Tak to już w życiu bywa, że po chwilowej euforii i ekscytacji, bądź to nowym nabytkiem, bądź nawet jedynie przesłuchanym „odkryciem”, przychodzi czas ukojenia nerwów i błogiej stabilizacji. Słuchamy na tym co mamy i dobrze nam z tym – nic nie uwiera, nic nie korci możliwością poprawy, czy też li tylko kosmetycznego upgrade’u. Ot, typowa sielanka. O ile jednak powyższy model behawioralny całkiem nieźle pasuje do większości, mniej bądź bardziej „normalnych” melomanów, niekoniecznie chcących podsycać tlące się w ich trzewiach ognisko „audiophilii nervosy”, to już na naszym – recenzenckim podwórku jest on wysoce nieadekwatny do panujących warunków. U nas bowiem czas na słuchanie kompletnie własnego, nieskalanego elementem obcym, systemu liczy się jeśli nie w godzinach, to co najwyżej dniach, gdyż w większości przypadków, niemalże zawsze coś się wygrzewa, dociera, bądź po prostu testuje, czyli de facto powoduje automatyczne odejście od mozolnie wypracowanego punktu odniesienia i brzmienia, które „komponowaliśmy” pod siebie i dla siebie. Można wręcz czasem dojść do wrażenia, że to nie my wciąż czegoś szukamy, lecz to owo coś szuka nas i usilnie stara się przekonać do siebie i własnej wyjątkowości. Nie da się też ukryć, że takie ciągłe nęcenie i podrażnianie wyczulonych na wszelakie niuanse zmysłów z jednej strony może prowadzić do pewnej nerwicy natręctw i chorobliwej chęci posiadania większości lepiej grających aniżeli własne urządzeń, a gdy przyjdzie opamiętanie swoistej znieczulicy i rutyny. Zaznaczę jednak, że chodzi o zjawiska domniemane a nie rozpowszechnione, gdyż jak sami Państwo możecie zaobserwować, w recenzenckich systemach roszady przeprowadzane są z dość umiarkowaną dynamiką i bynajmniej nie mają charakteru sezonowego, wzorowanego na kolekcjach znanych domów mody. Nie oznacza to bynajmniej naszego zblazowania i uodpornienia na ewentualne objawienia, lecz po prostu przejaw (resztek) zdrowego rozsądku i swoistego wygodnictwa, które przy w miarę stabilnym, wspominanym dosłownie przed chwilą, punkcie odniesienia szalenie ułatwia nam pracę oszczędzając kolejnego „uczenia się” własnego zestawu. Po drodze pojawiają się jednak elementy (zdecydowanie bardziej pojemne aniżeli „urządzenia” pojęcie) nie tylko trwale zapadające w pamięć, co wpisujące się na niezwykle ekskluzywną, bo najbliższą indywidualnym, a co za tym idzie wybitnie subiektywnym, gustom listę osobistych rekomendacji. Tak właśnie było w przypadku japońskich przewodów USB i Ethernet Fidata HFU2 & HFLC. Oba wybitnie high-endowe pod względem brzmieniowym a jednocześnie, nad wyraz rozsądnie wycenione (z akcentem na HFU2) , szczególnie gdy porównamy je z tym, co oferuje dostępna na rynku konkurencja.
Traf jednak chciał, że wrocławskie Art & Voice – dystrybutor powyższej marki w tzw. międzyczasie pozyskał do swojego portfolio jeszcze jednego producenta okablowania, lecz już nie z Japonii a z Kanady i co wydaje się zupełnie logiczne postarał się, by małe co nieco dotarło na testy do naszej redakcji. Czyli co? Po niewielkiej manufakturze z Kraju Kwitnącej Wiśni przyszła pora na gigantyczny holding z klonowym liściem w tle? A właśnie na odwrót, bo to fidata jest audiofilską „przystawką” komputerowego giganta I-O Data a Luna Cables, nad której to produktem dosłownie za chwilę będziemy się pastwić, mikro-przedsięwzięciem zlokalizowanym na 74 akrowej farmie nad malowniczym jeziorem Memphrémagog, w agroturystycznym regionie Quebecu słynącym z produkcji serów i … win. Mieliście Państwo kiedykolwiek okazję degustacji tamtejszych trunków, bądź chociażby obiło Wam się o uszy, iż w Kanadzie powstają takowe ambrozje, nic a nic nie mające wspólnego z wyrobami zaradnych działkowców? Ano właśnie. W moim przypadku było podobnie, jak z resztą i z samą kablarską manufakturą, o której istnieniu dowiedziałem się zaledwie kilka miesięcy temu. Dlatego też, gdy tylko nadarzyła się ku temu sposobność czym prędzej przygarnąłem pod swój dach przewód Rouge USB.
