Opinia 1
Kiedy w lutym ubiegłego roku testowaliśmy stereofoniczną końcówkę mocy Wells Audio Innamorata byliśmy nią po prostu oczarowani i to zarówno pod względem wizualnym, jak i brzmieniowym. Oczywista oczywistością zatem stało się w miarę regularne trzymanie ręki na pulsie i sprawdzanie cóż tam w amerykańskiej trawie piszczy. Tym oto sposobem dość szybko w marketingowym szumie wyłowiliśmy wielce intrygująca informację, że na rynku ma się pojawić nader rozsądnie wyceniona a przy tym oferująca zaskakująco wiele z droższego rodzeństwa integra. Logicznym zatem działaniem z naszej strony było zatem odpowiednio wczesne zasygnalizowanie polskiemu dystrybutorowi marki – bydgoskiemu Audio-Connectowi, chęci empirycznego przekonania się co „mały” Wells potrafi, gdy tylko takowy nad Brdę dotrze. Skoro zatem czytają Państwo te słowa, to znak, iż nie tylko coś się dzieje, ale już się zadziało a my jesteśmy już po odsłuchach Majestica.
Po Innamoracie, która nad wyraz skutecznie rozbudziła nasze apetyty pojawienie się Majestica wydawało się prawdziwym darem niebios. Wyższa moc, niższa cena i co najważniejsze niezaprzeczalnie lepsza ergonomia będąca sztandarową cechą konstrukcji zintegrowanych spowodowały, że na pojawienie się wzmacniacza w polskiej dystrybucji czekaliśmy jak przysłowiowa kania dżdżu. Dodatkowo oliwy do ognia dolewał sam konstruktor twierdzący, że jego nowe dzieło zostało oparte o wcześniejsze dokonania, czyli Akashę i Innamoratę dziedzicząc około 85% ich walorów sonicznych. Uzbroiliśmy się więc w cierpliwość i spokojnie obserwowaliśmy rozwój wydarzeń. Pojawiające się w międzyczasie tu i ówdzie zdjęcia prototypów, bądź egzemplarzy czysto demonstracyjnych (wystawowych) wyraźnie wskazywały, że trzeba się będzie pogodzić z dość zauważalnym spadkiem współczynnika akceptacji przez żony (WAF), ale za to ze wzrostem wygody z racji pojawienia się całkiem solidnego a przy tym zaskakująco estetycznego, metalowego pilota zdalnego sterowania. Coś za coś. Kiedy zatem upragnione urządzenie wreszcie do nas dotarło okazało się jednak, że choć elegancki, akrylowy front zastąpiło lakierowany metal a z boków zniknęły potężne radiatory (tym razem schowane w głąb korpusu), to wcale nie jest tak źle jak można byłoby po zajawkowych zdjęciach sądzić. Oczywiście surowy, niemalże laboratoryjno – pomiarowy charakter przywodzą na myśl dość oldschoolowe pokrętła regulacji głośności (lewe) i wyboru źródeł (prawe), oraz będący znakiem firmowym, okolony złoconym pierścieniem i również utrzymany w stylu retro „Volumeter”. Niestety tym razem, w przeciwieństwie do Innamoraty nie tylko zrezygnowano z możliwości regulacji jaskrawości jego podświetlenia, co pokombinowano z samą barwą światła (o zjadliwym błękicie w trybie Mute nawet nie ma co mówić), która stała się zdecydowanie chłodniejsza. To nie wszystko. Nie wiem, czy to przypadłość jedynie dostarczonego do nas na testy egzemplarza, czy po prostu „ten typ tak ma”, ale iluminacja nie miała charakteru ciągłego, lecz wyraźnie mrugająco – pulsujący. Coś jakby dawny monitor CRT nakarmiono sygnałem o zbyt niskiej częstotliwości odświeżania. Niby drobiazg, ale na dłuższą metę irytujący. Dla równowagi czas na pozytywy. Należy do nich np. włącznik główny umieszczony na płycie dolnej, z lewej strony – tuż obok krawędzi frontu. Podobne rozwiązanie stosuje m.in. Ayon, co nie tylko zapewnia łatwy dostęp do „pstryczka – elektryczka”, ale i ogranicza ilość elementów na ściance przedniej.
Tył integry przedstawia się równie surowo, ale i niezaprzeczalnie rozsądnie, jeśli chodzi o logikę i ergonomię. Do dyspozycji otrzymujemy bowiem pięć par wejść liniowych, z których pierwsza jest w wersji XLR a pozostałe w standardzie RCA, oraz wyjście sekcji przedwzmacniacza na zewnętrzną końcówkę mocy. Terminale głośnikowe są pojedyncze, ale solidne i pozbawione wątpliwych, acz rekomendowanych przez UE, „udogodnień” spędzających sen z powiek posiadaczom przewodów zakończonych widłami. Krótko mówiąc bez udziwnień i zgodnie ze sztuką. Rozstaw samych terminali, jak i we/wyjść również dobrano tak, że bez problemu wepniemy w nie nawet daleko wykraczające poza granice rozsądku masywne wtyki a i przesunięte na prawy skraj gniazdo zasilające nie będzie nam w tym przeszkadzać.
Uczciwie powiem, że gdzieś tam podświadomie i po cichu liczyłem na to, że Jeff Wells cięcie kosztów ograniczył li tylko do obudowy a trzewia Innamoraty pozostawił możliwie nienaruszonymi dodając tylko sekcję pre, lub nawet tylko potencjometr i selektor wejść. Niestety jak to zwykle bywa z niepotrzebnie nadmuchanego balonika oczekiwań powietrze zeszło równie szybko co z nieszczęsnej opony prezydenckiej limuzyny. Majestic reprezentuje ewidentnie inną szkołę grania aniżeli jego poprzednik i lepiej już na starcie brać to pod uwagę. Z resztą niemalże dwukrotnie niższa cena powinna być dość wyraźną i czytelną wskazówką, że będzie najdelikatniej rzecz ujmując nieco inaczej. I tak właśnie jest. Trudno zatem podchodzić do tematu przez pryzmat tzw. firmowego brzmienia, więc chciał – nie chciał uznałem, że najlepiej będzie zacząć od grubej kreski (to jest metafora a nie świadectwo uzależnienia!) i białej kartki. Jednak powiedzieć łatwo a wykonać znacznie trudniej. Ilekroć bowiem siadałem do odsłuchu to już po kilku minutach przyłapywałem się na mniej, bądź bardziej świadomych próbach odnalezienia cech wspólnych z wcześniejszą konstrukcją. I jakoś niespecjalnie mi szło, co dość szybko spowodowało lekką frustrację i zwyczajowe w takich sytuacjach coraz bardziej nerwowe diagnozowanie, poszukiwanie przyczyn ów stan powodujących.
W momencie, kiedy zarówno wygrzewanie, ciągłe trzymanie pod prądem i najprzeróżniejsze roszady kablowo – systemowe nie przynosiły wyraźnej poprawy uznałem, że tak oczyswistych różnic pomiędzy wcześniej recenzowaną końcówką a tytułowa integrą należy szukać gdzie indziej i uważniej przyjrzałem się danym technicznym. O dziwo już sam początek wydał mi się dziwnie niejednoznaczny, gdyż choć Majestic dysponuje, przynajmniej na papierze, wyższą o 30W od Innamoraty mocą (150 vs 120W przy 8 Ω) to dziwnym trafem nikt jakoś nie kwapił się z podaniem wartości dla 4 Ω, a w końcówce było.
Hmm … Impedancja wejściowa 50 kΩ jest dokładnie taka sama, więc nie o dopasowanie elektryczne tym razem chodzi. Wystarczy jednak przejść do poboru mocy i … bingo! Innamorata w spoczynku „brała” 350 W a w szycie jej apetyt mógł wzrosnąć nawet do 1000W, za to Majestic zadowala się zaledwie 120W w trybie spoczynkowym by maksimum osiągnąć przy 350W, czyli dokładnie tam, gdzie końcówka budziła się dopiero do życia. W tym momencie ręce opały z szelestem. Przykro mi , ale takiego, rodem z budżetowych wielokanałowych amplitunerów, „marketingu kreatywnego” nie kupuję. Niemniej jednak powyższe dość przykre odkrycie podziałało na mnie na tyle odświeżająco, czy wręcz zbawiennie, że jak ręką odjął minęła mi chęć na dalsze szukanie analogii.
Zacznijmy zatem od początku. Brzmienie Majestica jest w znaczącej części – tak mniej więcej w ¾, słyszalnego pasma równe, niemalże liniowe. Pozostała ćwiartka przyporządkowana najniższym składowym to trochę inna bajka i zajmiemy się nią w dalszej części. Wróćmy zatem do udziału większościowego, który na praktycznie każdym repertuarze reprezentował nomen omen wielce pożyteczną zasadę „Primum non nocere”, czyli przede wszystkim nie szkodził, lecz robił to na swój sposób. Owo „nieszkodzenie” w jego przypadku polegało na trzymaniu możliwie wielu (wszystkich?) aspektów brzmienia pod taką kontrolą, aby nie miały one nawet najmniejszych szans na wyrwanie się przed szereg, zabłyśnięcia na tle współtowarzyszy i nie daj Bóg przykucia uwagi słuchacza. Mamy zatem do czynienia z wyważoną, czasem mogącą sprawiać wrażenie dość zachowawczej prezentacji, w której udział, sygnatura samego wzmacniacza z jednej strony są minimalizowane, ale gdzieś po drodze umykają natywne swoboda i organiczność muzyki. Efekt można, używając fotograficznej analogii, porównać do przepuszczenia wzornika kolorów i tablic testowych przez delikatny filtr desaturacyjny i równie śladowe obniżenie ostrości krawędzi źródeł pozornych. Co ciekawe powyższe efekty nie wpływały w zauważalny sposób na tzw. głębię ostrości, bo ona nie ulegała zmianie / pogorszeniu, lecz dotyczyły samej soczystości, realizmu dziejących się na scenie wydarzeń. Wchodząc głębiej w szczegóły dotyczyły one głównie reprodukcji nagrań akustycznych, z wykorzystaniem niezamplifikowanych instrumentów. Przykładowo „TARTINI secondo natura” utracił swój niezwykły czar wynikający z blasku i organicznego wręcz oddania soczystości brzmień używanego instrumentarium. Tzn. nie była to typowa – ordynarna matowość, czy tekturowa szarość, lecz po prostu efekt pewnego zubożenia, nieumiejętności uzewnętrznienia aury i pewnej poświaty otaczającej muzyków, z czym najmniejszych problemów nie miał nie tylko droższy Accuphase E-370, ale i mój dyżurny Electrocompaniet ECI-5. Zaraz, zaraz. Czy ja z czymś podobnym nie miałem ostatnio do czynienia? Ależ oczywiście – powyższe zjawisko można było zaobserwować w egzystującym na tym samym pułapie cenowym Abyssoundzie ASA-1600, z tą tylko różnicą, że w przypadku polskiej integry ustępowało ono po około 3 kwadransach a w Wellsie ustąpić niestety nie chciało. Co ciekawe zmiana repertuaru na nad wyraz energetyczną mieszankę jazzu i elektroniki, czyli „Switch” Nilsa Pettera Molværa przyniosła niespodziewaną poprawę, bowiem wszędzie tam, gdzie większość dźwięków wygenerowana została na konsolecie i komputerze Wells odzyskiwał wigor i łapał wiatr w żagle. Dźwięk nabierał życia a dzięki wrodzonej precyzji procentować zaczęła stabilność poszczególnych źródeł pozornych i gradacja planów. W tym jednak miejscu do akcji wkroczyła dotychczas pomijana przeze mnie ćwiartka czyli bas, który będąc w twórczości Molværa jedną z głównych sił napędowych tym razem został jedynie sygnalizowany. Co prawda w pierwszej chwili wrażenie było całkiem pozytywne, gdyż jego wolumen wcale nie pozostawiał niedosytu. Niestety im dłużej się wsłuchiwałem, tym boleśniej zdawałem sobie sprawę, że za całkiem atrakcyjną fasadą i (pozornie) właściwym wolumenem nie idą w parze masa i siła zdolne poruszyć nie tylko powietrze w pokoju odsłuchowym, ale i nasze trzewia. Powyższa uwaga dotyczy jednak sytuacji gdy podpięte pod Wellsa kolumny ów najniższy bas są w stanie przetworzyć. Moje z pewnością w stanie były, lecz chyba okazały się zbyt wymagające dla amerykańskiej integry.
Powyższe obserwacje potwierdził również odsłuch nieco cięższych brzmień serwowanych przez formację Imminent Sonic Destruction na krążku „Triumphia”. Wszędzie tam, gdzie królowały syntezatory a przed nimi – na pierwszym planie, leniwie sączył się wokal wszystko wydawało się w porządku, jednak im bardziej klimat gęstniał i do głosu dochodziły niskie brzmienia gitar, oraz perkusja całość nabierała zbyt zwiewnego i pozbawionego właściwego osadzenia w basie charakteru. Dodatkowo scena traciła swą trójwymiarowość, co było o tyle istotne, że prog-metalowe nagrania nad wyraz rzadko mogą pochwalić się nadmiarem powietrza i wieloplanowym rozpasaniem. Tak po prawdzie to ostatnimi czasy jedynie Dream Theater trzyma realizacyjny poziom i tylko z ich kompozycji można byłoby bez darcia szat i rwania resztek włosów z głowy co nieco z owej przestrzenności uszczknąć.
Tym razem niestety laurki nie ma. O ile wcześniej przez nas recenzowana Innamorata nie tylko zachwycała przy adekwatnym do jej ceny pułapie, to spokojnie była w stanie nawiązać równorzędną walkę nawet z niemalże dwukrotnie droższa konkurencją, bowiem miała w sobie to „coś”, co nie pozwalało pozostać obojętnym na jej wdzięki. Tymczasem Majestic, pomimo zdecydowanie przystępniejszej ceny i większej uniwersalności nie ma za bardzo czym się pochwalić. Nie dość, że firmowy „Volumeter” stracił swój vintage’owy urok poprzez zmianę ilumincji, to jeszcze sam dźwięk uległ podobnej, niezbyt wpisującej się w moje gusta metamorfozie. Desaturacja barw i lekka matowość prezentacji o ile może sprawdzić się w sytuacji zbyt ofensywnych i krzykliwych systemów o nazbyt lepkim dźwięku to wspominane problemy z najniższymi rejestrami mogą być sygnałem, że z trudniejszymi do wysterowania kolumnami lepiej uważać. Niezależnie jednak od mojej opinii i tak jeśli tylko nadarzy się ku temu sposobność powinni Państwo choćby rzucić uchem na Wellsa Majestic. W końcu zawsze to jakieś doświadczenie a życie uczy, że co nas nie zabije, to nas wzmocni.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Abyssound ASV-1000; Audion Premier MM
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Accuphase E-370
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Gradient Revolution MK IV; DoAcoustics Armonia Mundi Impact
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Twórca bardzo dobrze ocenianej końcówki mocy o dumnej nazwie Innamorata – amerykański Wells Audio na pojawienie się w swojej ofercie bardziej funkcjonalnego wzmacniacza zintegrowanego kazał czekać nam dość długo. Przyczyny takiego stanu rzeczy nie są mi znane, jednak z autopsji wiem, iż bez względu na ich źródło ważnym jest, że w końcu owa nowość w przecież niezbyt rozbudowanym produktowo portfolio marki wreszcie się pojawiła. Jak to zwykle bywa, po sukcesie produktów startowych każde następne urządzenie prawie zawsze już w pakiecie przed-odsłuchowym od potencjalnych użytkowników dostaje kilka punktów dodatnich. To z jednej strony powinno ułatwić danemu brandowi sprawę autoprezentacji danej nowości, jednak z drugiej może być przyczyną zbyt wysokiego zawieszenia poprzeczki wyimaginowanych gdzieś w świadomości klientów oczekiwań. Jak to ma się do naszego dzisiejszego bohatera? Niestety, albo stety, wymiar pokładanych nadziei był tak wysoki, że zdroworozsądkowo patrząc na tę nadmuchaną bańkę życzeń i będąc producentem wolałbym startować jako beniaminek, niźli mający już za sobą pasmo sukcesów potentat danego wycinka rynku audio. Na szczęście wspomniany problem dotyczy konstruktora, dlatego kończąc dywagacje co byłoby dla niego lepsze, nie pozostało mi nic innego, jak zaprosić wszystkich na kilka zdań o anonsowanym nieco wcześniej wzmacniaczu zintegrowanym Majestic pochodzącej zza wielkiej wody amerykańskiej marki Wells Audio. Miło mi również oznajmić, że produkt do testów dostarczył dystrybutor tytułowej – bydgoski Audio-Connect.
Majestic rozmiarowo jest typowym przedstawicielem produktów przedsionka High End-u. Co to oznacza? Przy standardowej dla urządzeń audio szerokości i głębokości osiąga sporą wysokość, co na warunki amerykańskie jest wynikiem co najwyżej przeciętnym, dla konkurencji z Europy natomiast raczej zarezerwowanym dla solidnych konstrukcji gabarytem. Projekt plastyczny opiera się na wrażeniu, że całość posadowiono na czterech filarach, gdy tymczasem są to imitujące owe wsporniki zaimplementowane na czterech narożnikach przykręcane nakładki, a urządzenie względem podłoża stabilizują cztery okrągłe stopki. Tutaj małe oświadczenie, nawet jeśli komuś nie przypadnie to do gustu, nie możemy mówić o braku koncepcji wzorniczej, a kręcenie nosem należy zrzucić na nieco inne poczucie piękna, o którym się nie dyskutuje. Ale to nie koniec zabiegów stylistycznych naszego bohatera, gdyż w centrum panelu frontowego znajdziemy idący śladem poprzedników jedno-wskazówkowy cyferblat poziomu oddawanej mocy, nad i pod nim logo marki i nazwę produktu, a na zewnętrznych rubieżach dwie gałki: lewa głośności, a prawa wybór wejść liniowych. Z uwagi na fakt, iż wzmak nieco się nagrzewa, jego dach uzbrojono w umieszczone przy bocznych, będących masywnymi radiatorami ścianach bloki otworów wentylacyjnych. Tył zaś bez szaleństwa wyposażeniowego oferuje użytkownikowi: jedno wejście XLR, cztery RCA, pojedyncze zaciski kolumnowe i gniazdo zasilające. Włącznik główny ulokowano za to w okolicach lewego przedniego narożnika na płycie spodniej. Wydawać by się mogło, że Wellsa wyposażono dość ubogo, ale zapewniam, że do tego, do czego został zaprojektowany ów minimalizm całkowicie wystarcza. Zatem po tych kilku linijkach prezentacji ogólnej przyszedł czas na clou programu, czyli spotkanie z rzeczywistością soniczną naszej wysokości.
Patrząc na sposób tworzenia dźwięku przez testowaną integrę nie można nie zauważyć, że prezentacja jest dobrze osadzona w ciężarze i mimo dziwnej nadpobudliwości wyższego środka dość ciemna. Może nadpobudliwość nie jest do końca dobrym określeniem, ale z pewnością przy tak postawionej sprawie masy wyraźnie daje się usłyszeć mocną pracę konstrukcji we wspomnianym wycinku pasma. Prawdę mówiąc samo otwarcie się dźwięku w tym zakresie nie byłoby niczym specjalnym, na co powinienem zwrócić Wam uwagę, ale co trochę zaskakuje, nie idą za tym górne rejestry. Myślę, że taki był zamiar, jednak unikanie zbytniego rozbuchania przełomu wysokich i środkowych częstotliwości spowodowało efekt delikatnego zgaszenia całości przekazu muzycznego. I chyba brak owej konsekwencji we współbrzmieniu sąsiadujących ze sobą zakresów daje poczucie grania daleką od testowanej niegdyś na naszych łamach końcówki mocy (Innamorata) pozytywnie odbieraną manierą. Wtedy dostaliśmy co prawda również gęste granie, ale oprócz idącej w sukurs niskim rejestrom średnicy nie zapomniano o napowietrzeniu przekazu, czego o Majestic-u niestety nie mogę powiedzieć. To prawdopodobnie jest skutkiem chęci zaproponowania przez konstruktora nieco innego brzmienia, ale sądzę, że prawie o połowę mniejszy budżet i dołożenie do końcówki sterującego nią przedwzmacniacza liniowego w końcowym efekcie sonicznym miały swoje trzy grosze do powiedzenia. Jednak jako lekkie usprawiedliwienie bohatera dzisiejszego spotkania dodam, że gdy w torze znajdą się obfitujące w barwę rodem z posiadanego przeze mnie Harmonixa kable, przywołany artefakt dziury na średnicy przechodzi do sfery zauważalności, a nie nurtującego nas przez cały czas problemu. Skąd to wiem? Jak zwykle ze spotkania w klubie KAIM. Na wyposażeniu piątkowej oazy dla audiofilów pośród okablowania z miedzi znajdują się również druty wykorzystujące srebro i gdy w jednej z konfiguracji ów opierający się o szlachetny kruszec przewód dostał swoje pięć minut, przed momentem wałkowana maniera nabierała rumieńców – w nie do końca pozytywnym tego słowa znaczeniu. Oczywistym ruchem była roszada ocieplająco kablowa i amerykański wzmaczek natychmiast wrócił do przypisanego sobie, wyłożonego na początku tego akapitu stylu prezentacji muzyki. Czy taka bajka jest dla wszystkich, musicie zweryfikować sami, ja jednak skreślę kilka zdań o tym, jak wyglądało to u mnie i na moim materiale muzycznym, a to wstępnie pozwoli Wam wysnuć pewne przed-odsłuchowe wnioski. Na początek sparingu przygotowałem Amerykaninowi prawdziwy tor przeszkód w postaci wycyzelowanej muzycznie i masteringowo płyty wytwórni RAUMKLANG z materiałem 17 wiecznych pieśni włoskich zatytułowanej „Dialoghi A Voce Sola”. To ostatnimi czasy jest mój podstawowy kiler dla brzmieniowych cherlaków. Wbrew pozorom, ten zbiór kilku instrumentów i głosów jest idealnym materiałem do pokazania umiejętności budowania spektaklu w aspekcie urealniania wirtualnej sceny muzycznej, jak również oddania czytelności i kolorystyki wszelkich punktowych źródeł dźwięku. Jak to się skończyło? Scena wykonała krok do przodu, a rozlokowani na niej artyści może nie zniknęli w ciemnościach, ale w wykorzystujących pełne płuca frazach muzycznych brakowało im nieco rozmachu, co prawdopodobnie było efektem ogólnego stania po ciemnej stronie prezentacji testowanej integry. Wiadomym jest, że kilka kawałków powodowało traktowanie tego przez mój mózg jako dobrodziejstwo inwentarza, ale nie byłby to rzetelny test, gdybym o tym nie wspomniał. Co ciekawe, w całej prezentacji nie pomagała przecież trochę zbyt ochoczo grająca górna średnica, a wydaje mi się , że w założeniach konstrukcyjnych miała w tym temacie pomagać. Ale trzeba oddać honor, że prawdopodobnie ów efekt otwarcia uniemożliwiły operujące w domenie dogrzania średnicy zastosowane przeze mnie japońskie kable. Jednak, jak powiedziałem, po akomodacji z zaistniałymi warunkami sonicznymi muzyka bez problemu mnie cieszyła. Gdy twórczość barokowa w domenie koloru i oddechu okazała się zbyt wymagającą, na tapetę wziąłem kwartet z trzema saksofonami barytonowymi. Oczywiście mam na myśli koncertowy krążek „Libation For The Baritone Saxophone Nation” formacji Bluiett Baritone Nation. W tym przypadku było lepiej, gdyż sama perkusja w pakiecie brzmieniowym Majestica dostawała szczyptę niezbędnego dociążenia, a nisko grające saxy bez wdawania się w operowanie w wysokim środku, mimo, że lekko chłodniejsze niż mam na co dzień, również od wagi dźwięku Wellsa czerpały co najlepsze. Jedynymi mogącymi nieco lepiej wypaść akcentami tej płyty były blachy perkusisty. Niestety, zawsze jest coś za coś. Domykającym i ciekawie wypadającym materiałem muzycznym tego podejścia testowego była grupa Depeche Mode i ich „Exciter”. Sztuczne dźwięki nigdy nie dają odpowiedzi, jak powinno być naprawdę, dlatego też oceniając pokazującą możliwości bohatera testu prezentację mogę powiedzieć, że było inaczej niż na moim dyżurnym zestawie Reimyo, ale czy tak wyobrażał sobie swoją twórczość zespół, nie mnie jest oceniać. Ja mogę zeznać tylko tyle, że przy dobrym w zakresie ciężaru basie i otwartej w założeniach z racji przeniesienia oczko wyżej środka ciężkości średnicy, trochę niedomagały tylko zgaszone górne rejestry. Osobiście nie lubię ich świstania, ale aż takiego ugładzenia w muzyce na nie stawiającej też nie mogę nazwać dobrym. Całość była strawna, ale nie było przysłowiowej kropki na „i”. Osobiście mnie to nie przeszkadzało, jednak dla fanów DM, do których dobre kilkadziesiąt lat temu i ja należałem, z pewnością byłoby to nie do przyjęcia. No cóż, to że wzmacniacz przybył z Ameryki, nie zawsze oznacza, że ma grać, jak typowy zaoceaniczny miłośnik łojenia. Wells stawia raczej na tonizowanie dźwięku, a nie jego wykrzykiwanie i ma do tego prawo.
To był trochę zaskakujący w skutki soniczne test. Z jednej strony za sprawą wcześniej testowanej Innamorty miałem spore oczekiwania, jednak z drugiej wiedziałem, że cena i zwiększenie funkcjonalności musi odbić się na jakości dźwięku i wyglądzie. Czy wpłynęło nazbyt mocno, musicie sprawdzić sami. Ja tylko przypomnę o bardzo uważnym doborze okablowania, gdyż wyłożona podczas testu specyfika grania Wellsa może przerodzić się w natarczywość, a wtedy nie będzie to li tylko jego winą. Owszem, zawsze podczas roszad sprzętowych chcielibyśmy wymienić pojedynczy komponent, tymczasem życie uczy nas, iż nie zawsze tak się da. Na pytanie: „Czy Majestic idzie drogą, jakiej poszukujecie” może odpowiedzieć jedynie bezpośredni sparing we własnej układance. Ze swojej strony starałem się pokazać jego złe i dobre strony, a które z nich będą dla Was pożądane – mówię również o tych teoretycznie „nieprzychylnych” stronach, pokaże życie. Ruch jest po Waszej stronie.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Audio-Connect
Cena: 18 000 PLN
Dane techniczne:
Moc: 150W / 8 Ω
Stosunek sygnał/szum: -103dB, poziom odniesienia przy pełnej mocy
THD: <0,02% przy 1kHz/100W/8 Ω; <0,05% przy 20kHz/100W/8 Ω
Wzmocnienie: 30dB
Impedancja wejściowa: 50 kΩ
Współczynnik tłumienia: 200 przy impedancji 8 Ω
Zużycie mocy: 120W w trybie spoczynkowym, max. 350W
Wejścia: 4 pary RCA; 1 para XLR
Wyjścia głośnikowe: pojedyncze
Zasilanie: 120V, 220V, 230V, 240V przy 50Hz i 60Hz
Wymiary: 431 x 127 x 419 mm
Waga: 15 kg
System wykorzystywany w teście:
– Odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– Końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
– Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
– Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
– IC RCA: Hiriji „Milion”
– IC cyfrowy: Harmonix HS 102
– Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
– Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA