Jeśli miałbym znaleźć trzy określenia, charakteryzujące dobrze wszystkim znaną szkocką markę LINN, bez wahania powiedziałbym: nowoczesny design, zaawansowana inżynieria i dbałość o klienta. Chyba nie znajdzie się osoba, która spróbowałaby obalać powyższe przykłady. Jeśli nawet ktoś pokusiłby się o polemikę w tych aspektach, śpieszę przedstawić mój punkt widzenia. Projekty wizualne są majstersztykiem, wpisującym się w ogólnoświatowy trend minimalizmu i ostrej kreski w tworzeniu brył. O inżynierii, oprócz listy płac kadry technicznej, świadczy fakt, iż wiele firm na naszym globie bezpardonowo kopiuje ich pomysły. Jednak bardzo istotnym elementem sukcesu wydaje mi się być podejście do najważniejszego punktu w każdym biznesplanie, jakim jest klient. To on decyduje o ich być albo nie być na rynku i dlatego jest mocno rozpieszczany. Jak? To proste. Jeśli stajemy się właścicielem jakiegokolwiek urządzenia marki LINN, kupując je u dealera jesteśmy zwolnieni z jakiegokolwiek problemu uruchamiania. Wszystko zrobią za nas pracownicy salonu i to niezależnie od półki cenowej, na jaką udało nam się wdrapać w życiowej pogoni za króliczkiem, jak też odległości, jaka jest do pokonania przez serwisanta. Oczywiście, jeśli ktoś sobie tego nie życzy, można w tej sprawie negocjować. Po prostu rzadko spotykany „full service”.
Sam nie posiadam żadnego produktu tej manufaktury, ale darzę ją wielkim sentymentem. Śledząc ofertę handlową łatwo można się domyślić, gdzie tkwi moja słabość w stosunku do Szkotów. Oczywiście chodzi o mocno rozbudowany dział analogowy, który tylko z pozoru wydaje się monotonny – wszystkie modele gramofonów na pierwszy rzut oka są identyczne. Oferta jest jednak tak umiejętnie skonstruowana, że nabywca napędu z najniższej półki ma możliwość pełnego upgradu do ich flagowej wersji, do której i ja lekko wzdycham. Mowa o drapaku zamykającym cennik pod dumną nazwą LINN KLIMAX SONDEK LP12. To jest już stratosfera cenowa, ale w życiu człowieka różnie bywa i mając wolne środki, możemy piąć się w górę bez zbędnych strat odsprzedażowych, dokupując jedynie interesujące nas podzespoły. Podobną politykę stosuje niemiecki Transrotor, jednak tam oferta linii startowych jest bardziej rozbudowana, ale jak u Linn’a każdą wersję można bezproblemowo doposażyć. Mimo, że od dłuższego czasu miałem chęć przetestować coś z port folio wyspiarzy, brakowało kropki nad „i” w podjęciu rozmów w tym temacie. Nie chciałem zachłysnąć się otaczającą ich aurą Hi-End’owego postrzegania. Potrzebowałem kilku punktów odniesienia we własnym systemie i po testach Therii, Phasemation, Bakoon’a i LAR’a, wiedziałem, że teraz tanio skóry nie oddam. W celu dopięcia sprawy testu na ostatni guzik, udałem się do warszawskiego salonu „STEREO STEREO” i po krótkich rozmowach ku zadowoleniu obu stron, opuściłem ten kompleksowo wyposażony sklep z phonostage’m LINN UPHORIK pod pachą.
