Opinia 1
Z marką znajdującą się od dłuższego czasu w kręgu naszych zainteresowań i wreszcie mającą swoje pierwsze pięć minut na naszym portalu spotkałem się, co prawda wyjazdowo, ale już około sześciu lub siedmiu lat temu. Nawet nie pamiętam, czy była to integra, czy końcówka mocy, ale jedno wiem na pewno, był to piec jednoczęściowy, wielki, ciężki i już wtedy dzięki swoim walorom sonicznym owiany legendą. To, czy owa plakietka pewnej referencyjności była słuszną, z prozaicznych przyczyn obcego i bardzo przypadkowego, bo sklejonego z wielu przywiezionych wówczas przez innych gości urządzeń zestawienia nie do końca dało się potwierdzić. Ale mimo tego, już ta pierwsza konfrontacja pokazywała wyraźnie, że konstruktor stawia na dobre wypełnienie i mocny dół generowanej przez swój produkt muzyki, zaskarbiając tym sporo audiofilskich serc. Nim się obejrzałem, minęło kilka lat i już za sprawą splotu około-soundrebelsowych wydarzeń nasze drogi ponownie się skrzyżowały. To również był sparing wyjazdowy, lecz tym razem pokaz był już bardziej reprezentatywny, gdyż razem z Marcinem zostaliśmy zaproszeni przez konstruktora znanych szerokiej grupie wielbicieli dobrego dźwięku kolumn ESA Pana Andrzeja Zawady, który dzisiejszym bohaterem napędzał swoje referencyjne kilkunastogłośnikowe kolumny w konstrukcji OB (stosowna relacja ukazała się na naszym portalu). By specjalnie nie przedłużać wstępniaka, zapraszam do lektury tamtego epizodu, a wszystkich ciekawych kieruję po pakiet informacji, jak przez lata krążący wokół mojej osoby i co jakiś czas smagający pozytywnymi wrażeniami Polak, czyli wzmacniacz mogący pracować jako interga i końcówka mocy MARTON OPUSCULUM REFERENCE V2 wypadł w bezpośredniej konfrontacji posiadanym obecnie Japończykiem. Ważną informacją jest również fakt, że produkt wykonywany jest na zamówienie, a konkretny w najnowszej specyfikacji model dostarczył do testu sam producent Pan Marek Knaga.
Przybyła do zaopiniowania konstrukcja składa się z dwóch elementów, gdyż w celu odseparowania szkodliwego dla jakości dźwięku wpływu prądów wirowych zasilania, ów dostarczyciel energii został wydzielony z głównej konstrukcji jako osobna, zdecydowanie mniejsza, ale osiągająca podobną wagę co samo serce wzmacniacza skrzynka. W dbałości o solidność połączeń obie skrzynki z racji topologii dual mono spięto trzema (osobne dla każdej z odnóg wzmocnienia i osobny dla logiki urządzenia) wojskowymi, wielopinowymi, zakręcanymi terminalami. Patrząc na fotografie można odnieść wrażenie, iż przywołane szyny prądowe są bardzo sztywne, co całkowicie potwierdza kontakt organoleptyczny, ale uspokajam, gdyż śledząc obie recenzje (Marcina i moją) wyraźnie widać, że konstrukcje dają się spiąć stojąc na sobie, jak i bok w bok, czyli nie taki diabeł straszny, jak go malują. Warto dodać, iż w komplecie do V-dwójki konstruktor dostarcza dedykowany, wykorzystujący wtyk PowerCon kabel zasilający, co z jednej strony sprawia, że mamy do czynienia z pełną wizją pomysłodawcy na dźwięk, a z drugiej zaś uzależnionym od wszelakiej żonglerki ogranicza nieco tak uwielbianą kabelkologię. Do pełni szczęścia potencjalny nabywca otrzymuje jeszcze opcję wyboru OEM-oweg lub bardziej wykwintnego konstrukcyjnie pilota. Gdy sprawy połączeniowo-manualne mamy już za sobą, przejdźmy do samych urządzeń. Tutaj prym wielości dzierży sekcja wzmacniająca. Jak przystało na High End jest wielka i ciężka Powiem więcej, jest potężniejsza w kwestii wagi i rozmiarów od mojego pieca, co niejako tłumaczyć faktem iż oddaje 250 W, których tak naprawdę interesuje nas „tylko” 30 pierwszych. Ale za to jakich! Serwowanych w czystej klasie „:A”, co dla wielu jest jednym z podstawowych założeń przed-zakupowych. Front wykonano z grubego płata aluminium, na którym w centralnej części wkomponowano teoretycznie niezbyt duży, ale za to bardzo czytelny nawet z daleka wyświetlacz. Tuż nad nim swój byt zaznacza sporej wielkości wyfrezowane logo marki, a pod nim trzy informujące nas o stanie urządzenia diody. Dla ułatwienia procesu logistycznego, ale według mnie również dla przełamania monotonii i odchudzenia projektu wizualnego na zewnętrznych krawędziach przedniej ścianki znajdziemy jeszcze dwa pełniące rolę uchwytów walce. Uprzedzam marudzenie, wszystko ładnie się komponuje, gdyż przy ich sporej średnicy osiągają pełną wysokość urządzenia i są delikatnie na swych końcach ścięte. Wydawałoby się, że to zbędny trud, ale po kilku tygodniach użytkowania Martona stwierdzam, iż to naprawdę dobry designerski ruch. Zbliżając się ku tyłowi widzimy mogące odprowadzić sporą ilość ciepła będące bocznymi ściankami radiatory i dwa rzędy otworów wentylacyjnych na dachu urządzenia. Plecy naszego wzmacniacza proponują nam zestaw wejść XLR i RCA, pojedyncze zaciski kolumnowe, trzy terminale życiodajnej energii i zdecydowanie uboższe od frontowych, ale jakże pomocne podczas logistyki rączki transportowe. Pochylając się nad samym zasilaczem trzeba powiedzieć, iż jest prawie tak samo ciężki, jak sam wzmacniacz, a jego front idealnie z nim licuje. Ten zabieg zaś pozwala postawić je na sobie bez utracenia ważnej dla ogólnego wyglądu ciągłości linii obu komponentów. Jeśli chodzi o sekcję przyłączeniową, znajdziemy tutaj oddające energię elektryczną trzy wielopinowe gniazda, terminal zasilający, włącznik główny i takie same, jak z tyłu wzmacniacza rączki ułatwiające przenoszenie. Tak w kilu zdaniach przedstawia się nasz cel testowy. Jednak znakomicie zdając sobie sprawę, że rozmiar to nie wszystko, w dalszej części naszego spotkania postaram się wprowadzić Was w obfitujący w bardzo ciekawe wnioski świat według Martona.
Jak zdążyłem wyartykułować we wstępniaku, każde wcześniej słuchane wcielenie produktów Martona stawiało na ogólne dociążenie przekazu i dobre osadzenie w barwie zakresu średnio-tonowego. To co prawda były na szybko kreowane, ale a każdym razem bardzo podobne wnioski, dlatego gdy wzmacniacz wylądował u mnie, jawiły się jako co najmniej przypuszczalne, by nie powiedzieć oczekiwane. I co? Nic nadzwyczajnego, dostarczona najnowsza oferująca pierwsze 30W w klasie „A” konstrukcja nie odeszła od usłyszanego niegdyś sznytu brzmienia, dając wyraźnie do zrozumienia, iż masa dźwięku i dobrze podgrzany bardzo ważny dla wielu melomanów środek pasma są oczkiem w głowie konstruktora. I gdy tak postawiona sprawa najczęściej wszelkim tanim konstrukcjom pomaga – najzwyczajniej w świecie przestają krzyczeć, to w przypadku dzisiejszego bohatera stawia spore wyzwanie dla reszty toru, a w szczególności kolumn i pomieszczenia odsłuchowego. Dlaczego? Już spieszę wyjaśnić. Prezentowany „Opusculum v2” miał w mojej recenzenckiej części dwie odsłony. W obydwu, czyli domowej i klubowej (KAIM) szkoła dźwięku była bardzo zbieżna, sugerując tym sposobem zbyteczność wplatania w tekst występów wyjazdowych. Ale to właśnie klub, z jego wydawałoby się bardzo szkodliwym podbijającym pasmo 50Hz modem pomieszczenia, w tym przypadku paradoksalnie pomógł mi znaleźć ciekawą i zarazem pozytywną cechę polskiej konstrukcji. Nie będę rozpisywał się na temat dolnego zakresu, który mimo utrudniającej życie dodatkowej dawki masy nie powodował lejącej się z kolumn magmy, a tylko obniżał przekaz muzyczny o oczko niżej. Najważniejszą wartością tego podejścia był zakres średnicy. Owszem, przy tak niesprzyjających warunkach było ciężko i nisko, ale o dziwo bardzo czytelnie i z wyraźną swobodą artykułowania poszczególnych zgłosek, co pokazywało zestawowi klubowemu, że mimo zwiększonej soczystości dźwięku, jeśli ma się umiejętności, da się zapanować nad czytelnością nawet owych zbyt obficie podanych informacji, które notabene wynikały przecież z przypadkowości kompilacji testowej. I jeśli mając pod górkę w tym aspekcie potrafił się obronić, to co będzie, gdy damy mu więcej szans. Proszę wziąć to pod uwagę. A, jak v2-ka wypadła u mnie? Ważną czynnością przed-testową była dobra stabilizacja układów wewnętrznych wzmacniacza, co od podczas implementacji w mój tor sugerował konstruktor. Może dla wielu wydać się to nie do przyjęcia, ale zanim wystartuje z dźwiękiem musi dobrze się rozgrzać (o tym informują nas stosowne diody), a dodatkowo według producenta piec najlepiej gra co najmniej po kilku dniach nie wyłączania go z sieci, a najlepiej, żeby przez cały czas był w trybie ON. Oczywiście w ramach dania wzmakowi pełnych szans spełniłem te warunki i pierwszym co dało się wyłapać, była spójność prezentowanego dźwięku. To oczywiście oznaczało, że przy jego solidnej podbudowie w najniższych rejestrach i gęstości na środku pasma nie byłem smagany nadinterpretacyjną w informacje górą. Po prostu oferowany pakiet delikatnie stonowanych alikwot szedł jedynie z pomocą reszcie zakresów częstotliwościowych, a nie żył swoim, może i dla wielu spektakularnym, jednak w wartościach ogólnych szkodliwym życiem. Naturalnie przy takiej dawce dobra koloru i ciężaru w stosunku do mojego Japończyka muzyka delikatnie zwolniła, ale w tym momencie należy wziąć pod uwagę fakt, iż moje kolumny w swoim portfolio niosą już co nieco z aspektów Martona, w konsekwencji pokazując jedynie, że podczas ewentualnego zakupu bardzo ważnym jest dobór zespołów głośnikowych, co zaznaczyłem już kilka linijek wcześniej. Gdybym miał przywołać kilka zdarzeń płytowych, zacząłbym od mojego konika, czyli muzyki dawnej i jej przedstawiciela Johna Pottera. W tym momencie w porównaniu do odsłony klubowej do głosu doszła wskazana nieco wcześniej akustyka pomieszczenia, gdyż u mnie w przeciwieństwie do KAIM-u nie było aż tak bardzo odczuwalnego przesunięcia tonacji wokali w dół, tylko wyraźne zwiększenie ich masy, która w tym przypadku nie byłą szkodliwą, a jak wiadomo, często jest nawet pożądaną. I gdyby spojrzeć na tę płytę z ogólnej perspektywy, powiedziałbym, że przy niewielkich stratach oddechu w dobiegającej do mych uszu muzyki, najwięcej cierpiało echo generowane przez goszczącą muzyków kubaturę klasztoru. To oczywiście było skutkiem pilnowania przez wzmacniacz spójności przekazu, ale potwierdzało też, że Polak gra ciemniej i gęsiej od Reimyo, i do pełni szczęścia należałoby nieco popracować nad okablowaniem. Tego jednak nie robiłem, gdyż we wszelkich testach chodzi raczej o pokazanie, jak gra dane urządzenie, a nie układanie go do swoich preferencji. Wbicie dźwięku w mój punkt „G” potencjalnemu nabywcy nic by nie powiedziało, a tak ma może pokazującą pewne przywary, ale wyłożoną kawę na ławę, co pozwoli na wstępne planowanie odsłuchów. Kolejnym przykładowym krążkiem będzie jazz spod znaku Bobo Stensona i jego sesji zatytułowanej „Cantando”. Efekt? Nieco grubsza kreska źródeł pozornych, kontrabas pokazywał więcej pudła, a blachy delikatnie tonizując iskrę podążały ku ciemniejszemu odcieniowi złotu. Co jednak ważne, przy całej otoczce utraty szybkości nie ucierpiała scena muzyczna, dając mi pełnię informacji o jej głębokości i szerokości z wyraźnym pozycjonowaniem ośrodków dźwięku. Na koniec przygody z owianym legendą wzmacniaczem zostawiłem sobie nieco żywszą muzę zespołu YELLO w kompilacji „Touch”. Ja wiem, że góra w tej naładowanej elektronicznymi świstami muzyce powinna nieodwracalnie niszczyć nam słuch, ale dla mnie dzięki wpisanej w grę Martona gładkości było to bardziej stawne, a wniesiona przez niego masa i kolor z nieposkromioną łatwością pozwalały muzyce przyjemnie masować moje wnętrzności. I nie chodzi mi tutaj o deliberowanie, jak jest lepiej lub jak powinno być. Stwierdzam tylko, że przy każdorazowym, bardzo dużym oporze przed wkładaniem tej płyty do napędu CD, tym razem efekt soniczny był dla mnie bardzo ciekawym. Owszem, to była nieco inna niźli prawdopodobnie chcieliby tego sami artyści szkoła brzmienia, ale nikt nikomu nie zabroni słuchać muzyki w przez siebie tylko lubianej estetyce. Puenta tego zbioru nagrań? Bez krzyku, ale z dobrym wypełnieniem i muzykalnością.
Kilka epizodycznych podchodów odsłuchowych do wyrobów Martona wzbudziło we mnie spore oczekiwania. Co ważne, to czego teraz zaznałem u siebie, nie odbiegało zbytnio od usłyszanych kiedyś zalet. Czy jest to dźwięk dla wszystkich? Z pewnością nie. I to nie z racji samych efektów sonicznych – przypominam o pracy w klasie „A”, tylko z faktu niezłapania synergii z posiadanym zestawem kolumn. Dzisiejszego bohatera słyszałem już w kilku konfiguracjach i wiem, że najlepszą dla niego opcją są zespoły głośnikowe unikające podkolorowań. To oczywiście z racji różnych preferencji poszczególnych zainteresowanych nie jest regułą – niektórzy lubią bardzo gęsto i ciężko z naciskiem na „bardzo”, ale bardzo pozytywny w efekcie odsłuch z topowymi odgrodami polskiej marki ESA, kilka głosów w sieci o idealnym połączeniu z elektrostatami firmy Magnepan i w końcu moje osobiste spotkanie dają wyraźny znak, że podczas doboru reszty toru dla OPUSCULUM v2 do sprawy należy się przyłożyć. Niestety, przypadkowe, często nie mające w sobie krzty racjonalności połączenia mogą okazać się spektakularną porażką, która po osobistym zapoznaniu się z testowanym produktem może nie być jego winą. Tak więc, tylko od osobistego wtajemniczenia w sztukę doboru komponentów audio i oczekiwań posiadanego systemu zależeć będzie, czy dzisiejszy bohater jest w kręgu Waszych zainteresowań. Ja jedno mogę powiedzieć na pewno, to jest posiadający swój mocny rys brzmieniowy, a co za tym idzie charyzmatyczny i przez to wymagający sporego zaangażowania konfiguracyjnego piec. A chyba nie odkryję Ameryki, gdy powiem, że okiełznanie takiego „diabła” może związać Was z nim na długie lata.
Jacek Pazio
Opinia 2
Kiedy w naszych skromnych progach pojawił się bohater niniejszej recenzji od razu przyszło nam na myśl stare ludowe porzekadło, że „duży może więcej”. W dodatku nie był to wyświechtany slogan i pusty frazes a nabyte na przestrzeni … umówmy się, że „kilku” ostatnich lat doświadczenie. Przenoszenie i ustawianie nowoprzybyłego gościa tylko spotęgowało pierwsze wrażenie, przypominając naszym kręgosłupom, że High-End musi swoje ważyć. Niby wydawać by się mogło, że tak było, jest i będzie, bo takie jest odwieczne prawo natury, ale patrząc na proekologiczne zapędy instytucji dopuszczających interesujące nas zabawki do oficjalnego obrotu coraz częściej zaczynamy w powyższą regułę wątpić. Mniejsza jednak z tym, bo nie czas i nie miejsce na dywagacje nad utopijnymi pomysłami biurokratów, gdy w naszym systemie wylądowało osiemdziesięciokilogramowe monstrum będące wbrew pozorom nie bezkompromisową końcówką mocy a oferującą zdecydowanie większą kompatybilność integrą. Ponadto wcześniejsza uwaga o „pozorach” wcale nie miała za zadanie rozwlekania wstępniaka a jedynie zasygnalizowanie, że choć tym razem rozprawiać będziemy o zintegrowanej formie wzmocnienia, to już sama konstrukcja jest dzielona, gdyż zasilanie wyekspediowano do osobnej obudowy. O czym zatem mowa? O potężnej i elektryzującej za każdym razem gdzie się pojawi polskiej konstrukcji Marton Opusculum Reference.
Aby odpowiednio zobrazować historię obecności protoplastów dzisiejszego gościa w świadomości polskich audiofilów trzeba sięgnąć hen, hen pamięcią do zamierzchłych lat 90-ych ubiegłego milenium a dokładnie do początku 1999 roku. To właśnie mniej więcej wtedy polski rynek audio przypominał bardziej jakiś podziemny, mroczny krąg aniżeli naszą współczesną kolorową i pełną przepychu rzeczywistość. Oprócz branżowej prasy kolorowej kultową wręcz estymą cieszył się wydawany niemalże na powielaczu „Magazyn Hi-Fi” i to właśnie na jego łamach można było przeczytać jeśli nie pierwszą, to przynajmniej jedną z pierwszych recenzji mającego nawiązać równorzędną walkę z zagranicznym High Endem Opusculum 1.1. Potem Martona można było posłuchać na Audio Show 2004,2005 i teoretycznie jeszcze coś kołacze mi się po głowie, czyli jest pewne prawdopodobieństwo, że Pan Marek Knaga pojawił się również ze swoim maleństwem nieco wcześniej, bo 15-16 czerwca 2002 r, podczas niestety jednorazowej wystawy Hi End w warszawskim hotelu Marriott, ale w tym wypadku po prostu nie mam pewności. Mniejsza jednak z tym, gdyż potem o Martonie zrobiło się trochę ciszej i jedynie od czasu do czasu pojawiały się o nim wzmianki. Jednak kiedy nowa, odświeżona wersja Opusculum pojawiła się w 2013 r. na warszawskim Audio Show w towarzystwie kolumn ESA postanowiliśmy trochę podrążyć temat, co koniec końców doprowadziło nas do wizyty u Pana Andrzeja Zawady i wielce inspirującym odsłuchu monumentalnych odgród Revolution No.9 zasilanych właśnie wspomnianym wzmacniaczem. Potem już poszło z górki i koniec końców, co biorąc pod uwagę, że jest to konstrukcja wykonywana praktycznie wyłącznie na zamówienie, wcale nie było takie oczywiste, wreszcie mogliśmy posłuchać Martona Opusculum Reference v.2 u siebie.
Tak jak już zdążyłem wspomnieć we wstępniaku Opusculum jest wzmacniaczem zintegrowanym z wydzielonym do zewnętrznego modułu stopniem zasilania. Wbrew pozorom tego typu praktyki nie są niczym niezwykłym, szczególnie wśród przedwzmacniaczy gramofonowych, a i wśród „zwykłych” wzmacniaczy warto chociażby wspomnieć o niemieckim ASR-ze. Dzięki temu „brudny” prąd trzymamy z dala od podobno wrażliwych nawet na plamy na słońcu i topnienie lodowców obwodów audio a przy okazji dajemy nieco wytchnąć plecom, bo wbrew pozorom przenoszenie i przestawianie osiemdziesięciokilogramowej „kostki” a dwóch modułów po czterdzieści kilogramów każdy robi różnicę.
Zacznijmy zatem opis aparycji od sekcji zasilania, która oprócz masywnego, blisko centymetrowej grubości frontu ogranicza się do sporo węższego, płaskiego, prostopadłościennego, mocno ponacinanego w celu ułatwienia cyrkulacji powietrza korpusu. Zdecydowanie bardziej intrygująco przedstawia się ściana tylna wyposażona nie tylko w ułatwiające przenoszenie uchwyty, lecz przede wszystkim trzy militarnej proweniencji wielopinowe, zakręcane terminale dostarczające napięcia 55V i 12V do sekcji sygnałowej, włącznik Stand-by, pokrywę bezpiecznika i dość rzadko spotykane w urządzeniach konsumenckich okrągłe gniazdo zasilania powerCON.
Moduł sygnałowy prezentuje się zdecydowanie bardziej okazale. Identycznej grubości co w zasilaczu płytę czołową zdobi centralnie umieszczony dwuwierszowy wyświetlacz i usytuowany tuż nad nim wygrawerowana nazwa producenta a po bokach potężne walce uchwytów. O stanie pracy informują trzy niewielkie diody. Jak widać nijakich przycisków, pokręteł i przełączników nie uświadczymy, więc troska jaką należy otoczyć dołączany w komplecie dedykowany pilot nie wydaje się przesadzona. Na pokrywie górnej nic oprócz dwóch przebiegów nacięć ułatwiających cyrkulację powietrza nie znajdziemy żadnych ozdobników. Ściany boczne a raczej stanowiące je gęsto użebrowane radiatory również podkreślają, że mamy do czynienia z zabawką dla dużych chłopców. W podobnej estetyce utrzymany jest panel tylni. Również tam znajdziemy szalenie pomocne przy przenoszeniu uchwyty. Oprócz nich oczy cieszą motylkowe terminale głośnikowe zdolne obsłużyć nawet nieprzyzwoicie masywne widły pomiędzy którymi ulokowano zdublowane gniazda XLR z centralnie umieszczonym wejściem monofonicznym, jeśli tylko ktoś zapragnie wykorzystać dwa Martony w roli monobloków i cztery pary wejść RCA. Nie zabrakło również trzech zakręcanych gniazd zasilających. Czego by nie mówić wygląda to świetnie.
W środku też trudno natrafić o jakże cenne audiofilskie powietrze, gdyż o odpowiednie osiągi dbają nie tylko 3 transformatory toroidalne zasilające baterię kondensatorów „Long life” o łącznej pojemności 0,36 F, ale i stopień wyjściowy składający się z 28 bipolarnych tranzystorów mocy, pracujących w układzie push-pull.
Opusculum jest kolejną konstrukcją, która do życia budzi się z pewnym opóźnieniem i o ile Nu-Vista 800 Musical Fidelity i Abyssound ASA-1600 doprowadzały się do porządku w ciągu zaledwie kilkunastu – kilkudziesięciu sekund, to dzisiejszy zawodnik idzie chyba na rekord, bo po wybudzeniu podnosi się przez przynajmniej kwadrans! Powtarzam kwadrans i to w dodatku nie mówimy o osiągnieciu jako-takiej formy brzmieniowej a generalnie o zdolności wydobycia z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Biorąc pod uwagę panujące ostatnimi czasy temperatury to jesienią, jeszcze przed rozpoczęciem sezonu grzewczego czas oczekiwania na odsłuch może jeszcze się wydłużyć, co niejako tłumaczy zalecenia konstruktora aby, jeśli tylko istnieje taka możliwość, najlepiej wcale wzmacniacza nie wyłączać. Nie wiem jak na takie podejście zapatrują się ekolodzy, ale tak na pierwszy rzut oka wygląda to na jakiś układ RWE. No dobrze, żarty na bok.
Za każdym razem siadając do odsłuchu i szukając najtrafniej obrazujących walory soniczne Martona określeń niemalże automatycznie na klawiaturę cisnęły mi się zrównoważenie, spokój i … pewna emocjonalna zachowawczość. Było to o tyle dziwne, że po pierwsze mamy do czynienia z piecem zdolnym oddać imponujące 250 W przy 8 Ω, z czego pierwszych 30 podawane jest w czystej klasie A. A tymczasem nawet po kilkunastogodzinnej rozgrzewce następującej po blisko tygodniowej akomodacji efekt daleki był od tego, co swojego czasu słyszeliśmy z ESA-mi Revolution No.9. Zamiast fenomenalnej swobody, dynamiki i pełnej kontroli najniższych składowych uderzających z siłą młota pneumatycznego otrzymaliśmy zdecydowanie bardziej spokojną odmianę estetyki. Ba, śmiem twierdzić, że z owej spodziewanej, adekwatnej gabarytom potęgi nie zostało zbyt wiele. Możliwe, że winę za taki stan rzeczy ponosiła testowana równolegle końcówka mocy Vitus Audio MP-S201, która dość bezceremonialnie pokazała polskiej integrze miejsce w szeregu. No nic to pomyślałem. Zobaczymy co będzie dalej i zostawiwszy Martona na chodzie zajęliśmy się spedycją Vitusa. Kiedy następnego dnia wróciliśmy do tematu sprawy miały się nieco lepiej. Nie wiem, czy to zbawienny wpływ czasu zacierający wspomnienia po Duńczyku, czy rzeczywiście Opusculum potrzebuje wręcz nieprzyzwoicie rozgrzewki, ale tym razem odsłuch już tak nie rozczarowywał. Do głosu zaczęły dochodzić nieobecne wcześniej składowe, jak całkiem przyjemna przestrzenność i sugestywna gradacja poszczególnych planów przy wtórze krótkiego i świetnie kontrolowanego basu. Równowagę tonalną też cechowało bardzo świadome celowanie w sam środek, więc niezależnie od reprodukowanego materiału dostawaliśmy bardzo poprawny i niepodbarwiony w jakikolwiek sposób przekaz. Jest jednak też druga strona tego medalu. Pomimo najszczerszych chęci nie byłem w stanie uznać oferowanego przez Martona dźwięku jako nasyconego, czy soczystego. Po prostu za każdym razem saturacyjna poprawność i zachowawczość brały górę nad oczekiwaną feerią barw i odpowiednio wcześnie ją stopowały. W rezultacie przekaz, choć ze wszech miar prawidłowy stawał się zastanawiająco mało absorbujący i niemalże wypłowiały, co przy szalenie nasyconych i właśnie stawiających akcent na barwy i emocje ISISach było dla nas nie lada niespodzianką. Przykładowo – tak fenomenalnie brzmiący u Pana Andrzeja blues wypadł po prostu poprawnie od strony technicznej, lecz nijakiej magii w tym nie było. Z reguły powalający na kolana Buddy Guy na „Live At Legends” nie czarował jak zwykle a jego gitarze brakowało oscylującego na granicy percepcji rozedrgania potrafiącego sprawić, że przestajemy analizować poszczególne dźwięki a chłoniemy całymi sobą, stajemy się czynnymi uczestnikami, rozgrywającego się przed nami a w końcu również wokół nas spektaklu. Co ciekawe taki zabieg stojącemu u nas w ramach punktu odniesienia Abyssoundowi SX-2000 nie sprawił najmniejszej trudności. W dodatku zauważalna była dość znaczna różnica w otwartości górnych rejestrów, które w przypadku Opusculuma przybierały rolę niejako dodatkową, w przeciwieństwie do krakowskiego konkurenta, który zdecydowanie raźniej poczynał sobie w górze pasma. O ile jednak przy elektrycznym bluesie, czy cięższych i bardziej jazgotliwych odmianach rocka taka maniera może się podobać, gdyż w pewien, właściwy sobie sposób tonizuje zbytniaą ofensywność i ewidentny brak finezji, to już przy stawiającej właśnie na barwy i eteryczność kameralistyce warto osobiście się przekonać, czy to po prostu nasza bajka. Mi osobiście na „A Trace of Grace” Michela Godarda brakowało nieco wysycenia, informacji o fakturze instrumentów i czegoś na kształt aury otaczającej muzyków.
Pochwalić za to muszę dół pasma, który oferując wzorową wręcz kontrolę nie tracił nic z zapisanych tamże niuansów i wybrzmień zarazem nie pozwalając nawet na jotę niesubordynacji. Na gęstych prog-metalowych aranżacjach „The Astonishing” Dream Theater czuć było nie tylko właściwy wolumen dźwięku ale i samo uderzenie, za którym szła niszczycielska siła będąca pochodną masy. Udało się zatem Martonowi uniknąć pułapki zbytniej konturowości i efektu nadmuchania źródeł pozornych, które na pierwszy rzut oka wydają się imponujące a przy bliższym kontakcie okazują się li tylko umiejętnie, bo umiejętnie, lecz tylko styropianowymi wydmuszkami. Tutaj za to dostajemy realny i namacalny konkret, z którym dyskutować i podważać jego kompetencji nie sposób.
Marton Opusculum Reference v2 to niezaprzeczalnie intrygująca nie tylko pod względem wizualnym i konstrukcyjnym, lecz również brzmieniowym integra, która jednak wymaga pewnej uwagi przy aplikacji. O ile z „żywymi” i nie szczędzącymi najwyższych alikwot kolumnami i w dość jasno grających systemach może przynieść jakże oczekiwane zrównoważenie i wewnętrzny spokój, to przy nastawionych na nasycenie środka i zachowujących jako taki kompromis pomiędzy witalnością a barwą wzmożona czujność jest jak najbardziej wskazana. Dodatkowo warto mieć na uwadze, że nie jest to propozycja dla osób żyjących w ciągłym pędzie i pośpiechu, gdyż jeśli tylko nie będą miały możliwości trzymania Martona non stop włączonego to kilkunastominutowa procedura startowa okazać się dla nich może prawdziwą katuszą. Ot idealna propozycja dla tych, którzy na brak czasu nie narzekają a i emocje związane z percepcją muzyki wolą trzymać na wodzy.
Marcin Olszewski
Producent: Marton
Cena: 64 000 PLN
Dane techniczne:
Moc wyjściowa (sinus) dla obciążenia 8 Ω: 2 x 250 W, przy 0.1 % zniekształceń
Pasmo przenoszenia: 10Hz – 120kHz +/- 1dB
Moc wyjściowa w klasie A : 2 x 30 W
Dopuszczalny przedział impedancji obciążenia : 4 – 16 Ω
Minimalna impedancja obciążenia dla wersji bridge mono: 8 Ω !!!
Pobór mocy w stanie spoczynkowym : ca 230 W
Zasilanie : 230 V, 50 – 60 Hz
Dopuszczalna temperatura otoczenia : 5 – 32 °C
Wymiary : 485 x 630 x 330 mm
Masa : ca 80 kg
System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777, Vitus Audio MP-S201, Abyssound ASX-2000
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA