Opinia 1
Nie wiem jak to się stało, ale pomimo całego naszego zamiłowania do analogu od ostatniego testu gramofonu (Transrotor La Roccia Reference) upłynęły już prawie cztery miesiące! Co prawda w międzyczasie co i rusz przewijały się w naszych relacjach jakieś szlifierki, lecz co innego wspominać, bądź słuchać z tzw. doskoku a co innego mieć coś ciekawego we własnych czterech kątach. Dla tego też, gdy w ramach systemu marzeń pojawił się w naszych skromnych progach McIntosh MT10 jednogłośnie z Jackiem uznaliśmy, że trzeba poświęcić mu zdecydowanie więcej czasu i sprawdzić nie tylko w rodzimym środowisku, ale i w mniej przewidywalnych okolicznościach. Całe szczęście warszawski Hi-Fi Club, mający w dystrybucji tytułową markę nie miał nic przeciw temu i tym oto sposobem mogliśmy z popastwić się nad wielce intrygującą,topową propozycją skierowaną przez amerykańską legendę do miłośników czarnej płyty.
O charakterystycznym, rozpoznawalnym zawsze i wszędzie designie McIntosha nie ma się co rozwodzić, bo to jedyny w swoim rodzaju fenomen, który uparcie opiera się upływowi czasu. Jednak takie przywiązanie do ortodoksyjnie wyznawanej estetyki i próba jej aplikacji gdzie tylko to możliwe nie zawsze się sprawdza. Wystarczy wspomnieć np. gramofon T+A G 2000 R, który niby idealnie wpisuje się w serię R, lecz w rzeczywistości, przynajmniej moim zdaniem, wyszedł zbyt antyseptycznie. Co innego Electrocompaniet ECG-1, który będąc klasycznie wyglądającą szlifierką zachował wszystkie natywne cechy norweskich przodków. Tylko warto pamiętać o tym, że Skandynawowie nie próbowali na nowo wynaleźć koło, tylko posiłkowali się zewnętrznymi konsultantami mającymi odpowiednie doświadczenie w ww. materii. Podobną drogę obrał McIntosh i w roli swojego flagowego źródła analogowego jakiś czas temu zaprezentował spełniający wszystkie dogmaty Mc-wiary model MT10 stworzony w kooperacji z niemieckim Clearaudio. Otrzymujemy zatem obowiązkowy szklany front z podświetlanym zielonym logiem, łypiące błękitno – prosektoryjnie okno informujące o osiągniętych obrotach i wielowarstwowe chassis poryte klasyczną nierdzewką po bokach i z tyłu, przykryte od góry taflą czarnego akrylu. Jakby tego było mało solidny, 6 kilogramowy, mlecznobiały, akrylowy talerz również potraktowano od spodu LEDowym ringiem nadającym całości wręcz nieziemski wygląd. Oczywiście iluminację da się wyłączyć, lecz bądźmy szczerzy, nie po to kupuje się taki statek kosmiczny, by używać go przy wyłączonych światłach. McIntosh bez „kryptonitowej łuny” to jak nie przymierzając równie mrocznej aparycji Krug 1998 Clos d’Ambonnay bez bąbelków. Wróćmy jednak na ziemię. Talerz osadzony jest na porcelanowym łożysku wspomaganym magnetyczno – powietrzną „poduszką”.
Za włączenie, utrzymanie w trybie stand-by i aktywowanie odpowiada prawe pokrętło a zmianę prędkości obrotowej dokonujemy umieszczoną również na froncie, bliźniaczą utrzymaną w firmowej estetyce lewą gałką. Osiągnięte wartości z łatwością odczytamy z charakterystycznie podświetlonego okienka z typową dla McIntosha wskazówką. O stabilność obrotów możemy się nie martwić, gdyż czuwa nad nimi moduł opto-elektroniczny, skanujący 1595 razy w ciągu jednego obrotu talerza prawidłowość działania zespołu.
