1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. McIntosh MC3500 Mk II

McIntosh MC3500 Mk II

Link do zapowiedzi: McIntosh MC3500

Opinia 1

Jaki jest popularny Mac, każdy widzi. To zawsze strojny, oferujący ponadczasowy, bo od początku istnienia marki li tylko kosmetycznie zmieniany design, dla wszystkich osobników parających się naszym hobby wręcz kultowy producent elektroniki i w mniejszej skali kolumn głośnikowych. Co w tym przypadku jest dodatkowo bardzo istotne, w znakomitej większości konstrukcji umiejętnie aplikujący tak uwielbiane przez melomanów lampy elektronowe. Topologia ich zastosowania w zależności od konstrukcji jest różna – czasem to typowe układy oparte o szklane bańki, a innym razem tranztstory, ale fakt jest faktem, że jeszcze nie spotkałem się z produktem złym jako takim. Owszem, bywa, że z racji słabej wydajności prądowej z konkretnym modelem kolumn lub niedopasowania brzmieniowego coś nie wpisze się w daną konfigurację, ale to jest ewidentny przypadek złego doboru elektroniki do konkretnego zestawu, a nie problem jakości jako takiej. Ale co najmniej dobra jakość to nie jedyna cecha tego podmiotu gospodarczego, bowiem drugą jest rozpoznawalny od pierwszego taktu sznyt grania jego zabawek z nutą lampowej plastyki w tle. I nie ma znaczenia, czy rozmawiamy cherlakach do kolumn wysokoskutecznych, czy „spawarkach” potrafiących ożywić słupy telegraficzne, muzyka generowana z wykorzystaniem tych konstrukcji nosi znamiona trafiającej w nasze naturalne oczekiwania odpowiednio dozowanej homogeniczności. Czy zawsze? O tym przekonamy się w dzisiejszej epistole. O czym? Otóż dzięki staraniom warszawskiego Hi-Fi Clubu w nasze progi trafiły jubileuszowe, skonstruowane z dedykacją uczczenia 50-lecia kultowego koncertu Woodstock 1969 – wówczas w swym pierwszym wcieleniu były sekcją wzmocnienia imprezy, oferujące niebagatelną moc 350W, pochodzące ze Stanów Zjednoczonych – lampowe monobloki McIntosh M3500 Mk II. Monstrualnie duże i ciężkie, a jak brzmiące? Tego dowiecie się w kolejnych akapitach obecnego spotkania.

Jak wspominałem, konstrukcje McIntosha od strony wizualnej są dość żywe wzorniczo. Pomysł na bryłę jest bardzo ciekawy, gdyż po części umiejętnie skrywa układy elektryczne, ale nie zapomina także o wyeksponowaniu istotnych dla konstrukcji lamp elektronowych. Jednak co ciekawe, mocodawcy marki nie poszli prostą drogą zastosowania typowej platformy, tylko jakby firmowej unifikacji. Patrząc z lotu ptaka od strony zawsze uzbrojonego w Mac-u w błękitny, wskazówkowy wyświetlacz oddawanej mocy frontu mamy do czynienia z pełnowymiarową w domenie jego szerokości i wysokości wariacją skrzynki i za nią zajmującą drugą połowę głębokości, obudowaną kratką bezpieczeństwa, w celach lepszej ekspozycji chromowaną połać dla szklanych baniek. Opis tego nie oddaje, a być może nawet zaciera ideę pomysłu, ale zapewniam, na żywo wygląda to świetnie. Naturalnie aby podkreślić wyjątkowość wzorniczą obudowy, designerzy w wykończeniu poszczególnych płaszczyzn oraz elementów konstrukcyjnych posłużyli się grą kolorów i jakości wykończenia każdego z elementów w postaci umiejętnego kontrastowania czerni, chromu i satyny z będącymi znakiem rozpoznawczym marki wielkimi, błękitnymi wskaźnikami wychyłowymi. Jednym słowem patrząc na nasze bohaterki dzieje się. A co do zaoferowania mają od strony technicznej? Już we wstępniaku pisałem, że potrafią oddać niebagatelną moc na poziomie 350W dla obciążenia 2, 4 i 8 Ohm, co sprawia, że w temacie napędzenia nawet najbardziej prądożernych kolumn nic im nie straszne. Z innych ciekawostek najnowsze 350-ki zostały zaprojektowane z w pełni zbalansowaną sekcją sterującą oraz wyposażone w specjalnie opracowane dla tych konstrukcji, chroniące lampy przed przedwczesnym uszkodzeniem autotransformery. Zaś tak prezentujące się monofoniczne wzmacniacze mocy mogą pochwalić się wagą prawie 55-ciu kilogramów każdy. Jak wynika ze zdawkowego opisu, postawiłem u siebie konstrukcje ciekawe nie tylko wizualnie, ale także bardzo interesujące technicznie.

Rozpoczynając opis brzmienia pierwszą i zarazem w moim odczuciu najważniejszą informacją tego testu jest potwierdzenie przypuszczeń o bezproblemowości wysterowania przez 350-ki każdego rodzaju kolumn. Co prawda moje dwumetrowe wieże z baterią 7 głośników każda dają się już napędzić dobrze skonstruowanym średniej mocy wzmacniaczom, ale co innego fajnie je poprowadzić, a co innego trzymać w ryzach. Tak tak, w ryzach, gdyż nawet przy wysokich poziomach głośności amerykańskie piece prowadziły je jak na smyczy. Bez poluzowania basu i do tego ze swobodą, co pozwalało uzyskać efekt niezbędnego rozmachu dla danej pozycji płytowej. Rozmachu tak w odniesieniu do poziomu energii, jak i szybkości narastania sygnału. Jednym słowem wpięcie strojnych Jankesek pozwalało dosłownie na wszystko. Zagrać mocnego rocka, mruczącą sztucznie wygenerowanymi najniższymi tonami elektronikę i ulotne projekty jazowe. Każdy rodzaj muzyki wypadał bez najmniejszych problemów. I gdy wydawałoby się, że do pełnego szczęścia więcej nie potrzeba, opisywane wzmacniacze oferowały jeszcze jedną fajną cechę. Chodzi oczywiście o posmak dobrze zaaplikowanej lampy. Dzięki wpisanej w jej DNA plastyce i homogeniczności prezentacji dostawałem wrażenie większej namacalności słuchanego materiału. Namacalności opartej o rozbudowie wirtualnej sceny w kwestiach szerokości oraz głębokości, a także naturalną miękkość dźwięku. Jednak żebyśmy się dobrze zrozumieli, miękkość nie w formie tak zwanej „buły”, tylko minimalnego zaokrąglenia krawędzi i spulchnienia dźwięku. Nadal czytelnego i odpowiednio szybkiego, jednak w odniesieniu do typowego tranzystora mniej agresywnego w ostrości rysunku i twardości poszczególnych bytów, za co właśnie tak zwani lampiarze i często umiarkowani tranzystorowcy uwielbiają tytułowego McIntosha. Nieco krągłego w porównaniu do konstrukcji na bazie kwarcu, ale nadal gdy wymaga tego słuchany materiał agresywnego.
W udowodnieniu fajnych prezentacji wyrazistego nurtu posłużę się ostatnio rzadko lądującym w CD-ku, ale dobrze osłuchanym mi materiałem Rammsteina „Zeit”. To zbiór wolnych i szybkich utworów, czyli wydawałoby się, że pozornie banalnych do odtworzenia, bo sztucznie wygenerowanych dźwiękowych pasaży. Niestety pozornie. Bo owszem, pomruki, nawet te najniższe łatwo jest jakoś ogarnąć. Ale nadać im odpowiedniej mocny i zawartego w krótkim czasie impulsu zbliżonego to trzęsień ziemi, to wyższa szkoła jazdy. A w tym materiale trzeba pamiętać jeszcze o pokazaniu agresji wokalizy i wyrazistości mających spory udział w muzyce wysokich tonów. Zatem jak widzicie, elektronika prezentująca tak zwany muzykalny, ale w wartościach bezwzględnych „ulepek” nie ma szans nawet na zbliżenie się swoją prezentacją do zamierzeń artysty. Na szczęście tytułowe monobloki z łatwością udowodniły, że do tych ostatnich z pewnością nie należą. A powodem takiego odbioru było ich pełne zaangażowanie w oddaniu wyrazistości projekcji każdej nuty. Owszem, krągłej i lekko plastycznej, ale nadal mocnej i dźwięcznej bez efektu spowolnienia. Wszystko podane było nieco płynniej niż z moją tranzystorową końcówką, jednak oczekiwanie nadal wciągająco od strony mocnego uderzenia, świeżości i pewnego rodzaju nieprzewidywalności.
Jeśli chodzi o muzykę z innej puli, czyli dla mnie bardzo ważnego jazzu, spójrzmy na możliwości Mac-a z perspektywy twórczości rodzimego artysty Adama Bałdycha w kwintecie i jego najnowszego projektu „Portraits”. Zapewniam, to także niełatwa do zwizualizowania muzyka dla oczekującego wręcz Himalajów jakości prezentacji odbiorcy. Ważne jest dosłownie wszystko. Od swobody i czytelności zawieszenia muzyków w eterze, przez dobre skorelowanie ataku i wybrzmień instrumentów wykorzystywanych przez artystów, po nadanie dźwiękowi nutki plastycznego rozwibrowania celem podniesienia wrażenia namacalności odbioru muzyki. Jaki był wynik? Bez najmniejszego naciągania faktów stwierdzam, iż rzeczone wzmocnienie także z tym rodzajem muzyki spokojnie sobie poradziło. Powiem więcej, w pewnych aspektach zagrało przyjemniej, bo bardziej płynnie od mojego tranzystorowego pieca. To oczywiście feedback lamp elektronowych, które nadawały przekazowi jedynie nutki plastyki, a nie determinowały jego estetyki na swoją modłę. Być może to również wynik zapasu mocy, która nie pozwalała na przekroczenie poziomu dobrego smaku w aplikacji homogeniczności do prezentacji, jednak w końcowym rozliczeniu to nie ma najmniejszego znaczenia. Ważne, że amerykańskie wzmocnienie to co robiło, robiło z udowadnianą przez lata umiejętnością.

Zbierając powyższy opis w jedno konstruktywne typowanie docelowego klienta w pierwszej kolejności monoblokami MC350 powinni zainteresować się posiadacze trudnych do wysterowania kolumn. Wzmacniacze zza wielkiej wody oferują bardzo dużą moc i jeśli nie na wszystko, pozwalają naprawdę na bardzo wiele. Oczywiście dysponowanie prądożernymi kolumnami nie jest wiążącym kryterium, gdyż zapas mocy jeszcze nikomu nie zaszkodził, a zazwyczaj poprawia swobodę prezentacji, dlatego tak naprawdę tytułowe piecyki są prawie dla każdego. Z jakiego powodu użyłem sformułowania „prawie”? To naturalnie zwrócenie uwagi na ogólną estetykę grania McIntosha z lekką nutą lampy elektronowej. Z jednej strony zwiększającą przyjemną dla ucha plastyczność i esencjonalność, ale z drugiej nieco zmniejszającą ostrość krawędzi rysującej źródła pozorne. Znam grupę ludzi, którzy mimo fajnego odbioru takich obrazów z uwagi na swoje przyzwyczajenia zwyczajnie na to nie pójdą i dlatego z całej populacji osobników zajmujących się naszym hobby prewencyjnie ich wykluczyłem. Być może niepotrzebnie, bo człowiek z jego postrzeganiem świata muzyki zmiennym jest, ale pisząc puentę na temat wykorzystującej szklane bańki elektroniki nie mogłem o ich wpływie na finalne brzmienie systemu nie wspomnieć. Ale dla jasności oznajmiam, bez względu na wszystko goście z Ameryki to ze wszech miar bardzo poważni gracze. Na tyle, że nawet na co dzień stroniąc od takich konstrukcji warto sprawdzić je u siebie. Bez względu na finał jedno jest pewne, nudno nie będzie.