Seria Rouge jest jedną z pięciu linii produktowych Luna Cables, co jak na tak małą, angażującą zaledwie pięć osób manufakturę, wydaje się całkiem imponującym asortymentem. Poniżej usadowiły się serie Gris, Orange i Mauve a powyżej króluje Noir. W swym credo Danny Labrecque i Erik Fortier jasno dają do zrozumienia, że z premedytacją działają nieco na uboczu głównego nurtu i zamiast obłąkańczego pędu, wyścigu szczurów i nieliczenia się z konsekwencjami prowadzonej działalności, zdecydowanie bardziej cenią sobie spokój a zarazem szanują ekosystem, w którym egzystują. Ekologiczne kable? Cóż, człowiek uczy się całe życie, więc i nad faktem istnienia takowych wypada przejść do porządku dziennego, tym bardziej, iż nad wyraz namacalny dowód trzymam w dłoni. W roli przewodników w interkonektach, a jakby nie było przewód USB wypadałoby do tejże grupy zaliczyć, występują żyły z cynowanej miedzi NOS wyprodukowane w USA w latach … 40-ych ubiegłego wieku, a jako dielektryki guma, bawełna i jedwab. Ekranowanie wykonano z cynowanej taśmy miedzianej a zewnętrzną osłonę stanowi elegancki, zaskakująco miły w dotyku bawełniany peszelek o ciepłej, burgundowej barwie. Jak sami państwo widzicie obecność tworzyw sztucznych ograniczono do niezbędnego minimum i tak naprawdę znaleźć je można jedynie pod postacią koszulek termokurczliwych zespalających wspominane bawełniane oploty z wtykami. Taki a nie inny dobór materiałów ma zapewnić transmisję sygnałów audio z pominięciem wysokoczęstotliwościowego szumu. Przynajmniej „na papierze” wygląda to wielce obiecująco, ale jak wiadomo ów papier przyjmie wszystko.
Zgodnie z proekologicznymi zapatrywaniami producenta również opakowanie wpisuje się w tę ideologię i zamiast standardowych pudełek z lakierowanego kartonu, bądź nie daj Boże plastikowych wytłoczek kanadyjskie przewody dostarczane są w … płóciennych, zapinanych na zamek błyskawiczny, torebeczkach z uszami utrzymanymi w tonacji ich zawartości. Pomysł tyleż oryginalny, co szalenie praktyczny, gdyż nie dość, że puste opakowanie praktycznie nie zajmuje miejsca, to w razie potrzeby świetnie nadaje się do przechowywania wszelakiej maści audiofilskich szpargałów w stylu podkładek, przejściówek, czy kluczyków mających zadziwiającą tendencję do znikania akurat wtedy, gdy ich potrzebujemy.
Niezależnie jednak od tego w co ekipa z Quebec-u wierzy, co wyznaje, w jakiej fazie księżyca i z udziałem jakich zaklęć swoje przewody skręca, przyodziewa, konfekcjonuje i wysyła w świat i tak, i tak krytyczny pozostanie zawsze, przynajmniej w moim przypadku, odsłuch. Dlatego też nie mając wiedzy co do przebiegu dostarczonej sztuki a dodatkowo czekając na pojawienie się w moim systemie, już na dobre i na stałe, kruczoczarnego Lumina U1 Mini, przez blisko dwa tygodnie wygrzewałem ją w systemie desktopowym ifi. Oczywiście od czasu do czasu starałem się rzucać uchem jak tam sygnał wysłany z laptopa śmiga po pi razy drzwi siedemdziesięcioletnich drutach. Było nieźle, ale … trudno, żeby nie było, skoro kanadyjski kabelek kosztował więcej niż cała obecna za nim elektronika. Przesiadka na stacjonarny system nie tylko przywróciła właściwe proporcje cenowe, co dopiero pozwoliła Rouge skrzydła a tym samym wywołać moją niekłamaną konsternację. Tak, tak konsternację, bo wpiąłem go bezpośrednio po Fidacie HFU2, która przecież jest zaje… , znaczy cię świetna. Problem w tym, że taki bezpośredni sparring dowiódł, że Kanadyjczyk reprezentuje całkowicie inny, abstrakcyjny poziom, zupełnie inną ligą. Oferuje bowiem niezwykle ciemny a jednocześnie rozdzielczy przekaz a Fidata przy nim okazała się wręcz nieco bezduszna, choć doskonale zdaję sobie sprawę, że tak przecież nie jest. Wygląda na to, że Luna Rouge nawet DCS-y i CH Precision powinna zmusić do niemalże „lampowej” muzykalności. Jest w niej coś tak atawistycznie organicznego, że chyba rzeczywiście robią go z miedzi, którą wytopiono i wyciągnięto zanim komukolwiek do głowy przyszła cyfryzacja, czy robotyka przemysłu. Śmiało można powiedzieć, że on gra tak, jakby o cyfrze nigdy nie słyszał, gdyż z radioodbiorników leciał wtedy Louis Armstrong i jego , nie nie „What a Wonderful World”, bo ten akurat ujrzał światło dzienne dopiero w 1968 r., lecz popularny wtenczas „Jeepers Creepers”, bądź nieco późniejsze „Do You Know What It Means to Miss New Orleans” w duecie z Billie Holiday.
Warto w tym momencie zaznaczyć, że nie ma szans na to, by pojawienia się Rouge’a w systemie nie zauważyć, bo jego obecność jest równie ewidentna i wręcz szokująca jak widok steaku z wołowiny Kobe w menu restauracji dla wegan, choć znam takich, co uparcie twierdzą, że skoro krowa je trawę, to sama jest warzywem, ale zostawmy to bez komentarza. Po pierwsze robi się nieco ciemniej, lecz wcale nie oznacza to utraty informacji a jedynie jest pochodną tego, że ogniskowanie źródeł pozornych staje się bardziej i otaczająca je poświata pozbawiona zostaje swoistej mory, pasożytniczych artefaktów, które zgodnie z firmową nomenklaturą Kanadyjczyków nie są niczym innym aniżeli wysokoczęstotliwościowym szumem. Jako dowód niech posłuży nasz dyżurny materiał testowy „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda, gdzie pomimo owego przyciemnienia obniżeniu wcale nie uległa równowaga tonalna a co najważniejsze pogłos wnętrz Opactwa Noirlac pozostał na tym samym – znanym mi poziomie. Chociaż nie, z USB Luny jest nieco inaczej – soliści nadal pozostają w centrum uwagi, lecz już sakralne sklepienia spowija półmrok przechodzący w spowijającą krużganki aksamitną czerń. Warto jednak pamiętać, że wzrok i słuch to dwa różne zmysły, więc jeśli czegoś nie widać, wcale nie jest to równoznaczne z tym, że owego czegoś nie słyszymy. Śmiem wręcz twierdzić, że jest wręcz na odwrót i właśnie brak, bądź chociażby ograniczenie, bodźców wizualnych wyostrza nasz słuch kompensując ograniczenie/utratę wizji, przez co jesteśmy bardziej wyczuleni na detale soniczne, do których do tej pory nie przywiązywaliśmy większej wagi.
Iście piorunujące wrażenie robi odsłuch „You Want It Darker” Leonarda Cohena, gdzie tytułowa ciemność, mrok jest nie tylko na wyciągnięcie ręki, co wręcz daje się kroić. Wokal nieodżałowanego barda jest dodatkowo dopalony emocjonalnie i dosaturowany, lecz bez jakiegokolwiek wygładzenia jego natywnej chropowatości. Brzmi przez to nie dość, że bliżej, to mocniej – bardziej bezpośrednio. Tzn. nie chodzi o to, że nagle pojawia się ofensywność, lecz wspomniana bezpośredniość w tym przypadku oznacza jedynie to, że Artysta zwraca się nie do niezidentyfikowanego ogółu, lecz do nas osobiście i to z nami prowadzi dialog. Oczywistym jest więc, że taki spektakl absorbuje w 100% naszą uwagę, zatem jeśli tylko macie Państwo w planach świąteczne porządki, to lepiej zapobiegliwie wepnijcie inny, aniżeli Luna Cables Rouge USB przewód, bo z myciem okien i pieczeniem makowców możecie nie wyrobić się do Wielkanocy.
A skoro o ciastach mowa, to niejako na deser i nieco przewrotnie zostawiłem dość szalone, jak na obowiązujące standardy, „Les Fleurs du Mal” , oraz „Beloved Antichrist” Theriona, gdzie iście operowe partie wokalne przeplatają się z gothic-metalem. Nic odkrywczego? Teoretycznie tak, gdyby nie to, że zawartość pierwszego krążka stanowią … francuskie piosenki pop z lat 60/70-tych a drugie wydawnictwo to ponad trzygodzinny kolos będący ultra-patetyczną interpretacją „Krótkiej opowieści o Antychryście” autorstwa Włodzimierza Sołowjowa. Zapowiada się wybitnie niestrawnie? Cóż, może i krytycy muzyczni na obu powyższych pozycjach nie pozostawili praktycznie żadnej suchej nitki, lecz czy to w ramach pielęgnowania przejawów wrodzonego masochizmu, czy też mojego wybitnie spaczonego gustu, lubię do nich wracać, gdyż za każdym razem, dzięki testowanym urządzeniom i akcesoriom jestem w stanie wychwycić coraz to nowe, dotąd niezauważane niuanse. Tak też było i tym razem, gdyż kanadyjski kabelek w sposób iście zjawiskowy przetransformował wspominaną patetyczność i w pewnym sensie karykaturalny artyzm, na spektakl w stylu hollywoodzkich super-produkcji. Zapierający dech w piersiach rozmach? Wgniatająca w fotel dynamika? Oczywiście, jednak całość została podlana niezwykle organicznym sosem zarezerwowanym dla kinowego seansu. Chodzi o pewną magiczność, klimat wielkiej, zaciemnionej sali, gdzie nic nas, obecność siorbiących i mlaszczących troglodytów litościwie pominę, nie rozprasza. Rouge dokonuje bowiem swoistego reskalingu, przewymiarowania zaobserwowanego przeze mnie efektu przyciemnienia przekazu – dostosowuje go do wielkiego symfonicznego składu i czyni to w sposób na tyle naturalny i oczywisty, że nie sposób zakwestionować właśnie takiego podejścia do tematu. A że robi to po swojemu, to już jego zbójeckie prawo.
Jak sami Państwo widzicie nie tylko drogi do osiągnięcia audiofilskiej nirwany są różne, lecz i sam cel dla każdego z nas może być iny. Luna Cables Rouge USB udowadnia, że wcale nie trzeba iść w ortodoksyjną transparentność i brak własnej sygnatury. Kanadyjski przewód swój własny pomysł na dźwięk oznajmia już od progu, więc przynajmniej kwestię weryfikacji, czy to nasza bajka, czy też nie mamy z głowy już po kilku minutach, co wydaje się nad wyraz fair ze strony producenta. Sprawę uniwersalności mamy zatem również rozwiązaną i jedynie w ramach większej czytelności chciałbym zaznaczyć, iż Rouge powinien świetnie sprawdzić się wszędzie tam, gdzie do tej pory nie przesadzono ze zbytnią eufonią i wysyceniem, gdyż jego obecność owe walory mogłaby jeszcze podkreślić czyniąc całość nieco przesłodzoną. Wszędzie indziej Rouge może okazać się prawdziwym strzałem w dziesiątkę i dać wielce pożądany efekt „uanalogowienia” (decyfryzacji?) toru cyfrowego.
I jeszcze jedna uwaga natury formalnej. Otóż przewody Luna Cables dostępne będą od początku stycznia wyłącznie u dystrybutora – we wrocławskim Art & Voice, a „polskie” ceny nie powinny różnić się więcej niż 5% od poniższych – „amerykańskich”, zaczerpniętych ze strony producenta.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Art & Voice
Cena: 2400 $ / 1m, 2880 $/1,5m, 3360 $/2m
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Wzmacniacz zintegrowany: Audio Reveal First
– Kolumny: Dynaudio Contour 30; Opera Prima 2015
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasiilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3