Bardzo solidne wrażenie i to nie tylko na pierwszy rzut oka, ale podczas kilkunastodniowego użytkowania sprawiło również firmowe ramię, składające się ze wzmocnionej aluminiowej rurki, osadzonej na dwóch ceramicznych i dwóch szafirowych łożyskach kardanowych. Będąc połączeniem solidności i precyzji jego obsługa nie powinna sprawiać najmniejszych problemów nawet mniej doświadczonym miłośnikom analogu.
Choć standardowo MT10 sprzedawany jest z wkładką MCC10 to do testu otrzymaliśmy egzemplarz uzbrojony we wkładkę Lyra Kleos wykorzystującą technologię New Angle, kompensującą zmianę geometrii (ugięcie) zawieszenia układu wspornik-cewka pod wpływem ustawionej siły nacisku. W końcu jak szaleć, to szaleć i skoro dystrybutor postanowił „uszlachetnić” firmowy set cartidgem za ponad 10 k PLN, to przecież zwykłym nietaktem z naszej strony byłoby na taki stan rzeczy się nie zgadzać.
Jeśli zastanawiają się Państwo jak gra taki rozświetlony niczym wpływający do portu w Honolulu transatlantyk gramofon, to uczciwie przyznam, że adekwatnie do swojego wyglądu. MT10 na dźwięk o dużym, oferowanym z iście amerykańskim rozmachem wolumenem, lecz bez często pojawiającej się w takich okolicznościach misiowatości, czy zwalistości. Spora w tym zasługa założonej Lyry, lecz nie będziemy w tym momencie dywagować co jest pochodną czego, skoro z Kleos McIntosha doostaliśmy. Ponadto przy moim popowo – rockowo – symfonicznym repertuarze dość szybko stało się jasnym, iż bardziej wpasowuje się w moje gusta, bardziej bezpośredni i żywiołowy a przy tym tańszy phonostage R.C.M.u, czyli Sensor Sensor Prelude. Niby z Therią też było OK., lecz zdecydowanie wyższa rozdzielczość i mniejsza pobłażliwość dla nie zawsze referencyjnych realizacji potrafiła dawać o sobie znać. Po prostu Sensor nie tylko więcej wybaczał, lecz przede wszystkim potrafił z 10-ką stworzyć w pełni synergiczny duet odpowiednio osadzony na basowym fundamencie. Jeśli ktoś jednak chciałby osiągnąć jeszcze większą gęstość i soczystość dźwięku sugerowałbym sprawdzić jak poradzi sobie w takiej konfiguracji np. Trilogy 907.
Weryfikację możliwości dynamicznych rozpocząłem od symfoniki. Najpierw na talerzu przykrytym grubym filcem (przydałoby się coś bardziej transparentnego) wylądowały nieśmiertelne „Le Quatro Stagioni” (Michel Schwalbe / Berliner Philharmoniker / Herbert Von Karajan). Znane na pamięć melodie i świetna interpretacja na amerykańskiej „szlifierce” zabrzmiały niezwykle rześko i witalnie. Słychać było otwartość górnych rejestrów i natywną chropawość instrumentów smyczkowych, co przy wysoce zadowalającej selektywności i całkiem sugestywnej zarówno pod względem szerokości, jak i głębokości scenie nie pozwalało nawet na chwilę nudy. Potem poszło już z górki – kilka albumów Manciniego ze wściekle różową, jubileuszową (50th Anniversary pink vinyl edition) ścieżką z „The Pink Panther” i równie kultową, lecz zdecydowanie bardziej dostojną „The Godfather” Nino Roty na czele. Wspomnianą witalność w pewnym stopniu wspomagała cały czas obecna a zarazem zaskakująca, jak na bądź co bądź mass-loadera zwiewność. Co ciekawe, nawet