia dnia w połączeniu z minimalnym poziomem szumu tła, pozwala na czerpanie zdecydowanie większej przyjemności ze słuchania. Na szczęcie tylko kwestią przyzwyczajenia jest bezproblemowa korelacja słuchacz-gramofon i nie deprecjonowałbym produktu na tej podstawie. Drapak stoi na czterech malutkich gumowych nóżkach. Włącznik startu talerza usytuowano w lewym rogu górnej aluminiowej płyty, a całość okryta jest zdejmowaną jednym ruchem, przeźroczystą akrylową pokrywą. Z tylnej płaszczyzny plinty wychodzą przymocowane na stałe przewody: zasilający i interkonekty z uziemieniem. Drobnym mankamentem na tym poziomie cenowym może być sposób zmiany prędkości obrotowej odtwarzania. Aby posłuchać materiału wytłoczonego z prędkością 45 RPM, za każdym razem musimy zdjąć talerz i zastosować odpowiednią nasadkę zwiększającą średnicę rolki napędowej. Można z tym żyć, ale jeśli dojrzejemy do decyzji upgradowej, jeden telefon do dystrybutora załatwia sprawę sterowania przełącznikiem. Więcej fajerwerków wizualnych nie przewidziano. Ot prosty, ale dystyngowany jak na Szkotów przystało, kawał maszyny do drapania czarnych placków. Aby rozwiać pojawiające się na forach internetowych podejrzenia o brak umiejętnego ustawienia tak delikatnego i skomplikowanego urządzenia przez zawsze najmądrzejszego na świecie recenzenta, całość operacji pod kryptonimem „przygotowanie do testu” przeprowadzili pracownicy warszawskiego salonu Stereo Stereo. Jak coś pójdzie nie tak, ewentualne pretensje proszę kierować na ulicę W.Górskiego 9 w Warszawie. Podczas instalacji doszliśmy do wniosku, że dla uatrakcyjnienia następnej odsłony Sondek’a (Akurate), cały proces uruchamiania – włącznie z rozbieranymi zdjęciami – umieścimy w formie fotorelacji i wtedy też dokładnie opiszemy wewnętrzną budowę tego produktu. Nie będzie to co prawda tak pasjonujące, jak bezpośrednia rozmowa z przedstawicielem sklepu, ale patrząc z drugiej strony, dla niektórych możliwość przeczytania będzie wybawieniem, gdyż słowotok pana Krzyśka znacząco opóźnia moment startu talerza. Kto się uda do salonu, może sam doświadczyć niekończącej się konwersacji (przechodzącej czasem w monolog) i jako przyszły nabywca, raczej będzie z tego faktu zadowolony, gdyż wszystkie opowiadane smaczki są solą ziemi szkockiej marki Linn.
Pierwsze takty, jakie wydobyły się z głośników, były bardzo obiecujące. Co prawda stałem gdzieś z boku, ale mój konik – oddanie jakości blach zarejestrowanych na płycie, natychmiast zwrócił moją uwagę. Jednak po kolei. Poproszony o nieobowiązujący krążek do wygenerowania jakiegoś dźwięku, sięgnąłem na półkę po Keith’a Jarrett’a, w dwupłytowym koncertowym materiale „Still Live” z równie znanymi gwiazdami jazzu jak: Gary Peacock i Jack DeJohnette. Wydanie przez oficynę ECM, gwarantowało maksymalną jakość materiału źródłowego. System się odezwał, dał sygnał, że jest zdecydowany mnie oczarować, zamieniliśmy jeszcze kilka zdań i panowie udali się w drogę powrotną. Odprawiwszy gości, z niekłamanym zaciekawieniem jak wypadnie podstawowa propozycja światowej legendy w technice analogowej zasiadłem w centralnym miejscu odsłuchowym. Początek płyty to spokojne partie frontmana (Jarretta), wprowadzające słuchacza w ten fantastycznie zagrany i zrealizowany koncert. Barwny, dźwięczny, z dobrą podstawą basową fortepian, typowe dla artysty pomruki pod nosem, niezobowiązujące kaszlnięcie i wiemy co nas czeka. Mija minuta, może dwie i wchodzi reszta składu – czytelny kontrabas i bębniarz ze swoimi akcesoriami porozstawiani gdzieś na scenie. Analiza tej części utworu przynosiła same pozytywne odczucia, jednak ja czekałem na usłyszane wcześniej blachy. Może dla wielu jest to śmieszne, ale dla mnie jakość reprodukcji lekko muśniętych talerzy, mówi prawie wszystko o danym urządzeniu. Wiadomo, że należy rozpatrywać kompletny przekaz muzyczny, niestety jakiekolwiek naleciałości potocznie zwane „piaskiem” oddziałują na odbiór reszty składowych pasma akustycznego. Nie chodzi mi o ilość wysokich tonów, tylko ich rozdzielczość, które to rzeczy są często mylone. Sondek poradził sobie bez zarzutu. Muzycy umiejętnie zebrani przez stół realizatorski, wygodnie usadowili się na szerokiej, czytelnej i głębokiej scenie. Punktowe pozycjonowanie pozwalało śledzić ich każdy akord, czy zabawę z przeszkadzajkami. Tak sobie plumkali kilkanaście minut, gdy przyszedł czas na podkręcenie tempa. Nie można przecież dopuścić do znużenia publiczności. Czekałem na potknięcia w odtwarzaniu sporej nawałnicy dźwięków. Może nie był to thrash metal, ale trzech wybitnych muzyków realizujących w szybkim tempie gęsto zapisane na pięciolinii zamierzania kompozytora, bez problemu mogą upokorzyć niskich lotów zestaw. Tymczasem nic takiego nie odnotowałem, a to już jest spora zaliczka na pozytywne podsumowanie. W celu osłuchania się ze sposobem budowy obrazu muzycznego przez szkocko-szwedzki tandem, odtworzyłem sobie niezobowiązująco dwa znajdujące się w kopercie krążki. To bardzo dobre, angażujące i barwne granie. Swoboda, czytelność, nasycenie, ale jak to się ma do wartości, które mnie uwiodły przy wyborze Feickerta. Miałem pewne spostrzeżenia, jednak nie były one negatywne, tylko jawiły się jako efekt finalny zestawienia przy zakładanym budżecie. Ja gram na niskopoziomowej wkładce MC, a dostarczony model Linna, miał na pokładzie MM-kę. Dla, nawet minimalnie zorientowanego, adepta sztuki drapania winylu, ta różnica sporo wyjaśnia. Chcąc utwierdzić się w moich domysłach, ten sam koncert odtworzyłem na moim torze referencyjnym i … bingo. Uprzedzam oponentów marki z wysp brytyjskich, że nie była to miazga. Majik zagrał na tyle dobrze, na ile pozwoliły mu zastosowane komponenty. Zestaw Feickerta z Therią pokazał ile informacji zawartych na płycie zostało zagubionych podczas zbierania wibracji przez igłę wkładki gramofonowej. Pomijam już sposób prezentacji sceny od strony wirtualnej – z Feickertem muzycy zawieszeni są w trójwymiarze, a nie na płasko oddalonych od siebie planach, ale oprócz tego można lepiej we wszystkich aspektach. Przy takiej samej barwie, źródła pozorne są bardziej namacalne, dostarczając zdecydowanie większą paletę mikroinformacji o użytych instrumentach. Fortepian dźwięczniejszy, kontrabas więcej gra strunami, a perkusista jakby uderzał w lżejsze i zwiewniejsze talerze. Przy muzyce rockowej lub większości starych tłoczeń takie niuanse mogą nie doskwierać i czasem wypadną na plus dla MM-ek, uśredniając słabo zrealizowany materiał. To, co zaobserwowałem, jest typowym efektem pracy tych wkładek i przyznam się szczerze, że spodziewałem się takiego wyniku konfrontacji. Sądzę, że warszawski salon również zdawał sobie z tego sprawę (są znanymi na rynku specami od analogu), gdyż jak wspominałem wynika to ze świadomych wyborów kompilacji w zakładanym budżecie, dlatego nikt do nikogo nie powinien mieć pretensji. Ja raczej jestem mile zaskoczony, że te zaobserwowane różnice nawet przez chwilę nie przyniosły myśli o powrocie do mojego zestawienia, które notabene wprowadziłem w proces odsłuchowy jako przypomnienie wzorca. Przerzuciwszy kilkanaście czarnych płyt, nabierałem coraz większej chęci na ustalone następne spotkania ze starszymi braćmi Majik’a. Słuchałem i myślałem, gdzie te z pozoru negatywne niuanse mogą odwdzięczyć się w dwójnasób i przeczesałem płytoteką z tłoczeniami lat siedemdziesiątych. W tym seansie Majik już swobodnie brylował, gdyż nazywając do celów opisowych jego granie jako lekko „uśredniające”, znakomicie radził sobie z potknięciami realizatorów, wygładzając często chrapliwe dźwięki. Proszę mnie źle nie zrozumieć, to nie było sprowadzanie odtwarzania do postaci braku zróżnicowania nagrań, tylko umiejętne homogenizowanie dźwięku. Obecne możliwości wkładek MC pozwalają na wybranie prawie wszystkiego – nawet westchnienia masteringowca – z rowka płyty, czasem powodując odruch zdjęcia z talerza skopanego realizatorsko krążka. Tymczasem takie niby „toporniejsze” MM-ki dają szansę na czerpanie przyjemności i z kiepsko zrealizowanych, ale niosących dożo emocji pozycji płytowych. Bez większego zastanowienia, reszta tego pouczającego testu przebiegła na odkrywaniu przyjemności ze sporej grupy posiadanych placków asfaltu.
Na koniec skrobnę kilka zdań o planowanym podłączeniu Szkota do katowickiej Therii. Niestety, albo stety, dla przyszłych nabywców tej wersji gramofonu, dostarczony szwedzki phonostage Leyonklou, stworzył zdecydowanie lepszy spektakl muzyczny. Polski produkt z powodu braku wystarczającej ilości informacji pochodzących z igły penetrującej rowek płyty, wprowadził nadmierną rozdzielczość, co zakończyło się rozjaśnieniem wpadającym w szelest górnego zakresu pasma. Tymczasem wszystkie dotychczasowe próby ożenku Therii, pokazywały ją z ciemniejszej, niosącej faktor „X” strony. Ona musi dostać pełen zakres informacji do obróbki, inaczej wychodzą podobne kwiatki. Z próżnego przecież nawet Salomon nie naleje. Wygląda na to, że Szkoci zrobili dość zwiewną MM-kę, która niestety nie była w stanie zaoferować odpowiedniej ilości materiału do dalszej obróbki. Złośliwcy stwierdzą, że to porażka preampa, a prawda jest taka, iż produkt RCM-u pokazał, gdzie są oczywiste, będące pochodną konstrukcji niedomagania partnera. Ale proszę się nie przejmować, gdyż mówimy o podstawowym modelu gramofonu, który jest trzykrotnie tańszy od polskiego pre. Tymczasem Szwed synergicznie dociążał sygnał z Sondeka, dając w konsekwencji nasycenie godne dobrze zestawionego toru analogowego. Nie starał się na siłę zabić słuchacza mikroinformacjami, tylko szukał złotego środka na angażujące i barwne granie. I z tego, co udało mi się dowiedzieć, został skonstruowany w oparciu o odsłuchy z podobną wersją Sondeka, tak więc nie dziwota, że panowie z salonu przywieźli go jako synergicznie dobrany komponent, potwierdzając tym swoje kompetencje. To doświadczenie potwierdza, że przed wyjęciem karty kredytowej z portfela, warto przetestować obiekt swoich marzeń w swoim systemie. Nawet bardzo wysoka cena nie zagwarantuje pełnej satysfakcji z osiągniętego brzmienia.
Każde spotkanie z legendą, bez względu na pułap cenowy, wzbudza we mnie dreszczyk emocji. Oczywiście mam na myśli legendę wypracowywaną przez długie lata, a nie sezonowy wyskok. Marka Linn na osiągnięty splendor pracowała latami i na szczęście dla wielu posiadaczy jej urządzeń, nie odcina kuponów, tylko przez cały czas udoskonala tą archaiczną technologię odczytu dźwięku. Na podstawie tego spotkania widzimy, że już na początku zabawy w analog dostajemy wysoko stawiające poprzeczkę konkurentom urządzenie. Zaproponowana kwota nie jest mała, ale efekt finalny, jaki oferuje, jest warty każdej wydanej złotówki. Oczywiście można lepiej, jednak kupując startowy model, dostajemy sporą dawkę przyjemności, a przy chęci przeskoczenia o szczebelek wyżej, nie generujemy kosztów, tylko wymieniamy zaplanowane, doradzone przez wykwalifikowaną kadrę handlową, wnoszące największą poprawę części. I tak w miarę zasobności portfela dojdziemy do absolutu dźwiękowego, jakim jest oczko w głowie szkockiej marki – Linn Sodek LP 12 Klimax. Na świecie jest niewielu w ten sposób konstruujących swoją ofertę producentów, a jeśli już na coś podobnego się natkniemy, to nie od początku do końca w jednej obudowie. Ta fantastyczna inicjacja trzyczęściowego cyklu „Linn Sondek LP 12” rozbudziła we mnie spore pokłady ciekawości, co będzie dalej. Jeśli pozycja startowa pokazała takie umiejętności, już zacieram ręce na przyszłe spotkania.
Tekst: Jacek Pazio
Zdjęcia: Jacek Pazio & Marcin Olszewski
Ceny:
Linn Sondek LP 12 Majik – 3 050 GBP, ok. 15 250 PLN – W cenie ujęta jest instalacja (złożenie gramofonu oraz kalibracja) u klienta w domu.
Lejonklou Kinki (mk 3) – 2 400 PLN
Dystrybucja:
Linn Sondek LP 12 Majik – Linn Polska
Lejonklou Kinki (mk 3) – Stereo Stereo
Urzadzenia do testów dostarczył: Stereo Stereo
Dane techniczne:
Na system analogowy Linn Sondek LP12 w wersji wyposażenia ‘Majik’ składają się następujące elementy:
– mechanika Linn Sondek LP12
– zasilacz wewnętrzny Linn Majik PSU
– sub-chassis oraz armboard Linn Majik
– ramię gramofonowe Pro-Ject 9cc (modyfikowane)
– wkładka Linn Adikt MM z szlifem Fritz Gyger II
Nacisk: 1.5 g – 2.0 g (zalecany 1.75 g)
Zalecane obciążenie: >47 kOhm
Poziom wyjściowy: 6,5 mV
Wspornik: Aluminiowy
Waga: 7.0 g
Separacja kanałów przy 1kHz: >20dB
Wyjścia sygnałowe: 4x 1,2mm pin (złocone)
– kable sygnałowe Linn Majik T.Kable (DIN-RCA)
– podstawa Linn Solid Base
Lejonklou Kinki (mk 3)
Wymiary (SxWxG): 103x59x180 mm
Waga: 950 g
Zasilanie: 230 V~ 50 Hz
Bezpiecznik (wewnątrz obudowy): T1A
Impedancja wejściowa: 47 kΩ/80 pF
Wzmocnienie dla 1 kHz: 40 dB (102 krotne)
Impedancja wyjściowa: 300Ω/>3 kΩ
Pobór mocy: < 5 W
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Acoustic Revive RST-38H
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”