Opinia 1
Na rozpoznawalność marki i własnych produktów, niezależnie od branży, pracuje się nie dość, że ciężko, to przez długie lata. Taka jest po prostu kolej rzeczy i nie zmienią tego żadne, nawet najbardziej wymyślne zabiegi marketingowców. Do charakterystycznego, utożsamianego z konkretnym wytwórcą projektu można dochodzić w dwójnasób – na drodze uległej ewolucji, podążając za zmieniającymi się trendami i tylko w odpowiednio widocznym miejscu eksponując jak najbardziej charakterystyczny logotyp, bądź mieć odwagę i zdecydować się na bezkompromisowe, wręcz ortodoksyjne przywiązanie do mogącego oprzeć się upływającemu czasowi designowi innemu niż wszystko, co do tej pory na rynek trafiło. Stać się samozwańczym trendsetterem – być sobą i uparcie wierząc we własną nieomylność zarażać entuzjazmem innych.
Ten dość zawiły wywód ma na celu wprowadzenie czytelnika w świat marki istniejącej od ponad pół wieku, wręcz obsesyjnie przywiązanej do tradycyjnego a zarazem ponadczasowego designu, dzięki któremu nie sposób pomylić jej wyrobów z czymkolwiek innym – Panie i Panowie – oto McIntosh.
W porównaniu ze swoimi protoplastami – wyprodukowanym w 1950r. przedwzmacniaczem AE1, bądź późniejszym, bardziej zaawansowanym C8 – będący obiektem niniejszego testu C2500 wspólne ma chyba tylko … logo i swoją podstawową funkcję. Na zbliżone, zaznaczam zbliżone, choć zdecydowanie bardziej trafnym określeniem w tym wypadku byłoby „przejawiające pewne podobieństwo” do obecnie produkowanych, modele trzeba było poczekać jeszcze dekadę. Biorąc jednak pod uwagę, że mamy do czynienia z marką działająca nieprzerwanie od ponad 60 lat przywiązanie do tradycji, charakterystycznego błękitno-zielonego podświetlenia i takich drobiazgów jak np. regulacja barwy może budzić i budzi szacunek. Iście stoicki spokój i robienie tego, co się umie najlepiej, zgodnie z wypracowanymi przez lata wzorcami przynosi spodziewane efekty – m.in. w postaci … trzeciego pokolenia zadowolonej, a co najważniejsze wiernej klienteli. A właśnie – charakterystyczny kolor podświetlenia wskaźników nie wziął się z tzw. „nikąd”, lecz na pomysł wykorzystania takiej a nie innej barwy nie wpadł anonimowy sztab speców od marketingu po wielomiesięcznej analizie upodobań kolorystycznych statystycznego Smitha, bądź Kowalskiego, lecz człowiek z krwi i kości – Art Burton, który oprócz pracy w McIntoshu był również pilotem i właśnie lotnictwo, a dokładnie oświetlenie pasów startowych zainspirowało, natchnęło go do zasugerowania tak charakterystycznej i nierozerwalnie związanej z Mac’ami barwy poświaty.
Z pewnością zastanawiają się Państwo, czemu wspominam o takich, z pozoru całkowicie nieistotnych drobiazgach, zamiast przejść od razu do clue i w kilku, prostych żołnierskich słowach stwierdzić czy testowane urządzenie jest dobre, czy też nie. Pozwalam sobie jednak akurat w tym punkcie mieć własne, do bólu subiektywne zdanie, gdyż właśnie poprzez takie smaczki poznaje się producenta lepiej aniżeli przez profesjonalny, lecz antyseptyczny emocjonalnie, wydany na kredowym papierze prospekt. Poznając ludzi stojących za danym projektem nie dość, że poszerzamy własne horyzonty, to dodatkowo przestajemy patrzeć na dany przedmiot jak na zdehumanizowaną „rzecz”, a zaczynamy jak na „rzecz”, opowiadającą pewna historię, historię ludzi ją tworzących.