niezbyt przyjemnie i dość „chudo” zrealizowane albumy jak „Genesis” Genesis, czy „… But Seriously” Phila Collinsa nie irytowały, lecz niezaprzeczalnie zyskiwały w porównaniu z tańszymi konstrukcjami, na muzykalności i motoryce, choć nie miałbym nic przeciw delikatnemu obniżeniu środka ciężkości całego przekazu. Przykładowo na „Ray of Light” Madonny zdecydowanie więcej do powiedzenia w temacie masy i osiągalnej dolnej granicy reprodukowanego basu miały wspominany we wstępie Transrotor La Roccia Reference i 30-ka S.M.E. Jacka. Trzeba jednak w tym momencie pamiętać o „drobnej” różnicy w cenach porównywanych setów. Całe szczęście powyższe różnice należy rozpatrywać jedynie w kategoriach własnych upodobań do konkretnej estetyki a nie jakichkolwiek odstępstw od tego, co określamy pojęciem dobrego dźwięku. Dla tego też warto wspomnieć, że powyższy brzmieniowy sznyt Maca potrafi zdziałać wiele dobrego na nagraniach, które w większości przypadków cierpią na ewidentne problemy z czytelnością i zbyt daleko posuniętą bezwładnością najniższych składowych. Wystarczy sięgnąć po któryś z krążków Cassandry Wilson (np. „Coming Forth By Day”), czy Selah Sue, by przekonać się ile informacji właśnie z tylko pozornie jednostajnego basu jest w stanie wyciągnąć amerykański gramofon. Proszę tylko rozsiąść się wygodnie w fotelu i posłuchać np. „You Gotta Move” („Belly Of The Sun”) z rewelacyjnie oddaną głębią sceny i niezwykle realistycznymi pstryknięciami palców w tle. Nie oszukujmy się, właśnie dla takich smaczków bawimy się w Hi-Fi i High-End. Usłyszeć znaczy uwierzyć.
Ponadto należy cały czas mieć na uwadze, że MT10 powstał głownie z myślą o posiadaczach mniej, bądź bardziej kompletnych systemów McIntosha i że właśnie idealne wpasowanie, wkomponowanie w firmowy zestaw było priorytetem. Potwierdziły to nasze wcześniejsze osobiste obserwacje, gdyż w towarzystwie przedwzmacniacza C1000T i lampowych końcówek mocy MC2301 można było mówić tylko i wyłącznie o tak pożądanej synergii.
Mam cichą nadzieję, że z powyższego tekstu jasno wynika, iż McIntosh MT10 nawet „wyrwany” z naturalnego, rodzimego środowiska podobnych mu rozświetlonych przedstawicieli amerykańskiego High-Endu potrafi nie tylko zauroczyć słuchacza swoim wyglądem, ale i przykuć jego uwagę nader ciekawym brzmieniem na długie godziny. Nie epatując zbyt obfitym basem pozwala niejako na nowo odkrywać nieznane dotąd niuanse naszych ulubionych nagrań a oferując energetyczny i witalny przekaz nie nuży zbytnią ofensywnością najwyższych składowych. Wpisuje się tym samym w rodzimą estetykę grania, lecz równie dobrze powinien sprawdzić się w większości poprawnie skonfigurowanych systemów, w których muzykalność idzie w parze z soczystością i głębią barw. O czymś tak oczywistym, jak fakt, że MT10 po włączeniu automatycznie staje się ozdobą każdego salonu nawet nie wspominam. Ten typ po prostu tak ma.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Hi-Fi Club
Ceny:
MT10 – 44 500 PLN
Lyra Kleos – 10 900 PLN
Dane techniczne:
McIntosh MT10
Ramię: Dur-aluminium
Regulacja: VTA, Antyskating, Azymut
Dostępne prędkości: 33 1/3, 45, 78
Silnik: DC
Talerz: Akrylowy
Łożysko: ceramiczne z zawieszeniem magnetycznym
Wyjścia: para RCA
Wymiary (S x W x G): 44,45 x 22,38 x 53.34 cm
Waga: 19 kg (Netto), 28.6 kg (transportowa)
Lyra Kleos
Napięcie wyjściowe: 0.5mV @ 5cm/sec
Pasmo przenoszenia: 10Hz ~ 50kHz
Separacja między kanałami: > 35dB @ 1kHz
Waga wkładki: 8.8 g
Rekomendowany nacisk: 1.65 ~ 1.75g (zalecana 1.72g)
Zalecana impedancja: 95.3 Ω ~ 816 Ω
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center; Lumin D1; QAT RS3
– Przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Sensor Prelude; RCM THERIAA
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5
– Przedwzmacniacz liniowy: Abyssound ASP-1000
– Wzmacniacz mocy: Abyssound ASX-1000
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Power Base HighEnd + Acrolink Mexcel 7N-PC9300
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Poczciwy gramofon dla większości populacji melomanów i audiofilów jest już co prawda przeżywającym w obecnej chwili renesans, ale jednak przeżytkiem, dlatego w ich produkcji wyspecjalizowały się jedynie nieliczne, znające się na rzeczy manufaktury. Oczywiście to rodzi pewien niszowy obszar, na opanowanie którego swe zakusy zdradza coraz więcej, czasem z kapelusza wyskakujących chętnych, ale znane ze stabilnego portfolio marki, z racji zdobytej przez lata wiedzy raczej nie czują się zagrożone. Dlaczego akurat tak rozpocząłem ten akapit? To proste. Wspomniane, mam nadzieję, że nie chwilowe hołubienie tego starego formatu zapisu sprawia, że prawie wszyscy wielcy gracze na rynku audio chcą mieć jakiegoś drapaka w swojej ofercie. Niestety podchodząc profesjonalnie do tematu, wiedzą, że własna produkcja bez zaplecza technicznego mogłaby skończyć się handlową wpadką, co na pewnych poziomach rozpoznawalności na rynku nie powinno się zdarzyć i co gorsza mogłoby odbić się niechcianym negatywnym echem. Z tego powodu, aby nie strzelić sobie mówiąc kolokwialnie „samobója”, ów produkt zamawiają w wyspecjalizowanych w tej materii korporacjach. Taki też rodowód ma dzisiejszy bohater spotkania, który już przy pierwszym kontakcie wzrokowym mówi wszystko o przynależności do konkretnej rodziny, jednak w praktyce jest legalnie adoptowanym dzieckiem. Mowa oczywiście o amerykańskim McIntoshu, który nie chcąc pozostawiać swoich wiernych użytkowników bez pomocy w dziedzinie drapania płyt winylowych – choćby dla okazjonalnych sobotnich krótkich odsłuchów przy lampce wina i zlecił taką fuzję specjalistom. Temu zadaniu starała się sprostać inna znamienita marka – Clearaudio, która mogąc obracać się w jedynym możliwym do zrealizowania projekcie plastycznym, całe swe doświadczenie skierowała na wydobycie maksimum jakości generowanego dźwięku, próbując skorelować efekt soniczny z estetyką grania komponentów swojego zleceniodawcy. Zatem, gdy karty są na stole, zapraszam wszystkich na przyjemny spacer eteryczną ścieżką czarnej płyty, którą malować będzie gramofon McIntosh MT 10, wyposażony w występujące w komplecie firmowane logiem marki ramię i japońską wkładkę Lyra Kleos, dystrybuowany przez warszawski Hi-Fi Club.
Jak może wyglądać gramofon McIntosha? To pytanie dla znakomitej grupy osób choćby minimalnie zainteresowanych zagadnieniem dobrze odtwarzanego dźwięku z systemu domowego jest swoistym policzkiem. Wkraczając w krainę wskaźników wychyłowych, czarnych szklanych frontów i podświetlania intensywną zielenią, wszystkiego co tylko jest możliwe, nie możemy liczyć na jakiekolwiek ustępstwa – w dobrym tego słowa znaczeniu. To ma być kontynuacja dawno wypracowanego designu i wręcz szkodliwym byłoby odejście od takich standardów. Stawiając na wyeksponowanym miejscu nasz nowo nabyty gramofon, naszym oczom ukazuje się ogólnie przyjęty pomysł na bryłę urządzenia rodem z amerykańskiego snu. Jedyna różnica to taka, że proces przygotowujący podstawę pod talerz i ramię, zmusił konstruktorów do obcięcia górnej części typowego gabarytowo urządzenia, czyniąc z niego takim zabiegiem coś na kształt kabrioletu. Przód naszego bohatera jest pełnej wysokości frontem seryjnego produktu, na którym w centralnej części zaimplementowano podobny do UV Metrów wskaźnik zadanej prędkości obrotowej, a pod nim wkomponowano mieniące się zielenią logo marki. Po obu stronach tego pomysłowego obrotomierza znajdziemy jeszcze po jednej gałce, z której lewa pozwala na wybór prędkości, a prawa wyprowadza nasz gramofon ze stanu całkowitego wyłączenia do STANDBY lub ON. Wieńcząc wygląd całości, boczne krawędzie ciemnej szyby uzbrojono w aluminiowe nakładki. Ot takie pieczołowite przywiązanie do detali. Idąc dalej, przygotowana śmiałym cięciem płaszczyzna nośna dla lekko z lewej strony umieszczonego talerza, kontynuuje zaczerpniętą z frontu czerń, jednak tym razem bazując na materiale akrylowym. Ramię i silnik umieszczono standardowo, czyli w lewym tylnym rogu motor, a prawym wysięgnik dla wkładki gramofonowej. Napęd na podświetlany oczywiście na zielono, gruby i wykonany ze zmatowionego akrylu blok talerza przekazywany jest przez przeźroczysty okrągły pasek. Z uwagi na twarde osadzenie werku na docelowej półce, w celach eliminacji potencjalnych zakłóceń od podłoża, wspomniany nośnik płyt winylowych (talerz) zawieszono na łożysku porcelanowym ze „wspomaganiem” magnetycznym. Kończąc temat wyglądu wspomnę jeszcze, że na tylnym panelu przyłączeniowym mamy dające możliwość żonglerki kablarskiej terminale RCA, zacisk uziemienia i małe gniazdo dla zasilacza wtyczkowego. Jak zdążyłem zaanonsować na wstępie, dostarczony do zaopiniowania egzemplarz wyposażono w zajmującą środek oferty japońskiej LYRY wkładkę Kleos. W wyposażeniu zestawu znajdziemy jeszcze grubą nakładaną na talerz filcową matę i średniej wagi docisk.
Zanim zgłębię sprawy natury brzmieniowej, muszę się przyznać, że bijący poświatą zieleni talerz, naprawdę potrafi zniewolić zmysł wzroku. Byłem bardzo sceptycznie nastawiony do tego pomysłu, ale kilkunastodniowy organoleptyczny kontakt sprawił, iż teraz postrzegam to nieco inaczej. To trochę trąci myszką, ale na tle mojego industrialnie wyglądającego SME 30 z pewnością może się podobać i nie widzę w tym niczego zdrożnego. Ale do rzeczy. Kilka czarnych krążków na produkcie odniesienia, potem ten sam zestaw na pretendencie do laurów i wszystko było jasne. Moim zdaniem zabawa w analog z marką McIntosh zaczyna się w momencie wyeliminowania startowej, sygnowanej logo marki wkładki gramofonowej ze sprzedawanego kitu – kit, czyli zestaw napęd-ramię- wkładka, z czego jedynie ta ostatnia jest możliwym do wybory komponentem. Nie żebym był złośliwy, ale wcześniej słyszałem pełen set oflagowany znakiem firmowym i może jako ładnie wyglądający dla odwiedzających nasz dom gości element wystroju wnętrza się sprawdza, ale do wymagającego grania na poziomie jak w tej testowej konfiguracji „trochę” mu brakowało. Na początek może być, ale szybko odkryjemy, że można zdecydowanie lepiej. Proszę się jednak nie przejmować, gdyż takie postawienie sprawy gotowych zestawień jest standardem i nie wiedzę tutaj niczego, co miałoby wskazywać na nabijanie klienta w butelkę. Będąc zaprawionym w bojach z analogiem, już przy kupnie możemy podjąć decyzję aplikacji bardziej wyrafinowanego czytnika głębokości rowka na płycie, a jeśli dopiero zaczynamy, mamy coś niedrogiego na start. Jak zaskoczymy, to biada naszym portfelom i żonom. Wierzcie mi, wiem coś o tym z własnego podwórka. Wracając do ocenianego zestawienia, na tle stacjonującego u mnie na co dzień popularnie zwanego „S.M.E.ka”, ciężar grania przesunięty jest lekko ku górze. Mniejsze wysycenie dźwięku powoduje zwięźlejsze prowadzenie basu, nieco lżejszą prezentację wokalistyki i zdecydowanie większy udział górnych rejestrów w prezentacji materiału muzycznego. To po kilku płytach prawie odchodzi w niepamięć, ale w systemach zrównoważonych, lub ocierających się o odchudzenie, może być różnie odbierane. Moja układanka audio w pakiecie budowania dźwięków ma rys krągłości i to co zaprezentował Mac, nie wprowadzało najmniejszych szkodliwych problemów, ale jeśli ktoś z potencjalnych nabywców natrafi na takowe, dzięki wspomnianym wyjściom RCA, a nie na stałe podłączonym do ramienia kablom, może modelować brzmienie na swoją modłę, oczywiście w rozsądnych granicach oczekiwań. To wie chyba każdy z naszych czytelników, dlatego przejdę do dalszej części tekstu. Dobrym przykładem dla pokazania skutków nieco wyższej tonacji brzmieniowej przedstawiciela zza wielkiej wody, może być dwupłytowy wytłoczony na grubym winylu przy prędkości 45 obrotów na minutę album Jacinthy „HERE’S TO BEN”. Ogólnie rzecz biorąc, krążek ten jest nieco przebasowiony w procesie masteringowym, ale w większości dobrze kontrolujących najniższe składowe systemów wypada zjawiskowo, choć często na granicy równowagi tonalnej. I gdy również mój system radzi sobie jakoś z tym mankamentem, to obróbka głębokości rowka przez MT 10 sprawia, że ta kompilacja dostaje czasem oczekiwanej świeżości. Głos wokalistki oczywiście traci nieco masy, ale ilość informacji o jej stanie migdałków w utworze „Danny Boy” rekompensuje takie potraktowanie materiału muzycznego. Spoglądając na prezentację instrumentów, zaznamy różnych skutków zmniejszenia masy dźwięku, od zdecydowanie świeższego fortepianu i niosącej niezliczoną ilość informacji o blachach perkusisty w górze pasma, po osłabieniu wolumenu tak uwielbianego przez mnie saksofonu, czy zebraniu się w sobie kontrabasu. Ale powtarzam, pokazuję jak to wygląda, a nie, że w tych aspektach jest gorzej w wartościach bezwzględnych, gdyż każdy postrzega świat nieco inaczej, a spory udział w tym ma również posiadany sprzęt. Wspomniana produkcja płytowa wystarczyłaby do pokazania wszelkich aspektów odtwarzania zapisu rowkowego, ale dla dokładniejszego spojrzenia na budowanie wirtualnej sceny muzycznej, sięgnąłem po równie dobrze zrealizowany materiał z oficyny Linn Records zatytułowany „Messiah” George’a Friderica Handel’a. Już początek tej trój-kążkowej opowieści o naszym stwórcy pokazał jak na dłoni sposób oddania pieczołowicie zrealizowanego materiału muzycznego. Porozrzucane po scenie instrumentarium było dość dobrze lokalizowane, ale nieco bliżej i ciaśniej niż u mnie. Co więcej, przy występowaniu kilku instrumentów smyczkowych wspomniane przesunięcie barwowe trochę dawało o sobie znać, w postaci utraty rysu konturowego źródeł pozornych, w konsekwencji gubiąc nieco efekt tak zwanego czarnego tła. Całość przekazu była spójna, ale oscylowała raczej w wadze lekkiej niż uznawanej za królewską – ciężkiej. Niemniej jednak, gdy do głosu dochodził kontrabas i organy, z powodzeniem słychać było zapisane na płycie niskie pomruki. Może nie masowały moich wnętrzności, ale swój udział zaznaczały dość wyraźnie. W tym miejscu po raz kolejny muszę zaznaczyć, że drapak Maca stawał w szranki z trzykrotnie przewyższającym go cenowo gigantem świata analogu, dlatego biorąc me spostrzeżenia pod rozwagę, raczej widziałbym je jako osiągnięty pułap grania, a nie wady same w sobie. Gdzieś musi być ta co prawda słyszalna, ale chyba zbyt makabryczna różnica w żądanej ilości banknotów Narodowego Banku Polskiego. I proszę nie brać moich zapewnień co do wartości postrzegania marki SME jako przechwałki, tylko spojrzeć na tuzów tej działki audio, a przekonacie się, że znakomita większość produkując niebotycznie drogie napędy, wyposażając je, posiłkuje się posiadanym przez mnie ramieniem SME V, a to chyba o czymś świadczy. Niemniej jednak to, co zaprezentował dostarczony prze warszawskiego dystrybutora gramofon, było bardzo dobrze radzącą sobie propozycją dla wielbicieli analogu, którzy chcą pozostać w rodzinie McIntosha. Zapewniam, że większość miłośników tego formatu zaskoczy poziom grania amerykańskiej MT dziesiątki. A że ja trochę narzekam, no cóż, jak zaznacie na co dzień mojego punktu odniesienia, wtedy zrozumiecie co mam na myśli, kreśląc podobne do wspomnianych uwagi.
Szczerze? Przystępując do testu, trochę się obawiałem, gdyż nie sądziłem, że tak prosta w stosunku do mojego gramofonu konstrukcja sprawi mi tyle przyjemności. Nie będę wymieniał różnic w budowie obu werków, ale zapewniam, to są dwa inne światy podejścia do eliminacji szkodliwych drgań i zebrania informacji z rowka płyty winylowej. A mimo to, doświadczyłem sporo bardzo przyjemnych doznań. Oczywiście przypominam o całkowicie innej niż startowa wkładce w testowanym modelu, co znając moje wymogi soniczne, było wkalkulowane w owe spotkanie na szczycie. Przekaz był nieco mniej dociążony niż bym oczekiwał, ale dzięki temu miał kilka pozytywnych aspektów w postaci zwartości czasem lejącego się basu, czy rozdzielczości środka pasma. Na koniec tej przygody sprawdziłem jeszcze co wnosi aplikacja firmowego phonostage z zestawu C1000 McIntosha w mój tor odsłuchowy i stwierdzam, że lampowa estetyka manufaktury zza wielkiej wody nieco pomogła wypunktowanym aspektom. Nie był to stuprocentowy zwrot akcji, ale przy zwiększeniu homogeniczności środka i góry pasma, bas również nieco zyskał, zwiększając swój udział w generowaniu dźwięku. Tak więc tylko osobista konfrontacja w docelowym zestawie pozwoli okrasić w stu procentach, czy to nasza bajka. I zapewniam, nie musi to być jedynie wielbiciel i posiadacz Macowego systemu. Wystarczy zakochać się w designie, a ścieżkę naszej przygody z winylem możemy nieoczekiwanie zakończyć właśnie w mieniącym się czernią, błękitem i zielenią świecie audio.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE IV
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA