Opinia 1
Kiedy otrzymałem z Naimlabel.pl przesyłkę z płytą „Holy Ghost” Marca Forda prawdę powiedziawszy nie miałem żadnych skojarzeń i oczekiwań. Zarówno nazwisko, jak i patrząca z okładki twarz nie mówiła mi zupełnie niczego. Ba, nawet po kilku przesłuchaniach spokojnego, relaksującego materiału, wprost idealnie wpisującego się w estetykę bluegrassu i country dalej żyłem w błogiej świadomości poznawania twórczości zupełnie „obcego” człowieka. Jakież było moje zdziwienie, gdy podczas zgrywania albumu na NASa w celu uzupełnienia tagów zerknąłem do sieci i okazało się, iż nie mam do czynienia z niedawno odkrytym objawieniem, lecz od wielu lat ciężko pracującym na swoją pozycję, doświadczonym muzykiem mającym na swoim koncie m.in. kilkuletnią działalność np. w blues-hard-rockowym „The Black Crowes” (zdecydowanie moje klimaty), współpracę z Benem Harperem, pojedyncze „incydenty” z Gov’t Mule czy Izzy Stradlinem a co najważniejsze cztery solowe albumy. Będący tematem niniejszej minirecenzji „Holy Ghost” jest zatem piątym wydawnictwem sygnowanym przez Marca Forda.
W porównaniu do wcześniejszych albumów, np. szorstkiego, niemalże garażowego „Weary and Wired” (2009r) wydany w 2014r. „Holy Ghost” jest zdecydowanie spokojniejszy, bardziej liryczny. Jedynie bardziej dynamiczne, zagrane z pazurem i „I’m Free”, czy „Sometimes” przywodzą na myśl stare, „cięższe gatunkowo” czasy. Pozostałe utwory to łatwo wpadające w ucho kompozycje będące świetną kontynuacją twórczości solowych projektów Marka Knopflera, jak np. „Missing… Presumed Having a Good Time” z grupą Notting Hillbillies a nawet Chrisa Isaaka. Pomimo pozornego podobieństwa utwory nie zlewają się w monotonną muzyczną papkę, jaką próbują karmić nas chilloutowe rozgłośnie i dzięki temu album nie dość, że nie nudzi, to wraz z kolejnymi odsłonami pozwala natrafiać na znajdujące się w głębszych warstwach niuanse i smaczki. Nie jest to tzw. muzak, lecz prawdziwa, płynąca z głębi serca muzyka, którą z chęcią zabierzemy ze sobą do samochodu, czy włączymy jako nastrojowe tło podczas wieczornego spotkania z przyjaciółmi. Słychać, że po okresie młodzieńczego buntu i poszukiwania własnych brzmień, czy to samotnie, czy w mniejszych, bądź większych projektach Ford postanowił niniejszym albumem podsumować swój dotychczasowy dorobek patrząc na niego z perspektywy czasu i zdobytych doświadczeń.
Poczynione obserwacje nie zawsze są słodkie i radosne, ale czuć, że muzyk w przyszłość patrzy z nadzieją i optymizmem a osiągnąwszy obecny poziom wiedzy i umiejętności spokojnie może robić swoje nie musząc niczego i nikomu udowadniać. Podejrzewam też, że dorastający wraz z nim fani również osiągnąwszy pewna życiową stabilizację z chęcią będą sięgali nie tylko po ostrzejsze, bardziej surowe wydawnictwa ale również po to – spokojniejsze i pozwalające zebrać po całym dniu nerwówy skołatane myśli.
Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to w ramach spełnienia własnych, czysto hedonistycznych zachcianek z chęcią usłyszałbym więcej płaczliwych riffów w stylu tych, jakie znaleźć można na „Turquoise Blue”. I tyle – koniec krytyki.
Od strony realizatorsko-wydawniczej również trudno o „Holy Ghost” wypowiadać się inaczej niż w samych superlatywach. Specjalistom z Naima udało się po raz kolejny bardzo umiejętnie połączyć selektywność i rozdzielczość dedykowaną audiofilskiej części odbiorców z muzykalnością i gęstą nasyconym brzmieniem kojącym skołatane nerwy. Pozycjonowanie na scenie źródeł pozornych jest czytelne i stabilne, tak jak już wcześniej wspominałem niezależnie od dość spokojnego repertuary całość nie nuży, nie zlewa się a wręcz przeciwnie – wciąga słuchacza, absorbuje jego uwagę i zachęca do samodzielnych eksploracji poszczególnych planów w poszukiwaniu smakowitych niuansów i pominiętych podczas wcześniejszych odsłuchów mikrodetali. Nie jest to suchy, beznamiętnie zrealizowany sampler, w którym najważniejsze sa poszczególne dźwięki a muzyki nie ma za grosz. Jest to po prostu świetny blues-rockowy projekt zrealizowany na poziomie w większości przypadków bądź to nieosiągalnym dla mniejszych, mniej zasobnych wydawnictw, bądź znajdującym się poza obszarem zainteresowania tzw.”majorsów”.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Marc Ford to już nie najmłodszy gitarzysta pochodzący z Los Angeles o dużym bagażu doświadczeń muzycznych, naszpikowanych znaczącymi sukcesami. Mimo zalet instrumentalnego front-mena i umiejętności wokalnych, jakie zaprezentował na recenzowanej obecnie płycie, większość swojej kariery spędził jako operator „wiosła” w znanym amerykańskim zespole rockowym The Black Crowes. Oprócz tego brał udział w wielu sesjach różnych projektów muzycznych z wieloma znanymi artystami. W swej karierze popełnił kilka kompilacji, jednak wszystko zdawało się krążyć wokół bluesa i country, czego dobitnym potwierdzeniem jest dostarczony przez polskiego dystrybutora oficyny Naim Label krążek zatytułowany „Holy Ghost”.
Przesłuchałem tę płytę kilkukrotnie i za każdym razem z dużą dawką przyjemności. Mimo, że nie jestem zbytnim fanem tego gatunku, to umiejętnie stonowana stylistyka, nienachlanie wpływająca na odbiór dwunastu zarejestrowanych utworów, pozwala odetchnąć po całodniowej pogoni za pieniądzem, bez uczucia monotonności. Od jazzu jako takiego wsad muzyczny jest dalece odległy, ale zastosowane instrumentarium w połączeniu z lekkim ukierunkowaniem grania w stronę country, dość łatwo wciągnie nas w wir spokojnych fraz melodycznych i zanim się obejrzymy, okazuje się, że trzeba wyjąć krążek z napędu odtwarzacza. Może dlatego, że lubię takie balladowe utwory, które wprowadzają mnie w stan wyższej percepcji dobiegających dźwięków, dałem się kilkukrotnie oczarować. A gdy dawka pozytywnych wibracji idzie w parze z jakością masteringu całości projektu, co z uwagi na wytwórnię – Naim Label – wydaje się być oczywiste, ciężko jest znaleźć punkt zaczepienia do jakichkolwiek narzekań. Ja mimo pierwszych dalekich od moich preferencji muzycznych taktów, po zapoznaniu się z tym materiałem, nie żałowałem tej przygody z Fordem, gdyż przyznany mu kredyt zaufania w pierwszym przesłuchaniu za instrument jakim się posługuje, odwdzięczył mi się kilkukrotnym powrotem do tego krążka. Gitarowe linie melodyczne, często z solowymi popisami w niezobowiązującym wolnym tempie, są dla mnie papierkiem lakmusowym bytu na tym padole ziemskim. Jeśli okaże się, że nie mam czasu i ochoty na takie „smętne” dla niektórych kawałki, będzie to oznaczać, że biorę udział w wyścigu szczurów, w którym nie ma miejsca na oderwanie się od rzeczywistości, tylko pęd ku spełnieniu wizji światowych korporacji. A na takie życie, ja się nie godzę i cieszę się, że polski dystrybutor zadbał o moje zdrowie psychiczne, przysyłając opisywany krążek.
Patrząc na sferę jakości zgrania materiału muzycznego i stronę jego realizacji, nie mogę się do niczego przyczepić. Marka NAIM nie odcina kuponów, wydając papkę jakościową, tylko konsekwentnie realizuje będące zaczynem do jej powstania założenia. Czytelność i separacja źródeł pozornych, wespół z ich rozlokowaniem na scenie nie budzi zastrzeżeń. Firma w tych trudnych dla formatu CD czasach z pewnością ciężko walczy o klienta, ale jeśli nie zboczy z od początku obranej drogi – jakość ponad wszystko – ma szansę jeszcze długo cieszyć uszy takich dinozaurów jak ja, którzy stawiając na winyl, dopuszczają ewentualną cyfrę w postaci srebrnych krążków , nie dorośli jeszcze mentalnie do coraz bardziej popularnych plików. Czas pokaże, kto miał rację, ale ja na razie cieszę się, że jest kilka wytwórni na świecie stawiających na jakość i „przestarzałe” technologie, gdyż tę pozycję możemy również nabyć na czarnym krążku. Swoją drogą, szkoda, że tej pozycji nie dostarczono mi w tej archaicznej postaci, wtedy recenzja byłaby zdecydowanie dłuższym monologiem. Ale nic to, może kiedyś, kto wie?
Jacek Pazio