W katalogu amerykańskiego producenta C2500 można znaleźć pod hasłem „przedwzmacniacz lampowy” i przynajmniej teoretycznie jest to prawda, jednak od strony technicznej powyższa skromność granicząca z deleko posuniętą lakonicznością powoduje, że klient podczas pobieżnego przeglądania oferty pozna jedynie nawet nie pół a ćwierć prawdę. No bo jak inaczej określić sytuację, gdy urządzenie z powodzeniem pełniące funkcje pełnowymiarowego przedwzmacniacza liniowego, przedwzmacniacza gramofonowego, oraz przetwornika cyfrowo – analogowego, czyli tzw. DACa i to dostosowanego również do przyjmowania sygnałów po asynchronicznym USB 2.0 przedstawiane jest jedynie poprzez pryzmat jednej ze swoich funkcji? Choć z drugiej strony zdecydowanie bardziej wolę takie status quo, aniżeli sytuacje, gdy nieświadomym, bądź mamionym high-endową otoczką klientom wmawia się wyjątkowość i funkcjonalność, jakiej po prostu dany przedmiot nie posiada.
Co prawda wygląd C2500 można byłoby spokojnie skwitować frazesem, iż ‘wygląda jak typowy Mac’, jednak zakładając mało prawdopodobny scenariusz, iż trafi się czytelnik, który z tą amerykańską marką nigdy nie miał do czynienia i z czymś takim spotyka się pierwszy raz pozwolę sobie po krótce opisać wrażenia natury wizualnej.
Oczywiście najbardziej przykuwającym uwagę elementem jest szklana, zamknięta z boków aluminiowymi profilami, tafla frontu z centralnie umieszczonym podświetlonym na zielono logiem i nazwą modelu, oraz symetrycznie rozmieszczonymi okienkami z rozsiewającymi błękitną poświatę wychyłowymi wskaźnikami sygnału wyjściowego. Za elementy nawiązujące do stylistyki retro z pewnością można uznać charakterystyczne pokrętła głośności i wyboru źródeł, oraz przyciski nawigacyjne, za to ukłonem w stronę nowoczesności z pewnością będzie dwuwierszowy wyświetlacz dostarczający informacji o parametrach sygnału wejściowego, aktywnym źródle, czy poziomie głośności a w trybie konfiguracji umożliwiający nawigację po zaawansowanym menu. To właśnie w nim dokonujemy konfiguracji parametrów pracy sekcji phonostage’a, przypisujemy firmowe, bądź własne nazwy do konkretnych wejść a nawet indywidualnie regulujemy poziom wejściowy i barwę.
Od strony konstrukcyjnej za szklana tafla ukryto pokaźnych rozmiarów solidna kaseta, za która znalazły się kolejne dwa moduły – srebrna – polerowana podstawa i matowo czarny profil z fikuśnie wyciętym na górnej powierzchni okienkiem, za którym w intrygującej szafirowej poświacie pławi się sześć lamp 12AX7.
Ściana tylna u osób nieprzygotowanych na taki widok może powodować nie tylko nawracające stany lękowe, ale i chwile zwątpienia, czy przypadkiem w ferworze i euforii zakupów zamiast stereofonicznego przedwzmacniacza nie zamówili, bądź pomyłkowo im zapakowano procesor kina domowego. Spieszę zatem z wyjaśnieniami, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i tak właśnie wygląda przykład iście bizantyjskiego rozpasania, jeśli chodzi o ilość wejść, wyjść, dostępność zarówno standardów RCA, jak i XLR, możliwość konfiguracji i sterowania jeśli nie rozbudowanym do granic przyzwoitości jednym systemem, to chociaż dwiema strefami. Gdy pierwszy szok minie i na spokojnie policzy się wszystkie przyłącza okaże się, iż C2500 zdolny jest obsłużyć piętnaście źródeł sygnału, z których pięć może komunikować się drogą cyfrową.