UPHORIK swoimi gabarytami nawiązuje do typowego wzmacniacza zintegrowanego. Front z grubego płata aluminium został w środkowej części podfrezowany, by w tym zagłębieniu umiejscowić prostokątną gustowną sztabkę z diodą sygnalizującą działanie i logo firmy. Pod tym, co by nie mówić udanym zabiegiem stylistycznym nadrukowano nazwę modelu. Boki zintegrowane z górną płytą zachodzą dodatkowo na spód urządzenia, gdzie w przedniej części tuż przy prawej nóżce usytuowano włącznik sieciowy. Dolny panel wyposażony został również w zestaw mikroprzełączników, umożliwiających dobranie parametrów jego pracy do posiadanej przez użytkownika wkładki. Bohater testu jest uniwersalny i obsługuje obie wersje głowic zbierających informacje z rowka płyty: MM i MC. Wszystkie możliwe wartości są oznaczone obok regulatorów i jeśli ktoś zagubi instrukcję obsługi, bezproblemowo poradzi sobie przy doborze niezbędnych wartości. Przybyły na występy egzemplarz w całości pomalowano na czarno techniką proszkową z odrobiną iskrzącego się brokatu, dzięki czemu efekt wizualny zyskuje na atrakcyjności. Tylna ścianka przy zbalansowanej budowie wewnętrznej wymusiła zastosowanie wejść i wyjść w dwóch formatach: RCA i XLR, a oprócz tego znajdziemy tam dwie śruby uziemienia i gniazdo sieciowe IEC. Jako że LINN dość ortodoksyjnie podchodzi do zagadnień audiofilskich, wraz z urządzeniem otrzymałem dedykowane przez nich: stosowną, wyglądającą jak zwykły kabel komputerowy sieciówkę i przewody od ramienia do pre w wersji XLR. Niechętnie obiecałem podłączyć te „cuda” na czas testu, ale że jestem słowny, spełniłem prośbę i stała się dziwna rzecz, o której wspomnę na zakończenie.
Kilka płyt w tle podczas pisania testu kondycjonera prądu innej angielskiej marki i byłem gotów na spotkanie z firmą, która połączyła w swojej ofercie dwa światy: analog i cyfrę. Jej właściciel Ivor Tiefenbrun do dzisiaj twierdzi, że nie ma źródła dźwięku lepszego niż szlifierka, z czym całkowicie się zgadzam, ale idąc z duchem czasu wie również, że nie ma odwrotu od muzyki na wskroś zdigitalizowanej. Niestety na nieszczęście dla sporej grupy audiofili, jako źródła cyfrowego nie wyobraża już sobie poczciwego kompaktu i po wieloletnich testach doszedł do przekonania, iż jedynym sposobem dorównania winylowi jest muzyka z plików. Jednak na początek współpracy z warszawskim salonem, zapragnąłem rzucić uchem, co mają do zaoferowania w archaicznej dziedzinie wydawania dźwięków, jakim jest poczciwy asfalt i na związaną z nim celebrę zarezerwowałem sobie co najmniej tydzień. A szczerze, to słuchałem sobie Linna, aż okres zabawy zrodził poczucie winy. Oczywiście nie zabrakło również szkockiej Whisky z wyspy Islay, reprezentowanej przez sporo wymagającego od konsumenta Ardbega. Jak ktoś nie wierzy, to proszę spróbować, tylko ewentualne pretensje po porażeniu kubków smakowych proszę kierować na Berdyczów. Wyprzedzając ripostę żartownisiów, zaznaczam, że ilość przyjmowanego w czasie testów trunku, nie miała wpływu na ocenę końcową, była jedynie uzupełnieniem niezbędnych procedur obcowania z płytą winylową. Tak jak w życiu codziennym można wrzucić coś na szybko do żołądka w Mc Donald’s, lub z przyjemnością usiąść w ulubionej restauracji i smakować średnio wypieczony stek z grilla. Ja ponad zwykłe wypełnianie czynności życiowych preferuję czerpanie przyjemności z tych procedur.
Pierwszą płytą, jaką położyłem na talerzu mojego Dr. Feickerta, był świeżo zakupiony krążek Al Di Meoli, a konkretnie najnowsza pozycja w wieloletnim dorobku tego znanego artysty zatytułowana „All Your Life”, będąca aranżacją przebojów grupy The Beatles. Ciekawostką jest fakt zgrania i masteringu materiału w londyńskim ”Abbey Road Studios”, gdzie nagrywał John Lennon ze swoimi kompanami. Był to dość niebezpieczny ruch z mojej strony, gdyż nie znając testowanego phono i realizacji tego dwupłytowego tytułu, wszedłem w test trochę po omacku. Jednak to zawsze dodatkowe doświadczenie nieobarczone wcześniejszymi przyzwyczajeniami, pozwalające na bezstronną, ogólną ocenę usłyszanego zestawienia. Jest taka znana maksyma, że pierwsze dobre wrażenie można zrobić tylko raz i przyznaję się bez bicia, iż LINN wypadł w tym aspekcie na piątkę. Bałem się obiegowych opinii o matowości górnego zakresu i pudełkowatości w dolnych rejestrach pasma przy zastosowaniu zasilaczy impulsowych, w których ta marka się wyspecjalizowała. Tymczasem dostałem swobodny energetyczny i pełen oddechu przekaz. Wirtuoz gitary wspomagany innymi instrumentami: druga gitara, instrumenty perkusyjne, smyczki, popisywał się swoimi umiejętnościami na szerokiej i dość głębokiej scenie. Ta głębia trochę nie dawało mi spokoju, ale kolejna goszcząca na werku płyta nasunęła mi oczywiste rozwiązanie. Mimo trochę płytkiej perspektywy – tak mi się przynajmniej zdawało, z łatwością można było zauważyć gradację poszczególnych planów zaczynających się już na linii głośników. Tak jakbym zakupił bilet w pierwszym rzędzie sali koncertowej. Dzięki temu wszyscy muzycy idealnie wycięci z tła mieli dużo miejsca wokół siebie, co ułatwiało ich pozycjonowanie w wirtualnej rzeczywistości. Z małym minusikiem ale niekłamaną przyjemnością przesłuchałem całą płytę, jednak aspekt niedomagania nie dawał mi spokoju i na talerzu jako następny w kolejce ze swoim koncertowym projektem „Still Live” wylądował Keith Jarrett w trio.
Tę pozycję znam od podszewki i wiedziałem, że to jest „Palec Boży” dla phonostage’a z wysp brytyjskich. Słyszałem ją już w wielu zestawieniach u siebie i na wyjazdach i wiem jak powinna zabrzmieć. Na szczęście, tak na szczęście – bo nie lubię wytykać porażek nawet największemu wrogowi, a przecież Linn należy do moich faworytów w dziedzinie analogu, obserwowana dotychczas niedomagająca głębia, wróciła do normy. Jeden, drugi, trzeci kawałek i wszystko było jasne. Te dwa odtwarzane po sobie tytuły płytowe pochodzą z bardzo dobrych oficyn, ale różniących się sposobem realizacji. Sam materiał zmasterowany jest na podobnym poziomie barwy i czytelności, jednak inaczej odwzorowano wirtualną scenę. W ECM-ie ostatnie słowo od kilkudziesięciu lat ma jeden i ten sam człowiek Manfred Eicher, dlatego większość ich port folio ma podobny charakter, a Abbey Road Studios” to trochę inna bajka i oni widzą to inaczej. Spieszę dodać iż obie pozycje mimo, że z różnych wytwórni są nagrane i wydane wzorowo, jedynie z różnym spojrzeniem na przestrzeń pomiędzy kolumnami. Dlatego tak ważne jest testowanie na krążkach znanych dogłębnie, gdyż słuchając nieznanego materiału, można zrobić komuś niezasłużoną krzywdę. Niemiej jednak to doświadczenie zapisuję na plus bohaterowi spotkania. Gdy miałem już na tapecie krążek mówiący całą prawdę o testowanym delikwencie, spojrzałem dodatkowo na inne ważne elementy składowe małżeństwa mojego zestawu z goszczonym UPHORIKIEM. Teoretycznie nie było się do czego przyczepić, jednak po dogłębnej analizie, moją uwagę zwrócił fakt zbyt małej dawki ciepła cechującej idealnie zestawiony analog. Nie był to beznamiętny zimny przekaz, tylko za równe jak na źródło drapiące płytę granie. Był fajny kontur, czytelność, kiedy trzeba iskra na górze, tylko trochę za mało kolorytu. Tak słuchałem i myślałem, gdzie jest pies pogrzebany. Kilka dodatkowych płyt, słuchanie bez napinania i chyba wiem w czym rzecz. Myślę, że sprawa może rozbijać się o stacjonujące u mnie źródło. To jest massloader z dość konturowo grającą wkładką, dobierany pod konkretne zestawienie, a przecież Linn produkuje gramofony na miękkim zawieszeniu, które ma bardzo duży udział w efekcie końcowym wzmacniania sygnału wibrującej igły. Oczywiście to zbyt liniowe jak dla mnie granie, nie dyskwalifikowało odbioru nawet w najmniejszym stopniu. Wspominam o tym z obowiązku wobec potencjalnych kupców, którzy muszą brać takie rzeczy pod uwagę. Patrząc na to ze strony potencjalnego nabywc, to może być zbawienna zaleta, przywracająca wiarę w dobry analog w lekko przesyconym systemie albo pożądany brak odstępstw od ogólnie pojętej neutralności, której szuka mający swój gust muzyczny wytrawny audiofil.
Na koniec powrócę do firmowych kabli. LINN zaleca używanie swoich wyrobów z przekonaniem, iż ich systemy spisują się z nimi najlepiej. Są na tyle konsekwentni w swoich twierdzeniach, że tak projektują miejsce usytuowania gniazda sieciowego by uniemożliwić zastosowanie wymyślnych węży audiofilskich: np. odtwarzacz strumieniowy Klimax. Wszystkie przewody: głośnikowe, interkonekty czy sieciówki, wyglądają jak przynoszące więcej szkód niż korzyści, marketowe chińskie wyroby. Tymczasem ku mojemu zdziwieniu dołączona do kompletu czarna sznurówka zasilająca, spisywała się lepiej niż mój topowy Harmonix. Nie omieszkałem skonsultować tego faktu z przedstawicielami salonu „STEREO STEREO” i w żartach przekazałem następującą wiadomość: „Wasi inżynierowie tak popsuli to urządzenie, że dobre sieciówki raczej szkodzą”. Jak pisałem na początku, przez cały test stosowałem okablowanie firmowe, ale szukając recepty na niedobór kolorytu w muzyce, próbowałem sztuczek audio voodoo, które w konsekwencji okazały się mało skuteczne. Według kadry projektantów ze Szkocji ich produkty są całkowicie odporne na jakiekolwiek zmiany, jednak w moim odczuciu podłączenie przewodu z Japonii, dawało efekt podążający w oczekiwanym kierunku ocieplenia przekazu. Niestety przy dość niewielkiej korekcie, cierpiało większość zalet testowanego przedwzmacniacza. Dźwięk robił się gęstszy, ale zgasło życie i swoboda grania. Za dużo strat w stosunku do zalet, a przecież aspekt barwy nie był inwazyjny w odbiór całości, tylko pozostawiał swój sznyt na całości. Dlatego więcej nie próbowałem być najmądrzejszy na świecie i dla spokoju ducha, nie spoglądałem na tylny panel przyłączeniowy.
Patrząc z perspektywy czasu na te kilkanaście dni testu, z zadowoleniem wspominam przygodę z UPHORIKIEM, który mimo panującego wokół przekonania o szkodliwym wpływie zasilaczy impulsowych, pokazał, że to brednie wyssane z palca. Nie wiem jak to wypada w innych urządzeniach, ale wiem na pewno, w tym przypadku efekt finalny nie cierpi z tego powodu, a co mnie bardziej cieszy, jest na wysokim poziomie. Jeśli ktoś ma problemy ze zbyt gęstym dźwiękiem lub szuka bardzo liniowo grającego phono, powinien skosztować szkockiego sposobu na czarną płytę. A jeżeli używacie miękko zawieszonego napędu, prawdopodobnie znajdziecie brakujący element Waszej układanki.
Jacek Pazio.
Dystrybucja: Linn Polska
Urządzenie dostarczył: Stereo Stereo
Cena: 11900 PLN
Dane techniczne:
Obsługiwane typy wkładek: MC / MM
Wejścia: MM – para RCA i para XLR; MC – para RCA i para XLR;
Impedancja wejściowa: 10 Ω (MC) / 47 kΩ (MM)
Wzmocnienie: MM – +44 dB / +48 dB @ 1 kHz; MC – +54 dB / +64 dB @ 1 kHz
Regulacja impedancji: MM – 51 kΩ, 49 kΩ , 47 kΩ, 45 kΩ; MC (low): 31 Ω, 37 Ω, 42 Ω, 53 Ω, 70 Ω, 100 Ω, 170 Ω; MC (high): 580 Ω, 670 Ω, 810 Ω, 1 kΩ
Regulacja pojemności: MM – 68 pF, 105 pF, 135 pF, 175 pF, 215 pF, 255 pF, 285 pF, 325 pF; MC – 470 pF, 1 nF, 1.5 nF, 2 nF
Gniazda wyjściowe: para RCA ( max.6 V RMS, 8.5 V Peak, +15.6 dBv; 300 Ω); para XLR (max. 12 V RMS, 17 V Peak, +21.6 dBv; 600 Ω)
THD+N: >0.015 % MM -44 dBv; >0.015 % MC -64 dBv
S/N: >105 dB
Liniowość RIAA: +/- 0.2 dB (20 – 20 kHz)
Pasmo przenoszenia: 2.5 Hz to 40 kHz (-3 dB)
Zasilanie: 100 – 120 V; 220 – 240 V
Wymiary (WxSxG): 91 x 380 x 380 mm
Waga: 4.4. kg
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”