Opinia 1
Dzięki uprzejmości Quintessentially Poland i Ardento w miniony wtorkowy wieczór mieliśmy okazję uczestniczyć w wydarzeniu, które pozornie z profilem naszego portalu ma niewiele wspólnego. Mowa o pokazie mody marki Maison Anoufa. Nie wiem jak dla Państwa, ale dla nas tytułowy brand jest do przedwczoraj był równie znany i rozpoznawalny, jak dla przeciętnego przedstawiciela homo sapiens legendarne wśród kręgów audiofilskich ikony w stylu Kondo, Siltech, czy TechDAS. Krótko mówiąc zaczęliśmy stąpać po bardzo kruchym lodzie własnej niewiedzy. Wychodząc jednak z założenia, że nigdy nie jest za późno na naukę i poszerzanie własnych horyzontów uznaliśmy, że tego typu doświadczenie będzie dla nas interesujące, jeśli nie ze względu na obecność tamże docelowej grupy czytelników naszej radosnej twórczości, to przynajmniej będzie niosło ze sobą aspekt czysto poznawczy. I tak też w istocie było. Tak jak wszelakiej maści targi i wystawy o tematyce audio w stylu naszego rodzimego Audio Video Show, czy monachijskiego High Endu dla osób postronnych są całkowicie abstrakcyjne, tak i dla nas obecność w poniekąd znanych z AVS wnętrzach hotelu Bristol przypominała ostrożne unoszenie się na powierzchni akwenu rządzonego przez postaci znane z … jak to się dawniej mówiło „szklanego ekranu”.
Zanim jednak przejdę do meritum, czyli właściwego pokazu pozwolę sobie na niezobowiązującą dygresję na temat obowiązującej przy tego typu wydarzeniach świeckiej tradycji pozowania przy ściance. Okazuje się, że o ile większość populacji błysku fleszy i nieraz dość obcesowego zachowania mediów w stylu „niunia popatrz w lewo, teraz w prawo, pokaż ząbki, etc.” unika jak diabeł święconej wody o tyle tzw. celebryci w światłach reflektorów i pracujących na najwyższych obrotach lamp błyskowych dopiero rozwijają skrzydła. Zaczynają błyszczeć, część wręcz dosłownie – cóż z tego, że tzw. światłem obitym, ale fakt pozostaje faktem. Oni tego światła potrzebują bardziej niż Skandynawowie w środku nocy polarnej wakacji w Egipcie. Serio.
Z kuluarowych rozmów wywnioskowałem, iż wtorkowy pokaz dla organizatorów okazał się pod względem sukcesem graniczącym z klęską urodzaju, gdyż zarówno na wspomnianej ściance, jak i przygotowanej wzdłuż wybiegu widowni pojawili się praktycznie wszyscy zaproszeni goście, przez co w kulminacyjnych momentach w przejściach będących jak to zwykle bywa wąskimi gardłami poziomych ciągów komunikacyjnych panował ścisk porównywalny do tego, znanego zwykłym śmiertelnikom z godzin szczytu w metrze. Nie ma lekko, chce się być celebrytą, to trzeba swoje wycierpieć ;-)
Ze względu na chroniczną alergię na złodzieja czasu zwanego potocznie telewizją większość zaproszonych gwiazd i szarych eminencji stołecznych salonów była dla nas całkowicie anonimowa. No może z wyjątkiem Dody, która tym razem postawiła na wielce intrygujące koronki, oraz postaci, która pojawiła się w na tyle wyróżniającej się stylizacji, że po powrocie zaczęliśmy wypytywać nasze Drogie Małżonki któż to zacz. Okazało się, że sprawczynią tego całego estetycznego zamieszania jest Ramona Rey, która zaprezentowała kolorowe włosy przypominające efekt zaatakowania słomianego chochoła przez graficiarza uzbrojonego nie tylko w różowy spray, ale i elektryczne nożyce do żywopłotu. Mocna rzecz.
No to teraz najważniejsze, czyli sam pokaz. Założona dwa lata temu przez francuskiego projektanta Ylana Anoufę marka Maison Anoufa swoją działalność, zgodnie z tym co można wyczytać na dedykowanych tematom mody portalach skupia głównie na Paryżu i Warszawie a to za sprawą Anny Neneman, partnerki i wspólniczki projektanta, związanej m.in. z Fashion TV. Jeśli zaś chodzi o chronologię i umiejscowienie naszego kraju w kalendarium tego typu imprez, to warto podkreślić, iż zaprezentowana we wtorkowy wieczór, w ekskluzywnych wnętrzach warszawskiego hotelu Bristolu kolekcja „Renaissance”, miała swoją premierę raptem 11 stycznia podczas Paris Fashion Week Haute Couture.
Estetyka oparta na (podobno) charakterystycznym dla marki kontraście czerni i bieli, oraz nawiązujących do tytułu pokazu dekoracyjnych drobnych haftach okazała się zaskakująco, jak na tego typu imprezy zachowawcza i mało kontrowersyjna. Ba, z odrobiną dobrej woli można uznać ją wręcz za typowo użytkową, czyli nadającą się do założenia niemalże na co dzień. Zamiast czegoś w stylu „Moja macocha jest kosmitką”, bądź „Przybysze z Matplanety” widzowie mogli podziwiać proste, symetryczne kreacje jedynie delikatnie odwołujące się do łagodnego futuryzmu poprzez wstawki utrzymane w tonacji srebra i metalicznego błękitu. Skoro jesteśmy przy filmowych analogiach, to wielkim nietaktem byłoby pominięcie wkładu specjalistów od makijażu Inglot wyraźnie będących pod wpływem … ostatniej superprodukcji „Mad Max: Na drodze gniewu” a dokładnie pewnej, dość specyficznej maniery przyozdabiania ust przez nad wyraz kompulsywnych mieszkańców Cytadeli. Prawdę powiedziawszy, tym razem już na serio, można uznać, że właśnie make-up modelek nadawał całości pokazu lekko odrealnionego klimatu.
W roli niezobowiązującego i niewątpliwie wysublimowanego polepszacza nastroju do gustu najbardziej przypadł mi Champagne Jacquart Brut Mosaique. Ta wyśmienicie wytrawna kompozycja szczepów Chardonnay (50%), Pinot Noir (35%) i Pinot Meunier (15%) charakteryzuje się niezwykle rześkim, cytrusowym bukietem i idealną równowagą pomiędzy mineralnością a kwasowością. Osoby poszukujące nut słodyczy i owocowych aromatów komplementowały za to serwowane w formie delikatnej mieszanki wina i soku różowe, pochodzące z regionu Saint-Tropez wino 83.
To jednak nie koniec serwowanych tego wieczora specjałów, bowiem na deser zostawiłem coś z naszego podwórka, czyli ustawiony w pobliżu baru recenzowany przez nas system Ardento pełniący rolę i tu proszę o chwilę uwagi … głównego i zarazem jedynego nagłośnienia Salonu Kiepura podczas coctail after party. Niemożliwe? Cóż, po wtorkowym wieczorze spokojnie możemy uznać, że nasz rodzimy producent rzeczy niemożliwe realizuje niemalże od ręki a na cuda trzeba poczekać chwilkę dłużej. Mocno chilloutowy repertuar i nieabsorbujący poziom głośności okazały się czynnikami działającymi wyłącznie na korzyść prezentowanego zestawu. Bas przyjemnie i dyskretnie pulsował wypełniając ekskluzywne wnętrza idealnie dobraną do okoliczności muzyką.
A teraz czas na cuda, czyli wpięcie w ww. zestaw konsolety, za którą stanął David Hopperman. I było równie dobrze. Co prawda obsługa techniczna próbowała uzyskać „klubowy” efekt poprzez przytaszczenie całkiem słusznych rozmiarów estradowego JBLa, ale rezultat soniczny powyższego „upgrade’u” pozwolę sobie litościwie przemilczeć.
Grunt, że zabawa była przednia a kontakt ze światem tzw. celebrytów pozwolił nam patrzeć na otaczający nas świat z większa empatią i przymrużeniem oka. Jeszcze raz serdecznie dziękujemy organizatorom za zaproszenie i … polecamy się na przyszłość.
Marcin Olszewski
Opinia 2
W całym naszym życiu na tym ziemskim padole najciekawsze jest to, że człowiek nigdy do końca nie wie, co przyniesie mu najbliższa przyszłość. Nie mam zamiaru brnąć dzisiaj w roztrząsanie naszych problemów egzystencjalnych, tylko zainicjować dość nieoczekiwany zwrot akcji w tematyce naszego portalu. Chodzi mianowicie o nasz niezobowiązujący udział w pokazie mody, na który korzystając z zaproszenia Ardento i Quintessentially Poland z dużą dozą ciekawości udaliśmy się w ostatni wtorkowy wieczór (16.02). Już samo miejsce – hotel Bristol i oprawa imprezy wyraźnie dawały nam do zrozumienia, iż ów event nie jest skromnym spotkaniem kilku zaprzyjaźnionych dusz, tylko pełną rozmachu machiną modową. Dlatego bez namysłu postanowiliśmy skreślić kilka strof w całkowitym oderwaniu od realiów tego spotkania. Dlaczego oderwanych? Chyba zdajecie sobie sprawę, że dla rasowego samca alfa, jakim wydaje się być prawdziwy audiofil, jeśli kolejne kreacje różnią się jedynie odcieniem, a nie daj Bóg nieco innym krojem tego samego wdzianka, praktycznie rzecz biorąc majestatycznie prezentujące najnowszą kolekcję panie na wybiegu w ogóle się nie przebrały. No może lekko naciągam fakty, ale główny nurt mojego wywodu dla pełnego zrozumienia sytuacji musiał pociągnąć tak drastyczne przykłady. Niemniej jednak, z całą stanowczością stwierdzam, iż tego wieczora bawiłem się znakomicie i to z całkowicie innych niż przypuszczacie powodów, dlatego chcąc tchnąć nieco ekskluzywności w portal Soundrebels, postanowiliśmy z Marcinem zasilić tą skromną relacją dedykowaną do takich „lajtowych” inicjatyw zakładkę.
Cóż, o samej modzie z racji braku jakiegokolwiek fachowego przygotowania mam niewiele mądrego do powiedzenia. Owszem, modelki dumnie przemierzały przygotowany dla nich wybieg pomiędzy zaproszonymi na ten wieczór gośćmi, ale nie czuję się uprawniony do jakichkolwiek ocen. Jednak z reakcji publiczności na zakończenie pokazu, można wywnioskować, iż kolekcja zaskarbiła sobie kilka przyjaźnie nastawionych serc potencjalnych użytkowniczek, a to projektant spokojnie może zaliczyć do zbioru sukcesów.
Gdy główna atrakcja wieczoru dobiegła końca, przyszedł czas na kuluarowe rozmowy przy kieliszku szampana, dobrego wina i odrobiny wódki z colą. Na szczęście dla nas w atelier przy barku z alkoholami swoje walory brzmieniowe prezentowała przywołana jako sprawca naszej wizyty marka Ardento. Jak to zwykle bywa, zaprezentowała swój znany z jesiennych warszawskich wystaw AS flagowy zestaw, czyli przetwornik cyfrowo-analogowy i wzmacniacz zintegrowany wspomagane kolumnami Alter II. I gdy ważne z punktu audiofila sprawy kierowały się w znakomitą dla nas stronę, nadszedł czas przezbrojenia wspomnianego zestawu generującego muzykę w konsolę dla DJ-ja. Szczerze? Jeśli chodzi o jakość dźwięku nastąpiła dramatyczna utrata jakości i to nie tylko w zakresie czytelności i rozdzielczości, ale również w samej reprodukcji basu. Oczywiście dla mnie zastąpienie 18 calowych przetworników w dwóch kolumnach na rzecz jednego estradowego krzykacza JBL-a musiało przynieść szkodliwe konsekwencje, co bardzo szybko się potwierdziło. I nie żebym się bardzo czepiał, ale nie omieszkałem powiedzieć o tym obsłudze stołu mikserskiego, a ta zyskując pewien pakiet szacunku bez najmniejszych problemów przyznała mi rację. Najważniejszym jednak po całej tej zamianie było to, że na ten stan rzeczy zwróciły uwagę tylko trzy osoby: ja, Marcin i Jarek z Ardento. Reszta fantastycznie brylowała we fleszach wszędobylskich fotoreporterów. I tak naprawdę chyba o to chodziło, dlatego wspominam o tym jedynie z chęci skorelowania owej imprezy z karmą przedstawiciela dobrego dźwięku, a nie marudzenia dla zasady.
Kończąc relację chciałem podziękować organizatorom za zaproszenie na ten jakby na to nie spojrzeć bardzo ciekawy i owocny w nowe doświadczenia wieczór, co w może dość swobodnym stylu, ale z dużą przyjemnością starałem się opisać.
Ps. Dla potwierdzenia wizyty i przy okazji pozwalając dać ujście naszej niepohamowanej żądzy zaistnienia w szerokim świecie postanowiliśmy pstryknąć sobie fotki na zarezerwowanej raczej dla braci celebryckiej tak zwanej “ściance”.
Jacek Pazio