Opinia 1
Może i podtytuł zaczerpnięty z recenzji opublikowanej w norweskim „Lyd & Bilde Magazine”, którą na swojej stronie nie omieszka chwalić się producent wydaje się zbyt patetyczny i powiedzmy sobie szczerze lekko na wyrost, to uczciwie trzeba przyznać, że jest też w nim sporo prawdy. O ile, przynajmniej z tego, co mi wiadomo nie ma możliwości zamówienia naszego dzisiejszego bohatera w innej wersji kolorystycznej aniżeli czarna, bądź srebrna a zamiast aerodynamicznego naleśnika bryła wzmacniacza niebezpiecznie przypomina swą kontrowersyjną opływowością Fiata Doblo, albo Multiplę to i tak i tak najważniejsze jest to, co kryje „pod maską”. Tym razem mamy bowiem do czynienia z nie byle jaką, bo 500W jednostką napędową. W dodatku dokonując szybkiej kalkulacji ile u konkurencji kosztuje przysłowiowy Wat bardzo szybko dojedziemy do wniosku, że taniej już raczej się nie da, więc nie ma się co dłużej zastanawiać, tylko brać integrę Musical Fidelity M6 500i, bo to o niej mowa, pod pachę i w te pędy udać się do kasy. Zanim jednak staną się Państwo lżejsi o drobne 20 000 PLN serdecznie zapraszam do lektury poniższych wynurzeń, które mam nadzieję dadzą odpowiedź na pytanie, czy owe brytyjskie 0,5 kW jest rzeczywiście tym, co jest nam do szczęścia potrzebne.
Na początek logistyczne trzy po trzy, czyli coś, co powinno być oczywistą oczywistością a niestety nie jest. Krótko mówiąc kilka słów na temat niezwykle poważnego podejścia dystrybutora do tematu spedycji. Mówię tu oczywiście o sytuacji, gdy siedziba/magazyn centralny nie znajduje się w mieście recenzenta, lecz wymaga nazwijmy to oględnie zaangażowania firm kurierskich. O tym, że niektórzy „fachowcy” potrafią zniszczyć zawartość niemalże pancernych skrzyń mogących nie tylko przetrwać, ale i zachować w wyśmienitym stanie swój drogocenny wsad, upadek z Golden Bridge nawet nie ma co wspominać. Dlatego też skoro jest to wszem i wobec wiadome dziwi czasem błoga beztroska i niefrasobliwość co poniektórych wysyłających dystrybuowane, bądź wytwarzane przez siebie dobra w opakowaniach na tyle iluzorycznych, jakby cały proces dotyczył przeniesienia urządzenia z jednego pokoju do drugiego. Tym razem było jednak inaczej, gdyż pomimo tego, że M6-ka do kolosów zarówno pod względem gabarytowym, jak i wagowym nie należy to pomimo podwójnego kartonu i klasycznych piankowych wytłoczek została dodatkowo solidnie przymocowana do palety i tak nadana. Jak łatwo się domyślić jej „upaletowienie” dość skutecznie utrudniło ewentualne zapędy transportowych pośredników do pyrgania nią na prawo i lewo.
Bryła wzmacniacza jest możliwie prosta i pozbawiona jakichkolwiek udziwnień. W centrum masywnej, aluminiowej lekko ściętej wzdłuż dolnej i górnej krawędzi płycie frontowej pyszni się adekwatne rozmiarami toczone pokrętło głośności. W dostarczonej do testu wersji czarnej ww. gała dość wyraźnie przykuwa uwagę, lecz jeśli zdecydujemy się na szarą opcję Musicala efekt powinien wydawać się bardziej stonowany. Tuż pod wspomnianym „knobem” ulokowano sześć przycisków wyboru wejść i jeden będący włącznikiem. Nad każdym z guziczków przyporządkowanych wejściom znalazła się również błękitna mini dioda informująca o jego aktywacji za to włącznik uhonorowano aż trzema takimi sygnalizatorami, gdyż dzięki nim otrzymujemy przekaz dotyczący nie tylko normalnej pracy, lecz również uśpienia i wyciszenia jednostki. Skoro już jesteśmy przy elementach dekoracyjno – iluminacyjnych to warto wspomnieć, iż w lewym narożniku umieszczono niewielki szyld z nazwą modelu a nad regulatorem głośności trzypolowy rubinowy wyświetlacz wskazujący wybrane natężenie dźwięku z dokładnością do 0,5. Co istotne skala ma zakres 0.0 – 125 i tak naprawdę przy niezbyt skutecznych kolumnach, do grona których niewątpliwie można zaliczyć moje Gaudery wieczorno – nocne odsłuchy spokojnie można było prowadzić przy 50 – 55. Uważam jednak, że to szalenie istotna informacja dla posiadaczy wysokoskutecznych kolumn, gdyż bardzo precyzyjna na niskich wzmocnieniach regulacja jest tym, czego na rynku wcale tak często się nie spotyka. Szkoda tylko, że Anthony Michaelson zamiast zwykłego wyświetlacza nie zdecydował się na, przynajmniej moim zdaniem, bardziej estetyczne rozwiązanie w postaci wianuszka diod okalającego pokrętło. Mniejsza jednak z tym. Jeśli komuś czerwone piktogramy zaburzają atmosferę odsłuchu zawsze może je przyciemnić, bądź całkowicie wygasić z poziomu niezbyt estetycznego, acz intuicyjnego pilota. A właśnie pilot jest, działa i można z jego pomocą sterować wszystkimi funkcjami całego systemu Musicala, lecz jeśli zechcemy ów system, bądź poszczególne urządzenie wybudzić, bądź uśpić to i tak i tak będziemy zmuszeni podnieść się z fotela i pofatygować osobiście w celu wciśnięcia odpowiedniego przycisku na froncie.
Płytę górną odpowiednio ponacinano, aby drzemiący wewnątrz wzmacniacza rezerwuar mocy nie zamienił przypadkiem brytyjskiej integry w dość kosztowny a przy tym jednorazowy grill ogrodowy. Do kultury opiekania nawiązują również najeżone gęstym użebrowaniem radiatorów ściany boczne, co w połączeniu z zaskakująco niskimi nóżkami wymusza wzmożoną czujność podczas ustawiania wzmacniacza. Oczywiście wystarczy o tym szczególe zapomnieć choć raz, by potem przez długie lata podchodzić do tematu z należytą starannością. Chyba, że lubimy co jakiś czas mieć boleśnie miażdżone ostrymi płatami radiatorów opuszki palców, w co szczerze wątpię.
Ściana tylna wygląda za to wprost rewelacyjnie. Podwójne terminale głośnikowe i baterię czterech wejść liniowych rozszerzonych o pętlę magnetofonową i wyjście na zewnętrzną końcówkę (wszystkie RCA) usytuowano w równym rządku w górnej części pleców. Za to dolną przeznaczono na parę wejść zbalansowanych i trójbolcowe gniazdo zasilające IEC.
Wewnątrz tej klasycznej konstrukcji znajdziemy oddzielną sekcję pracującą w klasie A całkowicie dyskretnego, zbalansowanego przedwzmacniacza. Końcówka mocy jest dual mono i to prawdziwym, gdyż zadbano nawet o to, by każdy kanał dysponował własnym trafem, dbającym o to, by 12 tranzystorów bipolarnych pracujących na stronę nie miało powodów do przejścia na niskooktanową dietę. Jedyne, co można poddać wątpliwości to pomysł, aby rezerwuar pojemości ograniczyć li tylko do ośmiu kondensatorów elektrolitycznych o pojemności 6800 μF każdy. Za regulację głośności odpowiada za to cyfrowy tłumik o skoku 0,5 dB.
Pierwsze, co zwraca uwagę po wpięciu 500-ki w tor to bas. Co prawda osoby spodziewające się, że deklarowane przez producenta 0,5 kW po prostu zmiecie je wraz z ciężkim skórzanym „Chesterfieldem”, na którym byli łaskawi spocząć, ale to nie ta estetyka i nie ta bajka. Musical stawia bowiem na umiar i możliwie zgodną z zamysłem twórców muzycznych reprodukcję materiału źródłowego. Nie tylko daleki jest od poprawiania, czy też maskowania ewidentnych niedoskonałości, co praktycznie brzydzi się dodawaniem od siebie czegokolwiek a basu w szczególności. Dzięki temu o możliwościach dynamicznych w skali makro brytyjskiej integry zdołamy przekonać się jedynie wtedy, gdy odpowiedni wsad merytoryczny zostanie mu dostarczony. Przykładowo długo i namiętnie możemy wsłuchiwać się w „Los Pajaros Perdidos” L’Arpeggiaty, Christiny Pluhar i Philippe’a Jaroussky’ego a nijakiego masażu trzewi spodziewać się nie powinniśmy. W zamian za to otrzymamy jednak świetnie rozciągniętą w szerz scenę dźwiękową i precyzyjną gradację poszczególnych planów o dość neutralnej temperaturze barwowej. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że dosładzania i lukrowania też raczej nie ma. Dzięki temu sięgając po dość przebasowione propozycje w stylu „thunderbird” Cassandry Wilson wreszcie nie tylko będziemy mieli problemów z wyłowieniem niuansów ukrytych w dotychczas z byt mrocznych odmętach najniższych składowych, lecz ponad wszelką wątpliwość potwierdzimy informacje o lekko szeleszczącej, czyli najzwyczajniej w świecie sepleniącej manierze wokalistki. Krótko mówiąc wydawać by się mogło, że jak na razie priorytetem jest prawda, która nie zawsze musi być ładna, lecz właśnie przez swoje drobne niedoskonałości niezaprzeczalnie jest piękna. I tak tez jest w istocie, bowiem sięgając po zdecydowanie bardziej skompresowany i pochodzący praktycznie wyłącznie z trzewi komputera repertuar, za jaki można uznać ścieżkę dźwiękową z „Swordfish” zmiksowaną przez Paula Oakenfolda otrzymamy nie tylko właściwą takim, klubowym klimatom surowość, ale również przepotężne i jakże wyczekiwane przez większość melomanów i audiofilów basiszcze. W dodatku niemalże subsoniczna fala uderzeniowa nie ma najmniejszego wpływu na postrzeganie i odbiór pozostałych podzakresów pasma akustycznego. Wspominam o tym, gdyż z reguły, gdy urządzenie, kolumny, bądź przewód, czy dowolne akcesorium charakteryzuje się spontanicznością, bądź faworyzowaniem początkowych Hz napięcie budowane jest niemalże od średnicy. Już na pułapie ludzkich głosów zaczynamy podskórnie, podświadomie czuć, że niżej będzie jeszcze lepiej, że powoli, acz konsekwentnie i nieuchronnie nadciąga apokalipsa, która z rodowych kryształów i miśnieńskiej porcelany zostawi tylko popękane skorupy. Tymczasem w brzmieniu 2/3 pasma reprodukowanego przez 500-kę nic nie zapowiada potęgi i natychmiastowości, z jaką basowe uderzenie może nas zmasakrować. Jeśli tylko kolumny podołają, to gwarantuję, że po odsłuchu, nawet na w miarę akceptowalnych poziomach głośności, „Khmer” Nilsa Pettera Molværa, czy „BBNG2” formacji BadBadNotGood najdzie Państwa ochota na sprawdzenie, czy wszystkie meble są całe i czy przypadkiem żaden z nich nie wymaga dokręcenia. Mocna rzecz, którą miłośnicy wielkiej symfoniki, wszelkich odmian rocka i elektroniki mogą pokochać od pierwszego wejrzenia. Tym bardziej, że choć różnicowanie jakości dostarczonego materiału będzie oczywiste i podawane do wiedzy słuchaczy bez zbędnych ceregieli, to jednocześnie nie będzie w żaden sposób oceniane, czy piętnowane. Dzięki temu nie będziemy czuć wewnętrznych oporów przed sięgnięcie po takie realizatorskie „perełki” jak „Classic Diamonds”, czy „Fight” Doro.
Musical Fidelity nie jest ani marką znikąd, ani producentem goniącym za najnowszymi trendami i technologicznymi nowinkami. Nie musimy się też obawiać, że jeśli wprowadza jakiś produkt na rynek to za rok – półtora jego miejsce zastąpi kolejna inkarnacja z jakimś fikuśnym dopiskiem. Dodatkowo patrząc na ofertę angielskiego producenta trudno nie odnieść wrażenia, że o ile stara się pokryć przedział cenowy od klasycznego, ogólnodostępnego Hi-Fi po High-End (Nu-Vista), to za każdym razem cena skalkulowana jest na niezaprzeczalnie uczciwym poziomie. Podobnie jest z tytułową, najmocniejszą w katalogu superintegrą M6-500i. Za naprawdę rozsądną kwotę otrzymujemy bowiem 500W na kanał zdolne nie tylko rozruszać, ale i poprawnie wysterować większość, w tym wszystkie z adekwatnego przedziału cenowego, dostępnych na rynku konstrukcji głośnikowych. Aż chciałoby się powiedzieć „mała rzecz a cieszy”, gdyby nie to, że M6-500i waży zdrowe 30kg a przy jego przenoszeniu lepiej uważać na palce. Żarty jednak na bok, bo 500-ka to po prostu świetny wzmacniacz i kropka.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Dark Star Silver Shadow + S.M.E M2 + Phasemation P-3G
– Phonostage: Abyssound ASV-1000; Trilogy 906
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Alluxity Int One; Accuphase E-470
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Czasem bywa tak, że mimo pełnoprawnej przynależności danej marki do panteonu wyrafinowanego audio nasze drogi z niewiadomych przyczyn nie mogą skrzyżować się w pełnoprawnym, prywatnym i dającym miarodajne wnioski odsłuchu. Niestety, wspomniany przed momentem aspekt chadzającego swoimi drogami losu przytrafił się również reprezentującemu Zjednoczone Królestwo Musical Fidelity. Co prawda niezobowiązujące, bo bardzo krótkie wyjazdowe epizody się zdarzały, ale nie sądzę, bym po tych spotkaniach coś konkretnego na temat dźwięku mógł powiedzieć. Dlatego gdy nadarzyła się okazja bliższych, bo kilkutygodniowych godów we własnym pomieszczeniu i systemie, wprost nie mogłem doczekać się końca „Marcinowego” procesu testowego. Na szczęście wolny czas mam dość mocno wypełniony i dzielące mnie od pierwszego spotkania sam na sam dni minęły zaskakująco szybko, fundując przy tym swoisty prezent gwiazdkowy, gdyż proces poznawczy przypadł w okresie świąteczno-noworocznym. Tak więc, zapraszam na opis walorów bardzo wydajnego, zbudowanego w topologii dual mono, wzmacniacza zintegrowanego Musical Fidelity M6 500i, pochodzącego z dystrybucji białostockiej firmy RAFKO.
Dostarczony do testu wzmacniacz jest słusznej wagi, co już przed-odsłuchowo dobrze rokuje w sprawach sonicznych. To oczywiście nie jest regułą, ale buńczuczne oświadczenie producenta o oddawaniu 500W na kanał tutaj przynajmniej ma odzwierciedlenie w wadze urządzenia i rozmiarach oddających ciepło radiatorów. Bryła M6-ki swoimi gabarytami mocno zbliża się do mojej końcówki mocy, czyli przy standardowej szerokości jest stosunkowo wysoka i głęboka. Front jest płatem grubego aluminium, który w celach designerskich lekko sfrezowano w górnej i dolnej części. Głównym motywem przedniego panelu wizytującego mnie czarnej wersji angielskiego pieca jest centralnie umieszczone duże srebrne pokrętło głośności. Pod nim usytuowano rząd również srebrnych przycisków funkcyjnych, a w górnej części lewej flanki umieszczono logo marki i nazwę modelu. Dla ułatwienia kontroli poziomu zadanej głośności tuż nad wspomnianą gałką volume konstruktor zaimplementował dodatkowo czerwony cyfrowy wyświetlacz. Przechodząc do tylnej ścianki, mijamy ozdobioną ażurowymi otworami wentylacyjnymi górną część obudowy i wspomniane już bardzo duże boczne radiatory. Tył MF wyposażono w podwójne terminale głośnikowe, jedno wejście XLR, cztery wejścia RCA, jedno TAPE REC, jedną przelotkę i gniazdo zasilające. Lista przyłączy może nie przyprawia o zawrót głowy, ale zapewniam, że do współpracy z większością systemów jest całkowicie wystarczająca.
Pierwsze bliskie spotkanie zawsze niesie ze sobą pewną niewiadomą, czego tak naprawdę po danym urządzeniu znanej od dawna, ale tylko zdawkowo słuchanej marki można się spodziewać. Wiadomo nie od dzisiaj, iż dobre wrażenie można zrobić tylko raz, dlatego mimo zapowiedzi Marcina o solidności konstrukcji miałem lekko podniesiony puls przed-weryfikacyjny. Na szczęście kilka pierwszych krążków rozwiało aurę niepewności i gdy angielski wzmacniacz na dobre zapoznał się ze współpracującą z nim elektroniką, przystąpiłem do solidnego sprawdzenia, na co go stać. Z racji zamorskiej podróży mojego przetwornika cyfrowo-analogowego związanej z upgradem, rolę źródła procesu testowego przejął zestaw analogowy. I nie chodzi tutaj o fakt słabości pełniącego rolę rezerwowego DAC-a Norma Audio, tylko zwyczajnie rzecz ujmując jest z innej ligi – w której notabene wypada znakomicie – i nie fair byłoby karmić piec z górnej półki nie do końca referencyjnym dla mnie sygnałem. Na początek starcia zaprosiłem panią Adele z najnowszym materiałem płytowym „25”, a konkretnie mówiąc rozpoczynającym całość kompilacji pierwszym utworem. Niosący solidny pakiet emocji generowany z pełnych płuc głos artystki plus dobra realizacja reszty składowych przekazu muzycznego pozwalała spojrzeć na kilka spraw jednocześnie. Oczywiście zanim podjąłem próbę oceny brzmienia testowanego urządzenia, przesłuchałem obie strony tego wydania. To było dość ważne, gdyż pozwoliło potwierdzić usłyszane walory brzmieniowe. I tak. Najmocniejszym punktem testowanego komponentu jest jego otwartość wyższej średnicy, co wyraźnie skutkuje delikatnym ożywieniem górnych rejestrów. Tylko proszę się nie niepokoić, nie dostajemy krzyku, a jedynie wyraźniejszy akcent krawędzi górnego pasma z delikatnym uwypukleniem zgłosek syczących, jednak bez przekraczania bariery szkodliwości. Co jest bardzo ciekawe, samego wyższego basu wydawało się być nieco mniej, ale ten najniższy mimo naturalnego przesunięcia ciężaru grania nieco w górę był nader soczysty. Konkluzja? W mojej konfiguracji testowany piecyk dodawał rozmachu spektaklowi muzycznemu, odrobinę uszczuplając niższy środek i wyższy bas. Jednak najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że mimo utraty tak mocno preferowanego przeze mnie zakresu sposób podania reszty pasma całkowicie rekompensował ową korektę barwy. Wracając do naszej Adele, przywołany aspekt prowadzenia fraz muzycznych zaowocował wzniesieniem się artystki o oczko wyżej ze swoją tonacją, co bez popadania w manierę krzykliwości pozwoliło jej jeszcze głębiej wryć się w moje skrywane gdzieś głęboko pokłady uczuć . Jeśli miałbym poszukać w tym momencie punktu zapalnego do utyskiwania na temat starcia M6-ki z punktem odniesienia, powiedziałbym, iż to zwiększenie otwartości dźwięku odbyło się kosztem lekkiej jego gładkości. Po prostu dźwięk zrobił się bardziej szorstki. Ale proszę traktować tę wskazówkę jako formę pokazania co kosztem czego dostajemy i dodatkowo przefiltrować to przez sito półki cenowej porównywanych komponentów. Ostateczna w miarę bezstronna diagnoza? Było bardzo dobrze. Przyglądając się budowaniu wirtualnej sceny muzycznej, muszę pochwalić Anglika za bardzo dobrą gradację źródeł pozornych z ich pełnym oddechu rozlokowaniem na podeście. Muzyka bez najmniejszych problemów odrywała się od przecież monstrualnie szerokich kolumn, a to dla wielu odwiedzających mnie produktów z działu elektroniki użytkowej nie było takim łatwym zadaniem. Po muzyce stricte popowej przyszedł czas na elektronikę z repertuaru grupy Massive Attack. Gdy po analizie osiągnięć w sferze wokalno instrumentalnej ten sparing pachniał spektakularną porażką – przypominam o większym otwarciu wyższej średnicy, co przy muzyce komputerowej może powodować krzykliwość, ku mojemu zdziwieniu stało się całkowicie inaczej. Sztucznie generowane instrumentalne dźwięki i modulowane głosy artystów nie zgłaszały problemów z sybilantami, mając je jakby w pakiecie produkcyjnym, a wspomniany kilka linijek wcześniej soczysty najniższy bas fantastycznie trząsł podłogą podczas specjalnie ku temu skomponowanych zapisów nutowych. Na koniec starcia Anglika z Japończykiem na talerzu SME wylądował koncert Keith’a Jarrrtt’a z Garym Peacockiem i Jackiem DeJohnettem w kompilacji „Still Live”. Tutaj przyznam szczerze, byłem już po ładnych kilku dniach zabawy ze wzmacniaczem i o dziwo wcześniejsza zasygnalizowana maniera grania odeszła w całkowity niebyt, dając mi bardzo dobry materiał do uniesień duchowych. To może wydawać się dziwne, ale nawet czuły na zmniejszenie masy dźwięku fortepian nie buntował się szklistością swoich wybrzmień, co jasno dało mi do zrozumienia, iż wszystko, co zaobserwowałem jest pewnym pomysłem na przekaz muzyczny, a nie zbiegiem okoliczności podczas prac projektowych nad tym urządzeniem. Dlatego jedynym konstruktywnym wnioskiem mojego spotkania z tą unikającą mnie dotychczas marką może być stwierdzenie, że nasz bohater grając nieco inaczej niż punkt odniesienia, nie robi tego w estetyce ułomności, tylko swojego punktu widzenia na problem zbliżania się do dźwięku realnego. Koniec kropka.
To były pierwsze moje umizgi z produktem Musical Fidelity przy ulubionej muzyce na własnym podwórku i co ważne przynoszące bardzo pozytywne wnioski końcowe. Prostym wyjaśnieniem może być zajmowanie górnych pozycji w cenniku marki, jednak po tym spotkaniu jestem pełen dobrych przypuszczeń, że nawet w niższych rejonach portfolio dźwięk będzie adekwatny do żądanej za konkretne urządzenie kwoty. Czy tak jest, mam nadzieję, że w niedługim czasie się okaże. Dzisiaj jednak zachęcam wszystkich zainteresowanych do prób na własnym podwórku z tytułowym wzmacniaczem, gdyż ów sznyt grania, czyli otwarty wyższy środek i soczysty bas nawet dla takiego miłośnika barwy jak ja, nie nastręczał najmniejszych problemów. Wszystko jawiło się jako nieco inne niż mam na co dzień oddanie atmosfery podczas sesji nagraniowej słuchanych czarnych krążków, a nie uwierającą wygórowane ego recenzenta manierą. A jak zapewne wiecie, nie tak łatwo mnie zadowolić.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Rafko
Cena: 21 995 PLN
Dane techniczne:
Moc wyjściowa: 2 x 500 W/8 Ω
Zniekształcenia THD: <0,001 % (20 Hz – 20 kHz)
Stosunek S/N: > 100 dB (‘A’-ważone)
Współczynnik tłumienia (Damping factor): > 250
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 20 kHz (+0/–0,1 dB)
Wejścia: 1 para XLR, 4 pary RCA
Pobór mocy: maks. 0,25 W (Standby) – 2000 W (moc max)
Wymiary (SxWxG): 440 x 160 x 460 mm
Waga: 30 kg
System wykorzystywany w teście:
– Transport CD: Reimyo CDT – 777
– DAC Norma Audio HS-DA1
– przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA