1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Marten Django XL

Marten Django XL

Opinia 1

Znakomita większość naszego rynku audio opanowana jest przez mniej lub bardziej rozpoznawalne na świecie marki, co z punktu widzenia dystrybutora jest całkowicie zrozumiałe, gdyż większość populacji audiofilskiej bojąc się braku możliwości późniejszej odsprzedaży bliżej nieznanych nowości, szuka raczej może oklepanego, ale za to bezpiecznego w perspektywie czasu produktu. Niestety ta sztampowość oferty, choćby składała się z najznakomitszych tuzów omawianego segmentu gospodarki, wprowadza pewną trudną do zaakceptowania przez niektóre niespokojne dusze nudę, która podcina im skrzydła w najcięższym dla nich momencie, jakim jest atak audiofilii nerwosy. Naładowani testosteronem zmian systemowych miotają się pośród oklepanych zestawów, pragnąc świeżego powiewu czegoś nowego i niestandardowego, o co ostatnimi czasu dość trudno. Na szczęście zwrot „dość trudno” nie oznacza, że jest beznadziejnie, gdyż coraz częściej z pomocą wspomnianym nieszczęśnikom przychodzą specjalizujący się w wyłuskiwaniu ciekawych nowości ze świata dystrybutorzy pokroju warszawskiego SoundClubu. Niektórzy zatwardziali piewcy znanych marek mówią o nich, że mają w ofercie niesprzedawalną egzotykę, gdy tymczasem w coraz większym stopniu mija się to z prawdą. Ale nie będę teraz trwonił Waszego czasu na czcze gadanie o biznesowych kuluarach, tylko zapraszam na kilka strof o głośnej od dłuższego czasu, a dostępnej na naszym rynku od zeszłej jesieni szwedzkiej marce Marten z jej kolumnami DJANGO XL, której dystrybucją zajmuje się przywołany chwilę wcześniej warszawki SoundClub.

Przybyły do zaopiniowania zestaw jest dość spory gabarytowo, swoimi rozmiarami zbliżając się do moich ISIS-ów, z tą tylko różnicą, że gdy u mnie głośniki zaimplementowane są na najszerszej płaszczyźnie, to w Martenach na najwęższej. Po prostu XL-ki wyglądają, jakby moje kolumny postawić boczną ścianką do przodu z lekkim pochyleniem bryły ku tyłowi. To oczywiście determinuje wybór całkowicie innych (zdecydowanie mniejszych) przetworników, zmuszając konstruktorów do zastosowania takiej ilości basowców, by sprostały zadaniu obsługiwania najniższych rejestrów, które u mnie spokojnie obrabia jedna 15-to calówka. Pozostając przy tematyce obudowy, trzeba powiedzieć, że dla uniknięcia surowości prostego prostopadłościanu, wszystkie frontowe i tylne poziome krawędzie mocno zaokrąglono, a całość pokryto czarnym lakierem fortepianowym nadając projektowi plastycznemu niezaprzeczalnej ekskluzywności. I powiem szczerze, wygląda to zacnie. Kontynuując zagadnienie zastosowanych głośników, oprócz baterii trzech pomalowanych na czarno aluminiowców Seasa, w XL-kach znajdziemy jeszcze dwa porcelanowe drivery Acutona obsługujące średnie i wysokie tony, a wszystko podłączane pojedynczymi terminalami w dolnej części tylnej ścianki. W celu dobrej stabilizacji wysokich i dość smukłych kolumn, panowie konstruktorzy jako podstawę zastosowali dwie sporo wystające za obrys poprzeczki, w które wkręcamy dużej średnicy stożki. Jak wynika z opisu, przybyli goście nie wyglądali jak brzydkie kaczątka, a sądzę, że dzięki fortepianowemu wykończeniu dla wielu byli nawet bardziej strawni wizualnie niż moje ISISy, a jak wypadli w najbardziej interesujących nas aspektach, mam nadzieję, dość składnie wypunktować w recenzenckiej części naszego spotkania.

Analizując przed-testowo konstrukcję XL-ek, trochę na przekór sobie, gdyż z reguły najpierw słucham, a dopiero później snuję wnioski, postanowiłem określić ich choćby wstępny zarys możliwości sonicznych. Bateria aluminiowych przetworników obsługujących niskie rejestry plus ceramika dla reszty pasma niespecjalnie napawały optymizmem. Dlaczego? To proste – membrany wszystkich zastosowanych głośników teoretycznie rzecz biorąc, oscylowały raczej po zimnej stronie grania i tylko umiejętne strojenie całości pozwoliłoby na całkowite przewartościowanie tego co widziałem do tego czego oczekiwałem. I niestety dla mnie, a stety dla Was muszę odszczekać swoje zdrożne myśli, gdyż to, co zaprezentował produkt ze Szwecji, raczej przyjemnie masowało, niż kaleczyło moje narządy słuchu, z czego byłem bardzo kontent. Rozpoczynając opis wartości muzycznych, przywołam występy Martenów wespół z elektroniką Brystona, podczas których właśnie ową swoistą dawką mięsistości znacznie pomagały Kanadyjczykom w tworzeniu bardzo muzykalnego przekazu, bez popadania w nadwagę. Jednak gdy w tamtej konfiguracji taki sznyt był raczej pożądany, to mój system już w pakiecie startowym oferuje podobne artefakty, nieco utrudniając tym sposobem idealne wpisanie się testowanych konstrukcji w spójną całość. Tymczasem po raz kolejny okazało się, że DJANGO potrafią na tyle dobrze poradzić sobie nawet w takich pozornie problematycznych okolicznościach przyrody, by tchnąć w nie tylko to, co może przynieść same zalety, resztę przypadłości trzymając na wodzy. Rozdrabniając usłyszany we współpracy z Japończykiem dźwięk, muszę przyznać, że bas był nieco obfitszy niż mam na co dzień, ale całkowicie mieścił się w tak lubianej przeze mnie estetyce gęstości. To oczywiście miało swoje bezpośrednie przełożenie na kilkukrotne oznajmienie mi o problemach lokalowych, ale tylko podczas głośniejszych kawalkad testowych dźwięków, które w życiu codziennym są mi całkowicie obce, dlatego proszę potraktować tę informację jako drobną konsekwencję dociążenia, a nie natrętności. Gdy proces analizowania pasma akustycznego przemierzał ku wyższym rejestrom, trochę się zdziwiłem, gdyż przy takiej dawce mięsa, średnica zdawała się być nieco zbyt chłodna. Tego nie słychać od startu, ale gdy siądziemy wygodnie w fotelu grubo po północy i do naszych uszu zacznie docierać niczym nieskażony, oparty o wokalistykę dźwięk, nagle okaże się, iż w tym aspekcie czuć zbytnią wstrzemięźliwość. I tutaj wyszła maniera grania głośnika ceramicznego, który w nawet najlepszej aplikacji, gdy zagoni się go w kozi róg, ma problemy z obroną. Oczywiście trochę przejaskrawiam to zagadnienie, ale raczej w dobrej wierze dociekliwego recenzenta, niż pastwienia się nad bogu ducha winnymi kolumnami, tym bardziej, że całościowo rzecz odbierając, obydwa pasma ładnie się wspierają, a ja na punkcie koloru średnicy mam lekko odklejoną jedną klepkę. Dobrnąwszy z opisem do górnych częstotliwości, mogę tylko pochwalić konstruktorów z półwyspu skandynawskiego, że przy tak trudnym do okiełznania przed natarczywością głośniku porcelanowym udało się uzyskać bardzo przyjemnie grające i oferujące wielce satysfakcjonujący w odbiorze ciężar talerzy. Blachy były grubsze i cięższe niż mam na co dzień, ale nadal bardzo dźwięczne, a przy tym wyraźnie pokazywały, że wykonano je z mających masę płatów blachy, a nie z rolki metalo-podobnej folii. Kończąc tę fazę testu, muszę oddać nieco honoru przybyłym konstrukcjom, gdyż ścigały się z membranami celulozowymi, a to, jak wszyscy wiemy, nie jest łatwe. Przeskakując zgrabnym susem do opisu budowania spektaklu muzycznego, chcę pochwalić gości za bardzo głęboką wirtualną scenę, co idealnie pokazał mi Pan John Potter z muzyką Claudio Monteverdiego. Co ciekawe, przy wspomnianych nieco wcześniej oszczędnościach ciepła fraz wokalnych, reszta tylko zyskiwała, czyniąc przekaz bardzo otwartym i bez najmniejszego nalotu mgiełki. Dzięki temu jak na dłoni widziałem zajmowane przez muzyków miejsca w eterze, bez względu na szereg, w jakim się znajdowali, bardzo przypominając tym głębokość spektaklu z referencyjnych ISIS-ów. Po takim obrocie sprawy, prawie natychmiast sięgnąłem po zdecydowanie większe składy chóralne i w CD-ku zagościł Jordi Savall z pieśniami do Sybilli. I tutaj złapałem się na kolejnym zdziwieniu, gdyż owa szczupłość w środku pasma w konsekwencji powodowała jej doświetlenie, a to przy kilkunastoosobowym składzie dawało dodatkowy pierwiastek informacji o ilości użytych w danej frazie gardeł. Ale to nie jedyny plusik tej kompilacji, gdyż przywołana na początku generowana w pakiecie przez same kolumny dodatkowa masa dźwięku, w partiach niskich głosów męskich pięknie wypełniała kubaturę goszczącej muzyków budowli sakralnej, co zawsze wywołuje spore pokłady przyjemności. Na koniec dzisiejszej opowieści zostawiłem sobie twórczość rodzimej folk-metalowej kapeli Percival Schuttenbach. To nie jest muzyka dla melomana, lecz raczej dla wiecznie zbuntowanego słuchacza, a znając obecne ogólnoświatowe trendy przeciwstawiania się wszystkiemu co zostało odgórnie narzucone, stwierdzam z całą stanowczością, iż jest bardzo potrzebna. A jeśli tak, to czasem wypadałoby sprawdzić, czy jest jakiś sprzęt audio, który poradzi sobie z takim kwiatkiem muzycznym. Ja na dłuższą metę nie jestem w stanie tkwić w takim materiale, ale kilka riffów jeszcze nikomu nie zaszkodziło, dlatego czasem wprowadzam coś tak podnoszącego ciśnienie we krwi w proces odsłuchowy. Wnioski? Wszystko to, co przy repertuarze wyciszającym mogło nieco mieszać szyki w odbiorze, w przypadku muzycznego buntu było wodą na młyn kawalkady ostrego grania i śpiewania, bez względu na poziom głośności. Powiem więcej, nawet wiecznie szkodliwy pik podbicia basu mojego pomieszczenia nie był w stanie wytrącić mnie z fazy pełnego zaangażowania w dobiegające do mych uszu muzyczne treści, a to zdarza się niezwykle rzadko. Dlatego z pełną świadomością oznajmiam, iż mimo mych prawdopodobnie pomijalnych dla wielu z Was uwag coś nieobliczalnego w tych konstrukcjach drzemie. A co dokładnie, musicie sprawdzić sami i z własnym repertuarem, gdyż inaczej się nie da.

Dobrze jest dać pozytywnie się zaskoczyć. Ciche snucie wniosków przed słuchaniem czasem sprawia sporo frajdy, szczególnie gdy efekt soniczny dryfuje w dobrą stronę. I ja z zadowoleniem muszę przyznać, zaliczyłem właśnie takiego Zonka. Po analizie mojego tekstu wydawałoby się, że trochę marudziłem, ale proszę wziąć pod uwagę fakt dobierania obecnego systemu przez dobrych kilka lat i całkowitą przypadkowość testowanego dziś mariażu. Suma summarum, jakby na ten test nie spojrzeć, więcej wypunktowałem pozytywów, skrupulatnie wykorzystując je do słuchania ulubionej muzyki, która w zależności od wykonania czasem nawet zyskiwała na teoretycznych potknięciach. Ale najlepsze w tej całej zabawie z Matrenami było to, że przy bardzo dobrych osiągach sonicznych z wymagającą wyrafinowania od sprzętu muzyką dawną, zbuntowany muzycznie chaos również miał swoje pięć minut chwały. Czy tak grający zestaw kolumn wpisze się w Waszą estetykę dźwięku, zależy jedynie od tak prozaicznych czynników, jak punkt, w którym znajduje się docelowy set – siejący zniekształceniami raczej zostanie ukarany i wysokość zawieszonej poprzeczki dla nowej zabawki – pamiętajmy, że to środek oferty. Z mojej strony mogę tylko oznajmić, iż Marteny DJANGO XL spokojnie powalczą o każdego, nawet najbardziej wymagającego klienta.

Jacek Pazio

Opinia 2

Praktycznie zupełnym przypadkiem, tuż przed publikacją niniejszej recenzji, wertując nieprzebrane wirtualne karty internetu odkryłem całkiem zaskakujący fakt. Otóż okazało się, że nasza poniższa radosna twórczość będzie a właściwie, skoro Państwo właśnie czytają te słowa, już jest pierwszą polską recenzją nie tylko tytułowych kolumn Django XL, lecz wręcz jakichkolwiek Martenów od momentu zaistnienia oficjalnej polskiej dystrybucji, której podjął się warszawski SoundClub.
W związku z powyższym w ramach niezobowiązującego wprowadzenia do królestwa szwedzkich wspaniałości wypadałoby wspomnieć co znajdziemy w, jak szybko można się przekonać, całkiem obfitym portfolio. Na wstępie od razu chcemy zaznaczyć, że oferta Martena ukierunkowana jest praktycznie wyłącznie na segment High-End i przynajmniej na razie dość niechętnie zapuszcza się w niższe rejony. Jednak po kolei. Na samym szczycie pyszni się seria Coltrane, w skład której wchodzą modele Tenor, Coltrane 3, Momento i monumentalne (2m/230 kg. szt) Supreme 2. Zdecydowanie bardziej konwencjonalne gabarytowo modele (Duke 2, Miles 5, Getz 2, Bird 2) znajdziemy w serii Heritage. Najmniej liczną jest za to seria Django reprezentowana jedynie przez Django L i Django XL a patrząc przez pryzmat profilu Martena najmniej poważną, kinodomowo – lifestylową serią jest Form z modelami Formsub. Formcentre i Formfloor. Dodatkowo, chcąc mieć pod kontrolą jak najwięcej zmiennych w katalogu znajdziemy również monobloki M•Amp Mono Power Amplifier będące efektem kooperacji Leifa Olofssona z Martena i Patrika Bostroma z Abletec A/S. Skupmy się jednak na bohaterach niniejszego testu – kolumnach Django XL.

Lekko odchylony ku tyłowi front pyszni się prawdziwą baterią przetworników. Wysokie tony i średnicę obsługują ceramiczne Accutony a dół trzy potężne 8” aluminiowe Seasy. W celu zachowania spójności designu wszystkie drajwery zabezpieczono zamontowanymi na stałe metalowymi maskownicami, co automatycznie poszerzyło grono potencjalnych nabywców Django o posiadaczy zarówno małoletnich latorośli, jak i wszelkiej maści mniej, lub bardziej udomowionej zwierzyny. Również skierowanie podwójnych portów bas reflex ku dołowi (w podstawach kolumn) nie tyle uniemożliwia, co znacznie utrudnia umieszczenie w nich produktów spożywczych, bądź zabawek przez ww. wszędobylską drobnicę. W celu poprawienia stabilności Marteny standardowo wyposażono w solidne, rozsunięte względem obrysu podstaw stożkowe nóżki ułatwiające nie tylko wygodne wypoziomowanie tych blisko 50-kg smoków, ale i utrzymujące zbliżony do wyliczonego prześwit pomiędzy kolumną a podłożem, czyli krytyczny parametr dla dmuchających ku dołowi bas reflexów.  
Pomimo tego, że do testów otrzymaliśmy parę w lakierze piano black (za dopłatą dostępna jest również wersja srebrna), a jak wiadomo czarny wyszczupla, trudno ukryć, że Marteny są po prostu potężne. Co prawda szerokość frontów niezbyt odbiega od obowiązujących standardów a przy Jacka Isisach wydaje się wręcz smukła, to już pół metra głębokości potrafi załamać większość przedstawicielek płci pięknej.
Umieszczone tuż nad pojedynczymi terminalami głośnikowymi WBT pokrętło pozwala na delikatne (+/-1dB) dopasowanie intensywności najniższych tonów, co biorąc pod uwagę pojemność komory czynnej i trzy ośmiocalowe basowce wydaje się bardzo rozsądnym posunięciem szwedzkiego producenta. Za równie rozsądną decyzję można uznać wybór do wewnętrznego okablowania przewodów Jorma Design, dzięki czemu nabywca może z łatwością zachować „technologiczną” spójność z kolumnami w praktycznie całym swoim torze audio sięgając po katalog Jormy. Z naszego, krajowego punktu widzenia jest to o tyle istotna informacja, że obie ww. marki znajdują się w dystrybucji SoundClubu, więc absolutnie nic nie szkodzi na przeszkodzie, by na własne uszy przekonać się o trafności szwedzkiej kooperacji.

Prawdę powiedziawszy przystępując do odsłuchów za bardzo nie wiedziałem czego się po bohaterach niniejszej recenzji spodziewać, gdyż do tej pory wszystkie Marteny z jakimi przyszło mi się spotkać grały wyłącznie w warunkach wystawowych a jak wiadomo tego typu okoliczności przyrody niespecjalnie pomagają w wyciąganiu jakichkolwiek konstruktywnych wniosków. Dlatego też Django w rozmiarze XL dostały ode mnie na start przysłowiową carte blanche.
Ze względu na dość absorbującą posturę i generalnie niezaprzeczenie poważny design odsłuchy rozpocząłem od równie minorowego repertuaru. „Haugtussa” to album, który nawet najbardziej beztroskiego wesołka potrafi wpędzić w melancholię. Całe szczęście po kilkudziesięciu odtworzeniach można się na to uodpornić i zamiast łapać przysłowiowego doła skupić się na aspekcie technicznym a ten jest wręcz zjawiskowy. Lekko zmatowiony, przechodzący chwilami w zachrypnięty growl wokal Lynni Treekrem na Martenach czarował namacalnością i bardzo naturalną emisją. Powyższa cecha oparta jednak na precyzji w kreowaniu źródeł pozornych a nie sztucznym podkreślaniu konturów i „faworyzowaniu” sybylantów. Otwierający wydawnictwo utwór „Til Deg, Du Heid Og Bleike Myr” zazwyczaj skupia uwagę słuchacza na wyeksponowanym wokalu i oszczędnym, podkreślającym posępny klimat akompaniamencie fortepianu.  Jednak Szwedzkie kolumny pokazały, że powyższy spektakl można pokazać jeszcze ciekawiej. Niezwykle sugestywna przestrzenność i głębokość sceny otrzymała sięgający bram Hadesu basowy fundament a partie kontrabasu w wykonaniu Arilda Andersena wreszcie wyszły z cienia. Co ciekawe, pomimo dość powolnych temp trudno było mówić o jakimkolwiek spowolnieniu, czy ujednoliceniu najniższych składowych. Okazało się, że początkowo budząca moje wątpliwości zwinność trzech basowców stoi na najwyższym poziomie a Django bez najmniejszego trudu są w stanie podążyć za nawet najbardziej karkołomnymi frazami. I nie chodzi tu o jakąś bezmyślną nawalankę, tylko zdolność różnicowania niuansów i detali tam, gdzie większość konkurencji idzie na skróty jedynie zgrubnie prezentując to, co w trawie piszczy. Wystarczy wziąć na słuchawkowy warsztat tytułowy utwór „Haugtussa” i porównać to, o czym są w stanie nas poinformować np. fenomanalne Adeze LCD-3 a co większość kolumn z przedziału 40 – 50 tys. PLN. Ze szwedzkimi „smokami” ten dysonans nie był wcale tak duży a to jeden z największych komplementów jakiego można użyć przy takim sparringu.
Jednak nie po to ściągaliśmy kolumny zdolne burzyć mury, by karmić je minimalistycznymi nagraniami i wsłuchiwać się w szelest skrzydeł przelatującej ćmy. Dlatego też nie mogłem odmówić sobie chwili przyjemności i sięgnąłem po dyżurną ścieżkę dźwiękową „Gladiatora”, która zabrzmiała z iście kinowym rozmachem poddając pod poważną wątpliwość zasadność istnienia tak kuriozalnych bytów jak tzw. „kino domowe”. Wystarczyło bowiem przeczekać nader spokojny prolog do „The Battle”, by w momencie wspólnych partii kotłów wielkich i waltorni wspomaganych pozostałym aparatem orkiestrowym dokonywać nader ważkich decyzji, czy siedzieć i kontemplować iście apokaliptyczne muzyczne piekło, jakie wygenerowały wokół nas Marteny, czy też zapobiegliwie przytrzymywać rodową porcelanę agonalnie podrygującą w kredensie. W dodatku im bardziej w prawo podążała gałka potencjometru tym spektakl stawał się bardziej namacalny i po prostu fizycznie odczuwalny. Każde tutti uderzało w trzewia niczym cios wyprowadzony przez Mike’a Tysona z czasów jego największych triumfów a ciśnienie akustycznie niemalże rozsadzało nasze pomieszczenie odsłuchowe. Po prostu zero kompresji i kompromisów. Aż strach pomyśleć jakby zamiast Reimyo podłączyć pod Django jakieś monstra w stylu Tenorów 350M.
Najwyższy czas jednak wrócić na ziemię, uspokoić szalejące tętno i sprawdzić, czy w całym tym szaleństwie nie zabrakło miejsca na wirtuozerię i umiejętność skupienia się na jednym, bądź dosłownie kilku niuansach.  W tym celu sięgnąłem po „Flamenco Passion” (FIM XRCD 023 – większość utworów dostępna jest na zwykłych albumach „Flamenco Mystico” i „Flamenco Passion & Soul”) Gino D’Auri, które od pierwszych taktów zachwyciło bardzo głęboką i szeroką sceną z naturalnym odwzorowaniem wielkości instrumentów i świetną gradacją planów. Co istotne akurat na tym nagraniu owe elementy stanowią o precyzji w ogniskowaniu źródeł pozornych, bo te zlokalizowane są w pierwszej linii, lecz o holografii spektaklu i wierności w odwzorowaniu akustyki pomieszczenia, w którym realizacji dokonano. Każde muśnięcie struny, każde uderzenie w pudło było nie tylko słychać, ale i niemalże widać, gdyż efekty przestrzenne dodawały niesamowitej aury pogłosowej. I jeszcze arcytrudne w poprawnej reprodukcji klaśnięcia, które tym razem zabrzmiały tak, jakby muzycy z krwi i kości grali wyłącznie dla nas.  
I jeszcze jedno. Mam cichą nadzieję, że z powyższego tekstu jasno wynika, że brzmieniu Martenów zdecydowanie bliżej do estetyki Estelonów aniżeli Gauderów, oczywiście, jeśli chodzi o górę i średnicę odtwarzane z pomocą ceramicznych Accutonów. Pomimo niezwykle twardego materiału membran w większości przypadków kojarzonego z dość technicznym i dalekim od analogowej euforii i barwowego rozpasania jedwabnych i papierowych drajwerów tym razem mamy do czynienia z prawdziwie soczystą muzykalnością, gdzie detaliczność idzie w parze z homogenicznością i kolorystycznym nasyceniem. Za to aluminiowy tercet Seasa może i nie jest aż tak diabelnie zwrotny, jak porcelanowy duet w Gauderach Cassiano, ale i tak o co najmniej dwie długości odsadza Estończyków.

Bliskie spotkanie z potężnymi szwedzkimi Martenami Django XL nader dobitnie pokazało, że nie należy oceniać żadnych konstrukcji ani po zaimplementowanych w nich przetwornikach, ani tym bardziej po wyglądzie. Pomimo trzech ośmiocalowych basowców ani razu nie korciło nas by nawet spróbować użyć umieszczonego nad terminalami głośnikowymi pokrętła i odjąć, bądź dodać najniższych składowych. Okazało się bowiem, że XL-ki wręcz idealnie wpasowały się w kubaturę naszego 35-metrowego OPOSa, co oczywiście wcale nie oznacza, że w mniejszych, bądź mniejszych pomieszczeniach delikatna korekta nie okazałaby się zbawienna. Mniejsza jednak z tym. Grunt, że największe Django udowadniają, że jakość może iść w parze z jakością a potęga brzmienia wcale nie musi oznaczać utraty mikrodetali i jakże uzależniającej przyjemności wyławiania z muzycznych odmętów pozornie ukrytych niuansów.  Krótko mówiąc, Marteny Django XL to niezaprzeczalnie i bezdyskusyjnie duże kolumny, duży dźwięk i … duża klasa.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: SoundClub
Cena:
– wersja czarna: 48 000 PLN
– wersja srebrna: 52 000 PLN

Dane techniczne:
Pasmo przenoszenia: 26-30000 Hz +-3dB
Moc znamionowa: 250 W
Efektywność: 89 dB / 1 m / 2.83V
Impedancja: 6 Ω (4 Ω min)
Konstrukcja: 3-drożna bass reflex
Wykorzystane przetworniki: 3×8” alumimiowe, 1×6” ceramiczny, 1×1” ceramiczny
Częstotliwość podziału: 250 & 3000 Hz, zwrotnica drugiego rzędu
Terminale głośnikowe: pojedyncze WBT
Okablowanie wewnętrzne: Jorma Design
Obudowa: 25 mm MDF
Podstawy: Anodowane aluminium
Dimensions (SxWxG): 27 x 119 x 50 cm
Waga: 47 Kg

System wykorzystywany w teście:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– Przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II
– Końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
– Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
– Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
– Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
– IC RCA: Harmonix HS 101-GP, Hiriji „Milion”
– IC cyfrowy: Harmonix HS 102
– Stolik: SOLID BASE VI
– Akcesoria: Harmonix TU 505EX MK II; Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V; Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Platforma antywibracyjna: SOLID TECH
– Listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: AUDIO TEKNE TEA-2000

Pobierz jako PDF