Wypakowując przedwzmacniacz z monstrualnego kartonu miałem pewne obawy, czy nad wyraz absorbującym swoim wyglądem nie będzie próbował odciągnąć mojej uwagi od jego walorów brzmieniowych. Czyli, czy tak polaryzujący opinię audiofilskich estetów design nie będzie jedynym powodem, dla którego warto w ogóle się Maczkiem interesować. Nie uprzedzajmy jednak faktów, gdyż od ustawienia na półce, wpięcia w system do wydania pierwszych dźwięków upłynęło jeszcze trochę czasu. Powodem oczywiście nie była całkowicie obca mi opieszałość, lecz chęć lepszego poznania urządzenia, oraz konieczność przywrócenia ustawień fabrycznym po poprzednim recenzencie. W końcu startując z pozycji zerowej najłatwiej dojść do ładu i niemalże automatycznie opanować komunikację z urządzeniem. Podobnie było i tym razem – wszystkie posiadane przeze mnie źródła zostały wpięte w C2500 a ECI posłużył jako stereofoniczna końcówka mocy. Dla osób nieobeznanych z zawiłościami urządzeń audio zapobiegliwy producent dołączył oczywiście kolorowe i intuicyjne schematy, dzięki którym bez trudu można poprawnie spiąć i skonfigurować niemalże dowolną kombinację. I jeszcze uwaga natury technicznej – przed skorzystaniem z dobrodziejstw sekcji USB przetwornika należy ze strony producenta pobrać i zainstalować dedykowane sterowniki, bez których testowane urządzenie nie wykazuje nawet najmniejszej ochoty do współpracy.
Przejdźmy jednak do sedna. C2500 gra niemalże tak, jak sam wygląda – dostojnie, elegancko i bez zbędnej nerwowości. Doskonale wiedząc, do czego został stworzony po prostu to robi, dostarczając dźwięk duży, nasycony i do szpiku kości przesiąknięty muzykalnością. Jest niczym wyborne kalifornijskie wino, które choć potrafiące oszołomić konsumenta bogactwem bukietu wywołuje najpierw uśmiech na jego ustach, gdyż nie epatuje złożonością i misternie następującymi po sobie nutami, lesz po prostu smakuje niczym niebiańska ambrozja. Lapidarnie rzecz ujmując jest po prostu bardzo dobre a dopiero po łyku, dwóch, czy też lampce przychodzi czas na głębszą refleksję i spokojną analizę. Niejako genetyczną, natywną cechą Maczka jest dość przewrotna tendencja do odwrotnie proporcjonalnego udziału, słyszalności jego obecności do jakości/gęstości materiału źródłowego. Przykładowo – przy odtwarzaniu referencyjnych nagrań 24Bit/192kHz (via USB) C2500 jakby dematerializował się w torze. Do uszu słuchacza docierała czysta, niczym ‘nieuszlachetniona’ zarejestrowana z należytym pietyzmem muzyka. Jednak wystarczyło zejść o stopień, bądź dwa drabiny realizatorskiego i wykonawczego absoluty, by w C2500 zaczęły dziać się ‘czary’. Jeszcze nigdy ścieżka dźwiękowa z „Sons of Anarchy” nie brzmiała z taką soczystością, wykopem i drivem. Może w skali absolutnej najniższe składowe były delikatnie zaokrąglone i misiowate, lecz o dziwo nie powodowało to problemów z utrzymywaniem tempa, lecz nadawało całości dostojności. Ba, efekt był na tyle intrygujący, że nawet nie wiadomo jak i kiedy podczas pierwszych dni testów przesłuchałem całą – kilkunastopłytową kolekcję Metallicy ze składankami w stylu „We all love Ennio Morricone” z „The Ecstasy Of Gold” i „Re-Machined – A Tribute To Deep Purple’s Machine Head” z „When A Blind Man Cries” włącznie. Kulminacja był odsłuch z niemalże koncertowymi poziomami głośności symfonicznego albumu „S&M”, gdzie precyzja lokalizacji heavymetalowych źródeł pozornych na tle rozbudowanego aparatu orkiestrowego była wręcz wzorowa. Potem przyszła pora na Megadeth, My Dying Bride i Dream Theater i cos mi się wydaje, że moment, w którym przekazałem McIntosha Jackowi był jednym z najbardziej wyczekiwanych w tym roku przez moich sąsiadów.
Całe szczęście dość zaskakująco rozbudowana część testów poświęcona dość hałaśliwej i brutalnej muzyce nie wpłynęła na skrócenie okresu odsłuchów gatunków bardziej finezyjnych i zwiewnych niczym jedwabne kimono drobiącej w rześki wiosenny poranek gejszy. Gitarowe, przepełnione skupieniem i kobiecą delikatnością akordy grane przez Xuefei Yang z powodzeniem koiły me skołatane po całodziennej gonitwie nerwy, dostarczając dźwięków soczystych, dojrzałych i podanych w niezwykle homogeniczny sposób. Bez zbytniej egzaltacji, bądź analitycznej ekspansywności na kanwie czytelnej linii melodycznej McIntosh budował pasjonujący i angażujący spektakl oferując z jednej strony lśniącą w promieniach zachodzącego słońca słodycz a z drugiej kusząc dostępnymi niemalże na wyciągnięcie ręki wszelakiej maści mikrodetalami i iście audiofilskiej proweniencji smaczkami.
Charakter urządzenia, jego nazwijmy umownie „firmowa sygnatura” obecna jest na wszystkich wejściach, jednak mając do wyboru transmisję drogą analogową i cyfrową osobiście rekomendowałbym tą drugą. Mniej kabli, większa wygoda a co najważniejsze bardzo dobra jakość dźwięku prosto z komputera zaskoczyła mnie na tyle pozytywnie, że właśnie w roli przetwornika z regulowanym stopniem wyjściowym Maczek przepracował u mnie większą część czasu. Niestety niedane mi było ocenić możliwości jego sekcji phonostage’a, gdzyż jego bytność w moim systemie przypadła pomiędzy odsłuchami Linn’a Sondek’a LP 12 Majik a pojawieniem się AVID’a Sequel SP (test wkrótce). Całe szczęście Jacek swój gramofon miał w pogotowiu, więc na część opisującą zmagania z winylami zapraszam serdecznie do jego opinii.
Po dłuższej obecności McIntosha C2500 w moim systemie zacząłem lepiej rozumieć przywiązanie klientów do tej, jakby nie patrzeć, legendarnej marki. Charakterystyczne wskaźniki, nieodzowna poświata stają się nieodzowną częścią każdego odsłuchu. Oczywiście całą tą iluminacje można wyłączyć, tylko nasuwa się pytanie, po co. Przecież kupując Maca świadomie decydujemy się na taką a nie inną estetykę, gdyż chcemy czerpać radość nie tylko z jego możliwości sonicznych, ale również czysto wizualnej atrakcyjności. Powyższe założenia C2500 spełnia z nawiązką – jeśli tylko kochacie Państwo muzykę i chcecie przy niej wypocząć to trudno będzie znaleźć lepszego kandydata.
Tekst i zdjęcia: Marcin Olszewski
Dystrybucja: Hi-Fi Club
Cena: 27 500 PLN
Dane techniczne:
Pasmo przenoszenia: (+/- 0.5 dB) 20Hz – 20kHz; (+/- 3 dB) 10Hz – 100kHz
THD: 0.08% Maximum (20Hz – 20kHz)
Wejścia:
– 6 niezbalansowanych wejść RCA
– 2 wejścia zbalansowane XLR
– 2 wejścia gramofonowe: jedno dedykowane wkładkom MC, jedno dedykowane wkładkom MM
– 5 wejść cyfrowych: 2 Koaksjalne, 2 optyczne Toslink, 1 USB 2.0 asynchroniczne (32 bit 192kHz)
– wejście HT z funkcją bypass dla zewnętrznego procesora KD
Max. napięcie wyjściowe: RCA – 8 Vrms, XLR – 16 Vrms
Regulacja barwy dźwięku +/- 12dB.
Zalecana impedancja słuchawek: 20 – 600 Ω
Pamięć ustawień regulatorów barwy dla każdego z wejść sygnału
Sześć podwójnych triod
Wymiary (S x W x G): 44.45 x 19.37 x 45.72 cm
Waga: 13.8 kg netto, 20.9kg (transportowa)
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód LC-2mk2
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Acoustic Revive RAF-48H
Opinia 2
Po wielu miesiącach testowania sprzętu audio z całego świata, przyszedł czas na amerykańską legendę. Nie sposób jej pomylić z żadnym innym producentem, gdyż ogólny wygląd niewiele zmienił się od początku ich działalności, co w obecnych gnających bez opamiętania w każdej dziedzinie życia czasach jest swoistą wizytówką. Może się podobać lub nie, ale nie można odmówić tej pieczołowicie pielęgnowanej formie obudowy, konsekwencji w nastawieniu na rozpoznawalność. Nie da się określić docelowego klienta, gdyż taki wygląd lubi się lub nienawidzi od pierwszego wejrzenia, bez stanów pośrednich. Porównując ją z nowymi konstrukcjami, można odnieść wrażenie, że wiekowa forma zaczyna lekko trącać myszką, ale z drugiej strony patrząc, szybka przemijalność dizajnerskich nowości, często jest gwoździem do trumny wielu firm. Tytułowa marka radzi sobie na rynku światowym bez wekszych problemów, dzięki czemu mamy możliwość przetestowania na naszych łamach jednego z jej produktów. Ten długawy, wprowadzający akapit może wydawać się zbędny, ale jak to z legendami bywa, jest całkowicie uzasadniony. Proszę państwa spieszę przedstawić propagatora błękitnie podświetlanych wskaźników wychyłowych – amerykańskiego McIntosha , z jego wielofunkcyjnym urządzeniem w postaci TUBE PREAMPLIFIER C2500.
Firma McIntosh w swoim port folio posiada konstrukcje oparte na tranzystorach jak również na układach lampowych. Do redakcji trafił trójfunkcyjny produkt sterowany szklanymi bańkami, na którego pokładzie znajdziemy: przedwzmacniacz liniowy, phonostage gramofonowy i przetwornik cyfrowo/analogowy. Recenzję tego ostatniego napisze tylko Marcin, gdyż ja nie będąc przygotowany mentalnie na pliki w jakiejkolwiek postaci, nic nie wspomniałbym o funkcjonalności tego urządzenia. Od razu zaznaczam, że nie widzę w tym żadnej ujmy na honorze, ale nie mam też nic przeciwko takim nośnikom muzyki. Każdy ma swoja karmę i nic drugiemu do tego. Wracając do C2500, jak to z Amerykanami bywa, wszystko musi być duże (nawet w świecie audio) i zewnętrzne gabaryty testowanego produktu zbliżają się do wielkości pokaźnych końcówek mocy. Nie jest tak ciężki, ale w wadze piórkowej też nie chodzi. Próbując opisać wygląd nasuwa mi się fraza: „spokoju wizualnego u nas nie zaznasz”. Dominujący czarny kolor przedniej szyby i obudowy zewnętrznej mocno ożywiają srebrne ranty pokręteł, boczne nakładki krawędzi frontu i dolne pasy na bocznych ściankach. Ale zaraz zaraz, to dopiero początek kunsztu stylistycznej wirtuozerii. Przedni panel, jako wizytówka Maca dumnie epatuje wskaźnikami wychyłowymi w znanym wszystkim miłośnikom i przeciwnikom niebieskim kolorze, podświetlanymi na zielono opisami manipulatorów, centralnie umieszczonym, również na zielono świecącym wyświetlaczem obsługiwanych funkcji i znajdującym się nad nim w łatwej do przewidzenia barwie logo producenta. Proszę się nie denerwować, to jeszcze nie koniec ferii smaczków. Chodzi mianowicie o clou tej szacownej konstrukcji, dla którego nie jeden dałby się pokroić tępym nożem, czyli wyeksponowanej na górnej płaszczyźnie obudowy baterii lamp, podświetlonych na – jak myślicie? – oczywiście zielono. Gdybym nie widział tego wcześniej, projekt przerósłby moje najśmielsze oczekiwania, ale muszę oddać honor plastykom, że w całości tego pomysłu jakaś spójna myśl i po ponad tygodniowym obcowaniu z takim dystyngowanie ekstrawaganckim Amerykaninem, widziałbym miejsce dla niego na mojej półce. Ma w sobie jakiś magnes, który może zniewolić potencjalnego klienta, a jeśli ktoś lubi taką wyważenie krzykliwą stylistykę, brzmienie może odejść na drugi plan. Nie od dziś wiadomo, że człowiek często słucha również oczami. Żeby nie zanudzać czytelników, tylko z dziennikarskiego obowiązku dodam, iż tylna ścianka z uwagi na wielofunkcyjność urządzenia jest bogato wyposażona w wejścia cyfrowe umieszczone na chromowanym dolnym panelu, grupę wejść i wyjść analogowych w dwóch formatach XLR i RCA, wejścia dla wkładek MM i MC i gniazdo sieciowe IEC. Mimo, że duża, jest skrupulatnie i czytelnie wykorzystana. Przyporządkowanie poszczególnych wejść i wyjść pokazujących się na przednim wyświetlaczu, dość łatwo wykonujemy z pomocą dostarczonej instrukcji. Obsługa wejść gramofonowych ogranicza się tylko do podłączenia do gniazd, gdyż nie mamy żadnych regulatorów zewnętrznych (stosownych ustawień dokonuje się w menu). Bardzo ułatwia to proces uruchamiania seta analogowego, a przy okazji eliminuje przypadkowy błąd potencjalnego nabywcy.
Po dokładnym przestudiowaniu instrukcji co z czym się je, wpiąłem bohatera testu w swój tor i ze względu na szklane bańki, dałem całości trochę czasu na rozgrzewkę. Amerykańscy inżynierowie w trosce o klienta zastosowali opóźnienie załączania prądu anodowego i przy każdorazowym wybudzeniu urządzenia ze stanu „standby”, zapala się stosowny komunikat. To dzisiaj prawie standard, ale warto wspomnieć o przejawach dbałości o naszą kieszeń, chroniąc przed zbyt wczesnym zużyciem lamp. Jako, że MAC C2500 jest w głównej mierze preampem liniowym, całą zabawę zacząłem właśnie od tej funkcji. Dopiero zapoznawszy się z jego sygnaturą dźwięku, przystąpiłem do weryfikacji umiejętności phonostage’a gramofonowego. Nawet dobrze się ułożyło, gdyż lubię, gdy test kończę na torze analogowym, a przyjęta procedura gwarantowała to z rozdzielnika. Wiedząc z doświadczenia, że lampa lampie nie równa, byłem ciekawy jak wpadnie Amerykanin w konfrontacji z wypinanym Japończykiem. Oba klocki oparte są o tą samą technikę i teoretycznie powinny grać podobnie, bądź co najmniej w zbliżony sposób. Jednak trzeba wziąć pod uwagę, że Reimyo jest tylko pre liniowym i kosztuje prawie trzykrotnie więcej niż trójfunkcyjny McIntosh i jakiekolwiek porównania będą tylko punktem odniesienia, a nie powodem do krytyki.
Podczas rozgrzewki niezobowiązująco pisałem wstęp do tego tekstu i gdy nadszedł moment skupienia na dobiegającym z przestrzeni międzykolumnowej materiale, w napędzie znajdowała się czarująca ciepłym i gładkim głosem Diana Kral z „The Look Of Love”. Już pierwsze takty pokazały jak na dłoni, o co amerykańskim konstruktorom w tym wszystkim chodziło. Scena idealnie czytelna, z pięknie porozkładanymi planami w szerz i głąb. Muzycy z lekko zmiękczonymi konturami książkowo porozstawiani na swoich miejscach. Ale proszę nie brać tego za złą nutę, gdyż jest to pochodną lampowej obróbki tej konkretnej konstrukcji, gdzie całość przekazu nabierała lekkiego pastelu i gładkości w całym paśmie. To jest właśnie wspominany oczekiwany przeze mnie pomysł na dźwięk. Czar naleciałości lampy delikatnym muśnięciem zmiękczający przekaz, ale nie duszący wybrzmień w górnych rejestrach, które teraz zostały lekko pozłocone. Fajny efekt końcowy. Opisane zabiegi mają swoje oczywiste delikatne konsekwencje w niższych składowych, gdzie spektakl muzyczny otwiera się w wyższym środku (lekko w górę) – zwiększając otwartość i czytelność grania, przy jednoczesnym skróceniu basu. Odczuwalnie jest go mniej, ale jest za to bardziej kontrolowany i sądzę, że to jest lepsze rozwiązanie, niż snująca się po podłodze wszechobecna buła. Odpowiedzialni konstruktorzy decydując się na jakiś kompromis, muszą zachować równowagę w odbiorze całości, a nie pompować nadmierną i sztuczną witalność brzmienia, która po niedługim czasie zaczyna męczyć. Tutaj mamy konsekwencję od a do z, a patrząc na nią z perspektywy spędzonego czasu, całkowicie popieram taki ruch. Dodam od razu, że to odejście od mojej referencji było tylko innym sposobem na obcowanie z wirtuozerią artystów. Dodatkowo McIntosh znalazł się w przypadkowym towarzystwie, zastępując idealnie skrojony element zestawienia i o dziwo świetnie sobie radził. Tak lampowo pluskająca muzyka wokalno jazzowa, zaprezentowała wszystkie ważne elementy brzmienia jak: gładki i fizjologiczny dźwięk, dzięki otwarciu średnicy bogaty w informacje głos Diany, trochę szczuplejszą, ale nadal mocno zaznaczoną sekcję rytmiczną i mieniące się złotem blachy perkusisty. Nic tylko siedzieć i słuchać.
Chcąc zweryfikować poziom strat w najniższym paśmie, sięgnąłem po materiał stricte elektroniczny z jednym instrumentem naturalnym w wykonaniu Nils’a Pettera Molvaer’a w projekcie pt. „HAMADA”. Lubię tą pozycję płytową i jeśli zauważyłbym jakiekolwiek umniejszające jej świetności niedociągnięcia, z miejsca zmieniłbym repertuar. Tymczasem trąbka Pettera dzięki lampowej aurze dostała dodatkową dawkę matowości, która na tle generowanych elektronicznie dźwięków, brylowała swoją homogenicznością. Nawet sztuczny niewystępujący w przyrodzie bas, mimo minimalnego zmiękczenia i odchudzenia, nie degradował spójności materiału muzycznego. Zbyt duże odstępstwa zaburzyłyby spójność poszczególnych fraz i zmieniłoby całość w niestrawną elektroniczną papkę. Egzamin zaliczony.
Zapoznawszy się z się z umiejętnościami pre liniowego, przystąpiłem do drugiego punktu egzaminacyjnego, czyli phonostage’a gramofonowego. Niestety z uwagi na zintegrowanie z liniówką, była to wypadkowa obu znajdujących się w jednej obudowie urządzeń i wszystkie dalsze działania zostały obarczone nalotem pierwszej części testu. Niemniej jednak McIntosh jest na tyle solidną firmą, że jeśli którykolwiek z mieszkańców tej bogatej wzorniczo konstrukcji nie tworzyłby synergicznej całości z resztą, z pewnością nie znalazłby się w tak zacnym gronie. Dlatego z dużą dozą zaufania podpiąłem mojego Dr. Feickerta do amerykańskiej myśli technicznej i z wielką uwagą czekałem co zmajstruje podwojenie lamp w torze analogowym. Na szczęście tak jak przypuszczałem, żadnej rewolucji niszczącej wcześniejsze wrażenia nie zauważyłem i już z całkowitym spokojem duszy kładłem na talerzu gramofonu kolejne płyty. Począwszy od free jazzu Davida Murraya & Jack’a DeJohnette, którzy niezbyt karkołomnymi jak na ten styl muzyczny trackami, pokazywali pełne oblicze toru prawie w pełni analogowego. Piszę prawie, gdyż moja końcówka jest tranzystorowa, jednak nie przeszkodziło to w żaden sposób odczuć czaru pastelowości dźwięku, jaki dają szklane bańki. Gładkość i obfita ilość informacji w środku pasma, to jak wspominałem podstawowe atuty tej konstrukcji. Oczywiście lekkie podniesienie tonacji, jako pochodna pre liniowego nadal było odczuwalne, ale pozostało na wcześniejszym poziomie. Bohaterowie sesji nagraniowej brylowali swoimi instrumentami, dając upust posiadanej energii życiowej w solówkach saksofonu i perkusji. Należy również wspomnieć o basiście – Fred Hopkins, który jako sekcja rytmiczna, również miał wiele do powiedzenia i nawet przez moment nie dał zepchnąć się na drugi plan. Ten krążek pokazał poczciwy analog w pełnej krasie. Japońskie tłoczenie z 1986 roku, większość konstrukcji stricte analogowych i sobotni wieczór przy szklaneczce produktu z wyspy Islay. Czegóż chcieć więcej, chyba tylko niezliczonej ilości płyt na półce i niczym nieograniczonego wolnego czasu. Niestety na taki luksus stać niewielu i ja do takich nie należę, dlatego nerwowo sięgałem na półkę po stacjonujące na niej interesujące krążki. Po dawce „wyżywania się na instrumentach” – free jazz, pozwoliłem sobie zaprosić na krótki recital panią Madeleine Peyroux z repertuarem zawartym na krążku „Careless Love”. Wszyscy, którzy znają tą płytę, wiedzą, że śpiewa trochę nosowo, powodując odruch sięgania po sole trzeźwiące, tymczasem propozycja amerykańskiego McIntosh’a lekko udrożniła nieszczęśliwej kobiecie drogi oddechowe. Proszę się nie obawiać o zbyt inwazyjne cięcia przegród nosowych, gdyż ja określiłbym to działanie jako kosmetyczne. Pisałem o ożywieniu wyższego środka i tak też odczułem ten rys dźwiękowy. Po odśpiewaniu przez panią Peyroux zakontraktowanych na płycie utworów, mój gramiaczek gościł jeszcze kilkanaście placków asfaltu, ale były tylko potwierdzeniem wspomnianych wcześniej cech. I tak w szybkim wydawałoby się tempie, minęła przygoda z królem lamp i wskaźników wskazówkowych. Szkoda.
Legendy z prawdziwego zdarzenia mają to do siebie, że obojętnie, co by nie wypuścili z taśmy produkcyjnej, powinny prezentować co najmniej dobry poziom. W tym przypadku mamy potwierdzenie solidności marki, a biorąc pod uwagę potrójne możliwości tego wielofunkcyjnego produktu, należą się potrójne brawa – z mojej strony tylko podwójne, za porzucenie myśli o oszczędnościach na jednej z funkcji. Wszystko, co zostało zaimplementowane: pre liniowe, phonostage i przetwornik cyfrowo/analogowy nie odstają od siebie jakością brzmienia, czyli żaden układ nie został potraktowany po macoszemu, a to ostatnio częste praktyki. Różne firmy próbując ciąć koszty, jeden element traktują, jako niezobowiązujący dodatek i potencjalny nabywca jest zmuszony takiego oszczędnościowego „zonka” zastąpić dodatkowym pełnowymiarowym urządzeniem. Ale nie z McIntoshem takie numery proszę Państwa. Jeśli ktoś jest zakochany w lampach i oprócz walorów sonicznych pragnie przykuć oczy gości podczas wizyt w swoich progach, nie musi długo szukać. Jeden telefon do warszawskiego Hi Fi Clubu i tak gustowny zbiór ekstrawagancji wizerunkowych, połączony z niebagatelnym dźwiękiem zawita w Waszych progach.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Acoustic Revive RST-38H
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”