Jacek Pazio

Opinia 2

Choć wg. magazynu „Rolling Stone” The Woodstock Music and Art Fair, czyli mówiąc wprost Woodstock 69 został uznany za jedno z 50 wydarzeń, które zmieniły historię Rock’n’Rolla, to śmiem twierdzić, iż dla większości pasjonatów Rocka, to właśnie ów, zorganizowany pod haslem „Peace, Love and Happiness” niemalże półmilionowy (szacunkowo pojawiło się na nim 460 000 – 500 000 widzów) event stał się symbolem nie tylko tamtych czasów, co właśnie muzyki rockowej. Wystarczy tylko wspomnieć występujących tamże Ravi’ego Shankara; Santanę; Grateful Dead; Creedence Clearwater Revival; Janis Joplin; The Who; Jefferson Airplane; Joe Cockera; Blood, Sweat & Tears; Crosby, Stills, Nash & Young czy Jimi’ego Hendrixa. Oczywiście play-lista goszczących na scenie w Bethel artystów jest zdecydowanie dłuższa, lecz dokonując swoistej retrospekcji warto wspomnieć o jeszcze jednym, niekoniecznie cichym, zbiorowym bohaterze drugiego planu, Mowa o ciężko pracujących tamże, w roli nagłośnienia estradowego, monoblokach McIntosh MC3500, których współczesną, oznaczoną dopiskiem Mk II inkarnację, dzięki uprzejmości stołecznego Hi-Fi Clubu mamy przyjemność w naszych skromnych progach gościć.

Zerkając chociażby na stronę producenta jasnym staje się, iż o ile protoplaści naszych bohaterów najdelikatniej rzecz ujmując, z racji swej surowo-kanciasto-laboratoryjno/garażowej aparycji urodą nie grzeszyli, to współczesne wersje MC3500 spełniają wszelkie kryteria, by uznać je za prawdziwą ozdobę salonu. Spora w tym zasługa nie tylko samego, zdecydowanie mniej utylitarnego, wykończenia, co uspójnienia i powrotu do symetrii. Chodzi przede wszystkim o to, że początkowo zlokalizowany na lewej flance biały wskaźnik wychyłowy przeniesiono do centrum panelu frontowego, sięgając po uwspółcześnioną, oczywiście „dopaloną” niebieską LED-ową iluminacją, wersję wskaźników DualView™ o zauważalnie większej przekątnej. Ich górna skala informuje o chwilowej mocy wyjściowej (w W i dB), natomiast dolna o czasie nagrzewania jednostki – po uruchomieniu wskazówka zmierza ku 100%, by po ich osiągnięciu wrócić do punktu wyjścia, co oznacza pełną stabilizację urządzenia. Ponadto płytę czołową wykonano z grubego płata anodowanego na szampańską satynę aluminium udanie kontrastującego z dolnym pasem czernionego szkła z firmowym, oczywiście zielonkawym logotypem i dwiema charakterystycznymi gałkami – lewą odpowiedzialną za obsługę okna z „wycieraczkami” i prawą – włącznikiem końcówki. Za wielce pożądany dodatek warto również uznać obecność dwóch solidnych uchwytów, dzięki którym przenoszenie blisko 55 kg „maluchów” okazuje się całkiem wygodne. Z kolei ściany boczne zwracają uwagę nie tylko ażurową perforacją klatki chroniącej lampy, lecz również polerowaną na lustro stalową płytą podstawy. Rzut okiem na zaplecze i … jest dobrze, bardzo dobrze. Patrząc od lewej do dyspozycji otrzymujemy wejścia w standardzie XLR i RCA, oraz umożliwiające łączenie końcówek w bi- a nawet tri-ampingu wyjścia w bliźniaczej postaci, przelotkę triggera, przełączniki odpowiedzialne za auto-wyłączanie (w przypadku braku sygnału na wejściu) i selektor wejść. Z kolei prawa flanka to królestwo gniazda zasilającego i zacisku uziemienia. Zdublowane, ociekające złotem, biżuteryjne terminale głośnikowe Solid Cinch™ umieszczono w dedykowanej wnęce wygospodarowanej w klatce chroniącej lampy. A właśnie, lampy, których w MC3500 jest całkiem sporo, gdyż Amerykanie chcąc zachować imponującą moc 350W protoplastów sięgnęli po … nie, nie oktet pierwotnie używanych „Sweep tubes”, czyli tetrod 6LQ6, lecz po pentody EL509S w takiej samej liczebności, oraz firmowy transformator wyjściowy Unity Coupled Circuit. Z kolei w pełni zbalansowana sekcja sterownika obejmuje trzy podwójne triody 12AX7A i pojedynczą (również podwójną) 12AT7, czyli nieco uproszczony względem pierwowzoru set, gdzie „siedziała” para 12AX7, para 6DJ8, i po jednej 6CG7 oraz 6BL7. Nad dobrostanem ww. szklarni czuwa autorska technologia Power Guard Screen Grid Sensor™ (SGS) monitorująca prąd siatek lamp mocy a prąd wyjściowy znajduje się pod czujnym okiem Sentry Monitor™, który w przypadku zbyt dużego obciążenia wyłącza wzmacniacz. Warto również wspomnieć, iż o ile chłodzenie pierwszej odsłony MC3500 było wymuszone – wspomagane coolerem „Whisper Fan”, to tym razem tego typu atrakcji producent raczył był nam oszczędzić.

Jak łatwo się domyślić przy takiej mocy kwestia tego, czy dana konstrukcja reprezentuje obóz tranzystorowy, czy też lampowy nabiera czysto akademickiego wymiaru, gdyż niezależnie od przynależności mamy do czynienia z graniczącym z pewnością prawdopodobieństwem, iż z powodzeniem wysteruje umowny stół bilardowy. I tak też było tym razem, gdyż podobnie jak goszczące swojego czasu u nas 400W monosy Octave Jubilee Mono SE , tytułowe McIntoshe robiły z redakcyjnymi Berlinami co i jak chciały. Jednak podobnie jak niemieckie poprzedniczki, również i amerykański duet zamiast autorytatywnego zamordyzmu i siłowego narzucania własnej woli postawił na inteligentny, szalenie angażujący dialog i opartą na dobrotliwej perswazji, zgodną z naturalną koleją rzeczy symbiozę. Otrzymaliśmy bowiem dźwięk zaskakująco gładki i organicznie soczysty, lecz zarazem do szpiku kości naturalny – bez krztyny nerwowej wyczynowości, czy lepkiego przesaturowania mającego za zadanie podkreślenie jego lampowości. Jeśli jednak ktoś się po przeczytaniu powyższej, jakże zgrubnej charakterystyki obawia się, zgubnego, prowadzącego do nudy uśrednienia tak pod względem emocjonalnym, jak i objawiającym się brakiem różnicowania reprodukowanego materiału, to spieszę z wyjaśnieniami, że nic takiego nie ma miejsca. Wystarczy bowiem porównać „Black Market Enlightenment” Antimatter, a jeśli ma być ciężko i gęsto to jeszcze lepiej „GREIF” Zeal & Ardor z najnowszym wypustem Dream Theater w postaci albumu „Parasomnia”, by już po kilku taktach mieć pewność, co do tego, że czego jak czego, ale przynajmniej w wersji cyfrowej wielka trójca (produkcja – John Petrucci, inżynieria dźwięku – James „Jimmy T” Meslin, miks – Andy Sneap) jakości realizacji niestety nie dowiozła. Album brzmi płasko, z bolesną kompresją, bez dynamiki, oddechu a na tle dwóch wcześniej wspomnianych niemalże tak, jakby ktoś puszczał nam go przez telefon i to bynajmniej nie operujący w 5G a taki klasyczny, analogowy – po kablu i z „klawiatura kołową”. I to MC3500 pokazały jak na dłoni, lecz bynajmniej nie pastwiły się z dziką satysfakcją nad tą mizerią, lecz jedynie bezradnie rozłożyły ręce jasno dając do zrozumienia, że z tej mąki chleba nawet one rady ulepić i wypiec nie dadzą. Za to zarówno Antimatter, jak i Zeal & Ardor brzmią dynamicznie, niezwykle komunikatywnie i aż chce się powiedzieć / napisać, że muzykalnie, bowiem amerykańskim końcówkom udało się zespolić ze sobą właściwą ciężkim odmianom rocka zadziorność warstwy muzycznej i wokalny „wygar” z koherencją, melodyką kompozycji. Tutaj nie ma niczego obok, wszystko jest ze sobą powiązane, zrośnięte, stanowi jeden organizm i tę spójność McIntoshe za każdym razem eksponują i wręcz hołubią. Czy taka optyka narracji jest jedyną słuszną nie mi wyrokować, jednak ewidentnie wpisuje się w moje prywatne preferencje i upodobania. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę, iż jednostki lubujące się w antyseptycznej analizie i iście prosektoryjnych wiwisekcjach każdego słuchanego utworu z rozbijaniem składających się na niego dźwięków na atomy mogą czuć się mocno rozczarowane brakiem takiej możliwości, niemniej jednak odkąd sięgam pamięcią Amerykanie nigdy z takiej estetyki prezentacji nie słynęli, więc i nie dziwota, że i tym razem nie próbowali jej pod postacią tytułowych monobloków przemycić.
Zmiana repertuaru na zdecydowanie bardziej wyrafinowany a przy tym bazujący w lwiej części na naturalnym, niezelektryfikowanym instrumentarium, czyli nasz dyżurny „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda pokazała jeszcze piękniejsze i bardziej pogodne oblicze końcówek. Plastyka prezentacji wręcz porażała a w pełni naturalny pogłos wznoszący się ku wysokim sklepieniom opactwa cystersów tylko namacalność i obecność grających i udzielających się wokalnie, będących niemalże na wyciągnięcie ręki, artystów podkreślał. Co ciekawe wbrew obecnej modzie na bezpardonowe przybliżanie pierwszego planu i wypychanie solistów przed szereg McIntoshe w pierwszej chwili mogą wydawać się wręcz lekko wycofane i zdystansowane. Jednak wystarczy kilka znanych albumów, by się owego, w pełni błędnego uczucia wyzbyć, albowiem tak jak wspomniałem obecność aparatu wykonawczego jest bezdyskusyjna a jedynie brak owego, jakże modnego, sadzania uczestników spektaklu na kolanach słuchaczy do chwilowego niedosytu może prowadzić. A o to, że scena nie znajduje się tuż pod naszą brodą, lecz kreowana jest tuż za linią kolumn raczej nie można mieć do nikogo pretensji a jedynie wynikające z trzymania się faktów uznanie.

Mam cichą nadzieję, iż z powyższego opisu jasno wynika, że tytułowe 350W „Makówki”, to końcówki mocy wręcz wymarzone dla wszystkich melomanów i audiofilów czerpiących przyjemność z obcowania z muzyką przez wielkie „M” a nie mniej, bądź bardziej przypadkowo sklejonymi ze sobą dźwiękami i rozbijania ich na atomy. Mówiąc wprost McIntosh MC3500 Mk II nie są dedykowane chłodnej analizie, lecz pełnej emocji syntezie. Biorąc jednak pod uwagę ich niebagatelną moc, wyrafinowane brzmienie i przynajmniej w stricte high-endowym kontekście wręcz dumpingową cenę nie pozostaje mi nic innego, jak tylko życzyć Państwu możliwości ugoszczenia ich we własnych systemach. O poprawność wysterowania nawet trudnych kolumn z wiadomych względów martwić się nie musicie, a jeśli tylko ich (znaczy się monobloków) dojrzałość soniczna przypadnie Wam do gustu, to jedynym problemem będzie brak czasu na odsłuchy.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD Gryphon Ethos
– streamer: Lumin U2 Mini + switch QSA Red-Silver
– przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
– końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
– kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
– IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
– XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1, Furutech Project V1
– IC cyfrowy: Furutech Project V1 D XLR
– kabel LAN: NxLT LAN FLAME
– kabel USB: ZenSati Silenzio
– kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord,
Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2.
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, QSA Silver, Synergistic Research Orange
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: Hi-Fi Club
Producent: McIntosh Laboratory Inc.
Cena: 79 500 PLN / szt.

Dane techniczne
– Moc wyjściowa:350W @ 2, 4 lub 8 Ω
– Zniekształcenia THD: maks. 0.3% dla mocy od 250mW do mocy nominalnej, 20Hz – 20kHz
– Odstęp sygnał/szum poniżej mocy nominalnej :120dB
– Czułość wejściowa: 3,8V na XLR | 1,9V na RCA
– Dynamic Headroom: 2.4dB
– Współczynnik tłumienia: >25 szerokopasmowy
– Pasmo przenoszenia: +0, -0.5dB 20Hz – 20kHz | +0, -3.0dB 10Hz – 70kHz
– Zastosowane lampy: 8 x EL509S (mocy); 3 x 12AX7A + 12AT7 (sterujące)
– Wymiary (S x W x G): 45.7 x 30 x 54.9 cm
– Waga: 54.9 kg/szt.

Pobierz jako PDF