Opinia 1
Z „zabawkami” zza wielkiej wody z reguły jest ten problem, że na nasze metraże/nasze drogi są po prostu za duże (vide opisywany przez nas system Tenor Audio) a po drugie lwia część Europy, z Polską włącznie musi cierpliwie czekać aż dopieszczone zostaną bardziej chłonne a więc generujące znacząco wyższe przychody rynki. Oczywiście nie ma mowy o jakiejkolwiek alienacji, gdyż na monachijskim High Endzie i berlińskiej IFIe spokojnie można obejrzeć, posłuchać i nawet pomacać pachnące fabryką świeżynki, lecz często bywa tak, że rzeczywista premiera miała miejsce „trochę” wcześniej – np. podczas CES. Mniejsza z tym. Ceny też u Wujka Sama mają niższe i jakoś się z tym, z bólem, bo z bólem, ale jednak godzimy. Całe szczęście czasem wyjątki się zdarzają i w nasze ręce trafiają nowości gorące jak pieczone ziemniaki wyciągnięte prosto z ogniskowego żaru. Tak też było i tym razem, gdyż prosto z warszawskiego Sound Clubu – dystrybutora marki otrzymaliśmy niemalże dziewiczy egzemplarz od dawna wyczekiwanego amerykańskiego przetwornika ModWright Elyse.
Podobnie jak ostatnio recenzowany Ayon, choć dużo młodszy ModWright zdążył już zapracować na swą niezaprzeczalną rozpoznawalność charakterystycznym, mocno zunifikowanym designem. Powód jest nader oczywisty, gdyż fronty i płyty górne wszystkich urządzeń sygnowanych przez Dana Wrighta zdobi finezyjny, w dodatku podświetlany (całe szczęście iluminacja daje się wyłączyć) logotyp. Dodatkowo większość urządzeń otrzymuje bliźniacze gabarytowo obudowy i jedynie wymagające większej przestrzeni amplifikacje lokowane są w podwójnej wysokości „skorupkach”. Taka racjonalna gospodarka materiałowa przestaje dziwić w momencie, gdy uświadomimy sobie, że ModWrigty produkowane są na terenie Stanów Zjednoczonych, gdzie koszty pracy do najniższych nie należą. W dodatku grube płaty szczotkowanego aluminium, z których wykonywane są obudowy, w naturalnej, bądź czarnej anodzie również nie wskazują na restrykcyjną politykę księgową. Przejdźmy jednak do detali.
Centralnie umieszczone owalne, podświetlane logo dzieli wykonany z blisko centymetrowej grubości aluminiowego profilu front na dwie części – lewą odpowiedzialną za podstawowe funkcje (włącznik, wyciszenie, odwrócenie fazy, podświetlenie) i prawą umożliwiającą wybór jednego z czterech źródeł. Dodatkowo, nad znajdującymi się w stylowych podfrezowaniach przyciskami biegnie, równiutki niczym wzdłuż pasa startowego, rządek … 16 błękitnych diód informujących zarówno o wybranej funkcji i aktualnie używanym źródle, jak i częstotliwości próbkowania otrzymanego sygnału. Uważni czytelnicy z pewnością zauważyli, że choć producent na razie dostarcza na rynek wersje przetworników zdolne obsłużyć sygnały do 24Bit/192 kHz, to dziwnym trafem, niejako w gratisie umieścił za diodą 192K jeszcze jedną, z podpisem 384K. Powodem takiego działania jest planowana w przyszłości możliwość upgradu do stanu kompatybilności z sygnałami DSD. Może na papierze nie wygląda to zbyt porywająco, ale proszę spojrzeć na zdjęcia. Wbrew pozorom DAC nie oślepia niczym bożonarodzeniowa iluminacja ciężarówki Świętego Mikołaja z reklamy jednego z producentów niekoniecznie najzdrowszych napojów. W dodatku puryści jednym kliknięciem mogą wprowadzić urządzenie w stan całkowitego zaciemnienia i delektować się delikatną poświatą ukrytych pod ażurowa płytą wierzchnią lamp.
A skoro już jesteśmy przy lampach i pokrywie, to od razu śpieszę wyjaśnić cel umieszczenia tuż nad prostownikiem 5AR4 odkręcanego „sitka”. Jak sami państwo wiedzą w większości audiofilów a w lampiarzach w szczególności drzemie pierwiastek odkrywcy i majsterkowicza. Dla tego też, jeśli kogokolwiek naszłaby ochota wymiany standardowo zamontowanej „zwyczajnej” wersji na zdecydowanie okazalszy i oczywiście bardziej szlachetny zamiennik, to wystarczy odkręcić dwie dodatkowe śrubki i viola – szklana czasza może bezstresowo wyglądać przez dedykowany właz. Oprócz wspomnianej lampy prostowniczej również w stopniu wyjściowym zdecydowano się na roztaczające bursztynową poświatę próżniowe bańki i zaimplementowano parę popularnych 6922. Tak, tak. Z tymi lampami również można poeksperymentować, a biorąc pod uwagę, że zima nieuchronnie się zbliża to, co poniektórzy szczęśliwi nabywcy nie będą mieli szans na nudę przez najbliższych kilka miesięcy.
Kończąc pobieżny opis trzewi wspomnę jeszcze tylko, że w roli DACa użyto wysokiej jakości kości Burr Brown PCM1794 Texas Instruments i … tu proszę o chwilę uwag,i jako kontrolera USB układu NuForce’a. Jest to o tyle istotne, że większość przetworników z wejściami USB niejako z automatu decyduje się na bardziej popularne XMOSy z uniwersalnymi sterownikami. Patrząc na topologię wewnętrzną urządzenia wspomniana wcześniej możliwość upgrade’u nie powinna zająć dłużej niż kilka – kilkanaście minut, gdyż sekcja cyfrowa, jak i wszystkie pozostałe, usadowiona została na niezależnej płytce połączonej z resztą łatwo demontowalnymi – wyposażonymi w niewielkie wtyczki przewodami i kilkużyłową taśmą komputerową.
I jeszcze do omówienia została tylna ścianka, której widok wyraźnie daje do zrozumienia, że decydując się na ModWrigta dokonujemy świadomego i przemyślanego wyboru urządzenia dedykowanego w głównej mierze do ambitnych zastosowań audio z górnych stanów Hi-Fi, czy nawet High-Endu a nie przysłowiowe centrum sterowani wszechświatem z baterią wejść godną flagowego procesora AV zdolnego przyjąć sygnały od kilkunastu źródeł cyfrowych znajdujących się u nas „w obejściu”, oraz pralki i kuchenki mikrofalowej. Oczywiście wyolbrzymiony przed chwilą minimalizm ma swoje granice rozsądku i konstruktorzy nawet się do nich nie zbliżyli. Po prostu postawili na sprawdzone rozwiązania i udostępnili użytkownikom dwa wejścia SPDIF w standardzie Coax i BNC, jedno AES/EBU i asynchroniczne USB. Nie zabrakło oczywiście wyjść analogowych i to w dwóch standardach – RCA i XLR, przy czym od razu zaznaczę, że podczas testów korzystałem głównie z tych drugich.
A teraz najważniejsze – brzmienie. Dla osób niemających ani czasu, ani ochoty na dalszą lekturę pozwolę sobie na wstępie zawrzeć skondensowaną esencję swojej poniższej radosnej twórczości – ***** – Kupować! Mam tylko nadzieję, że nie pomyliłem się w ilości gwiazdek przy wystawianiu maksymalnej noty, ale od lat nie śledzę stosujących takie oznaczenia periodyków a wolałbym nie popełnić jakiegoś nieumyślnego faux pas.
No dobrze, żarty na bok. Elyse gra dźwiękiem potężnym, muskularnym i niesamowicie muzykalnym. Łączy w sobie spektakularność, ale i pogodną dobrotliwość, rozdzielczość, ale i nasycenie, oraz soczystość tożsamą bardziej a-klasowym urządzeniom analogowym, aniżeli stereotypowo bezdusznej cyfrze. W tym momencie miłośnicy dotychczasowych produktów Dana już wiedzą o co chodzi, a pozostałej części już spieszę z wyjaśnieniami. Otóż w przypadku ModWrighta spokojnie możemy mówić o firmowym sznycie / szkole grania. Słychać je zarówno w „budżetowej” integrze KWI 200, której jestem zagorzałym fanem, jak i poważniejszych konstrukcjach dzielonych w stylu KWA 150 SE/LS 100. W telegraficznym skrócie chodzi o pewną, ponadczasową formę hedonizmu, w której najważniejsza jest nieprzyzwoita, dzika przyjemność obcowania z muzyką z krwi i kości.
Niezależnie od przepuszczanego przez amerykański przetwornik repertuaru efekt finalny nabierał homogeniczności, spójności, jakby dostarczane przez transport, czy to CD, czy plikowy zera i jedynki były na nowo zapisywane i układane według równiejszego, bardziej harmonijnego wzoru. Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć, nie mówię o złagodzeniu, upluszowieniu przekazu, bo progresywno – thrashowe dokonania Stone Sour, czy Propagandhi nadal atakowały ostrymi i szorstkimi riffami uszy słuchaczy niczym Laphroaig kubki smakowe niewprawionego smakosza bursztynowych destylatów. Chodzi raczej o to, że wspomniana ostrość, chropawość czy nawet ziarnistość nie wynikała z cyfrowych artefaktów, lecz była natywną częścią generujących takie a nie inne dźwięki dość intensywnie eksploatowanych gitar. Wystarczyło jednak przejść na zdecydowanie mniej ofensywne obszary estetyki, by poczuć ile ciepła i gładkości można zawrzeć nawet w prostej muzyce. Skromny, niemalże minimalistyczny album „Antiphone Blues” Arne Domnerusa i Gustafa Sjökvista czarował zarówno bogactwem niuansów, jak i sugestywną kubaturą sakralnego pomieszczenia, w którym dokonano nagrania. Pogłos, czas wybrzmiewania poszczególnych fraz i niesamowita, roztaczająca się zarówno wokół muzyków, jak i słuchacza przestrzeń sprawiały, że przez chwilę można było poczuć się częścią tej muzycznej układanki, za przeproszeniem członkiem ekipy biorącej udział w realizacji, czy zwykłym szczęściarzem, który dziwnym zrządzeniem losu znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie by zasiąść skromnie w kościelnej zabytkowej ławie w Spånga i z zapartym tchem chłonąć całym sobą muzyczne misterium. Podobne wrażenia miałem podczas eksploracji urzekających surowym pięknem nagrań z „Áiggi Askkis” Mari Boine, „Sjofn” Gjallarhorn, czy „Vihma” Värttinä – im bardziej dziwniejsze instrumentarium dochodziło do głosu, im bardziej, za przeproszeniem „zakręcona” stylistyka zaczynała królować, tym ModWright bardziej się starał zachowując jej oryginalność nawiązać emocjonalne połączenie pomiędzy reprodukowanym materiałem a widzem, słuchaczem. Bardzo dobrym przykładem jest wymieniona w poprzednim zdaniu Värttinä, w której partie wokalne zarejestrowano na granicy jazgotliwości, a i sama warstwa muzyczna może wydawać się mocno ofensywna. Ilość wszelkiego rodzaju perkusjonaliów i brzęcząco-cykających przeszkadzajek a z drugiej strony potężny, z reguły trudny do okiełznania bas mogą dla niewprawnego odbiorcy wydawać się mocno przytłaczające. Tymczasem ModWright bez najmniejszego wysiłku był w stanie okiełznać i podać w nad wyraz akceptowalnej i strawnej formie. Nawet tak karykaturalny i zakręcony, jak przysłowiowy domek ślimaka avant-garde’owy metalowo-jazzowy album, jakim niewątpliwie jest „Pandora’s Piñata” formacji Diablo Swing Orchestra potrafił oczarować pięknem barw i karkołomnych niuansów obłąkańczych melodii i istnego tygla najprzeróżniejszych gatunków muzycznych. Co ważne, pomimo permanentnej muzykalności motoryka, kontury i uderzenie dźwięków nie ulegały osłabieniu, czy zawoalowaniu. Nadal cechowały je wrodzona autentyczność i spontaniczność, zaskakująco blisko podchodząca do tego, co można usłyszeć z tzw. zgrywek prosto ze stołu. Tutaj po prostu nie czuć kompresji, spłaszczenia do ram dyktowanych przez zepsuty i spaczony rynek. Różnice pomiędzy najcichszym i najgłośniejszym fragmentem na płycie/nagraniu nabierają cech znanych, zapamiętanych z dawnych tłoczeń analogowych, gdzie orkiestra potrafiła od oscylującego na granicy słyszalności delikatnego trącenia trójkąta w ułamku sekundy przejść do ogłuszającego tutti. Taki właśnie jest Elyse – pozornie łagodny, lecz, gdy tylko wymaga tego obrabiany materiał budzi się w nim zwinność i niszczycielska siła Transformersów.
Na osobny akapit zasługuje jeszcze jedna cecha Elyse –zauważalne, lecz niezwykle przyjemne w odbiorze i w pewnym stopniu oczekiwane/pożądane w przypadku urządzeń lampowych faworyzowanie średnicy ze szczególnym uwzględnieniem najdoskonalszego instrumentu, jaki jesteśmy sobie wyobrazić – ludzkiego głosu. Takie podbicie, dosaturowanie pozwala pełniej wniknąć w warstwę emocjonalną utworów, mocniej, intensywniej poczuć emocje, jakie chce nam przekazać wokalista i co najważniejsze, dać się im ponieść. Taka estetyka z jednej strony jest pewnym odstępstwem od absolutnej transparentności i neutralności, lecz bądźmy szczerzy – idealnie symetryczne twarze wyglądają co najmniej dziwnie, zdrowe – czytaj gotowane na parze i niesłone pokarmy są delikatnie rzecz ujmując mało zjadliwe, więc i muzykę, z którą obcowanie ma nam sprawiać przyjemność wypadłoby przyprawić według własnych gustów.
Jeśli zaś chodzi o różnicowanie jakości dostarczanego wsadu to proszę mi wierzyć (bądź nie) – niezależnie czy najnowsze dziecko Dana Wrighta nakarmimy „zwykłym” sygnałem z transportu CD, czy też dostarczymy mniej, lub bardziej gęsty plik audio, to za każdym razem pierwsze skrzypce będzie grała muzyka. Dopiero potem, po jakimś czasie zaczniemy zauważać, że im lepiej dopracowany pod względem edycyjnym, prawdziwszy pod względem rzeczywistej „gęstości” sygnał trafi do tego DACa, tym więcej niuansów, smaczków i detali będziemy w stanie wyłowić ot tak, bez zbytniego wysiłku, bez silenia się i wytężania, by odnaleźć coś, co podobno na nagraniu jest, bądź coś, co kiedyś, gdzieś słyszeliśmy a teraz gdzieś umknęło, rozmyło się w szumie tła, czy natłoku bardziej faworyzowanych informacji.
Przetwornik ModWright Elyse odkrywa przed pragnącymi czerpać radość z posiadanej płyto i pliko-teki melomanami i audiofilami nowe pokłady muzykalności. Nie ukrywając i nie poświęcając potrzebnej do prawidłowego odwzorowania przestrzeni, czy budowania poszczególnych planów selektywności i detaliczności potrafi zwrócić uwagę słuchaczy na praktycznie każdym repertuarze na obraz całości. Pozostawiając wzorową czytelność konturów detali wypełnia je żywą, tętniącą energią i skrzącą się feerią barw tkanką a zarazem spaja w zwarty, pozbawiony dysonansów obraz. Obraz, który możemy kontemplować zarówno z daleka, jak i w dowolnym momencie podejść i skupić się na konkretnym fragmencie nie tracąc przy tym nic a nic z wcześniejszych, widzianych w szerszej perspektywie zdarzeń.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: SoundClub
Cena: 28 000 PLN
Dane techniczne:
Zastosowane lampy: 1 x 5AR4, 2 x 6922
Wejścia cyfrowe: SPDIF (RCA); SPDIF (BNC); AES/EBU (XLR); USB (asynchroniczne)
Wyjścia analogowe: RCA, XLR
DAC: Burr Brown PCM1794
Impedancja wyjściowa: 30 Ω
Pasmo przenoszenia: 20Hz – 50 kHz
Waga: 13,6 kg
Wymiary SxWxG: 43 x 10 x 30,5 cm
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc; Gato Audio CDD-1
– DAC: Ayon Sigma DAC
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Fat Bob S + ZYX R100
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Octave Phono Module
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5; Gato Audio AMP-150
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Gauder Akustik Cassiano
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Filtr sieciowy: ISOL-8 MiniSub Axis
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Ostatnimi czasy z marką ModWright Instruments miałem przyjemność obcować już kilkukrotnie, jednak ze smutkiem muszę przyznać, że były to jedynie wyjazdowe, ale obiecująco pozytywne w odbiorze kontakty u znajomego. Niestety znając życie i jego chadzanie własnymi ścieżkami, podczas gdy u niego urządzenia tej manufaktury grały fantastycznie, to o występy u mnie nie byłem już taki spokojny, z bardzo prozaicznego, ale determinującego sporo niewiadomych powodu, a piję tutaj do zestawów głośnikowych. Dążąc do tego samego statusu w dźwięku – przyjemność ponad zbytnią analityczność, w tym aspekcie (kolumny) różnimy się diametralnie, ponieważ on kroczy ścieżką konstrukcji wysoko-skutecznych, a ja z racji pełnego zdania się na umiejętności japońskiego twórcy marki jaką posiadam, używam kolumn przez niego produkowanych, o bardzo popularnej oscylującej wokół 87 dB skuteczności. I nie trzeba mieć ukończonych specjalnych fakultetów, gdyż wystarczy nieco obycia w temacie synergii pomiędzy urządzeniami audio by wiedzieć, iż przy tak odmiennych parametrach droga do piękna generowanej muzyki nie jest już taka prosta, jakbyśmy tego chcieli. Dlatego też, z dużym zainteresowaniem odebrałem od Marcina telefon z informacją, że na testy do redakcji trafił produkt tej amerykańskiej manufaktury – rzeczony ModWright, a żeby było jeszcze atrakcyjniej, był to pierwszy w dziejach firmy, oparty o szklane bańki DAC o nazwie ELYSE, znajdujący się, podobnie jak jego rodzeństwo, w dystrybucji warszawskiego SoundClubu.
Jak na w pełni zabudowane urządzenie lampowe przystało, wnętrzności testowanego przetwornika spakowano w sporej wielkości wentylowany grawitacyjnie poprzez dwa owalne ażurowe otwory na górnej płaszczyźnie korpus, z których jeden jest sporej wielkości logiem marki, co w efekcie jawi się pewnie nie tylko dla mnie, jako bardzo ciekawy pomysł natury wzorniczej. Całość domku ELYSE wykonano z grubych blach drapanego aluminium. Centralną część przedniego panelu ozdobiono takim samym jak na górnej płaszczyźnie iluminującym w ciemno-niebieskiej poświacie znakiem w mniejszej skali, a po jego bokach rozlokowano po osiem błękitnych diod sygnalizacyjnych status urządzenia i częstotliwości otrzymywanych do obróbki sygnałów, a poniżej nich na zewnętrznych flankach, po cztery zagłębione przyciski sterujące. I muszę przyznać, że mimo sporej ilości manipulatorów i sygnalizatorów, front prezentuje się nader spokojnie. Przechodząc przez zachodzące na górny panel boczne ścianki, docieramy do zaplecza przyłączeniowego, gdzie bez większego napinania na dublowanie poszczególnych wejść, mamy cztery interfejsy cyfrowe: SPDIF, AES/EBU,USB i BNC, gniazdo sieciowe IEC i wyjścia analogowe w dwóch standardach RCA i XLR. Unikano zbędnego szału ilościowego, proponując w pełni wystarczające dla zdroworozsądkowo podchodzącego użytkownika przyłącza, sygnalizując tym w pewnym stopniu, że nacisk kładziony jest na inny punkt bytu tego urządzenia i miałem cichą nadzieję, że będzie to podobny do zapamiętanego z wypadów do kolegi dźwięk.
Zanim przejdę do procesu opisywania możliwości sonicznych testowanego urządzenia, chciałbym przelać na klawiaturę kilka zdań o bardzo ważnym dla mnie aspekcie pierwszego wrażenia. To teoretycznie bardzo prosta sprawa, gra dobrze, to skrobiemy mniejszą lub większą laurkę – w czym sądząc po braku moich apostrof pod zdjęciami reklamowymi, chyba się jeszcze nie wyspecjalizowałem, a jak od startu są problemy, kombinujemy z konfiguracją, co jest co prawda naturalnym procesem rzetelnego opiniodawcy, ale przecież wiemy bardzo dobrze, że pierwsze wrażenie robi się tylko raz. Ja osobiście prawie zawsze zanim przejdę do procesu odsłuchu, przeżywam swoisty atak miliona bodźców generowanych różnego rodzaju rozwiązaniami technicznymi słuchanego produktu i kłębiących się w mojej masie mózgowej pytań. A wszystko zmierza ku jednej najważniejszej frazie – jak to zagra. Na przestrzeni kilku ostatnich lat bywało z tym różnie, ale zawsze bardzo uważnie czekam na pierwsze dźwięki, które mogą ustawić całe postrzeganie ocenianej konstrukcji w uprzywilejowanej pozycji, dlatego z reguły startuję od pewniaków muzycznych – no może zmieniam tytuły, ale zawsze z tej samej stajni – ECM. To jest dla mnie wyrocznia, pozwalająca wstępnie pozycjonować potencjał, jaki drzemie w pretendencie do dobrego słowa. Dalsza żonglerka jest już tylko pokłosiem takich, a nie innych możliwości, które zawsze staram się wyłożyć dość przystępnie. Tak też było i tym razem, czyli z najnowszym dzieckiem marki ModWright, a wybór repertuaru padł na Enrico Ravę w kwintecie z krążkiem „Tribe”. Przewijające się przez ową płytę bardzo lubiane instrumentarium – trąbka, trąba, perkusja, kontrabas i gitara, pozwoliły mi, skierować uwagę na najważniejsze sprawy. Gdy zatem w eterze pomiędzy kolumnami pojawiły się pierwsze dźwięki instrumentu klawiszowego, wespół z dęciakiem front mena i atrybutami bębniarza, teoretycznie trywialnie mówiąc, było pozamiatane. Dostałem to, na co zawsze czekam, czyli oddech i eteryczność, oddalając tym sposobem sporą dawkę obaw o zbytni udział lampy w przekazie muzycznym. Nie mówię, że to jest złe, ale ostatnio testowany DAC AYON-a tę manierę przedkładał ponad wszystko, która przy moich preferencjach konturowości i detaliczności, szła nieco obok oczekiwań, ale na szczęście dobre zszycie całości pasma, dawało trochę inny niż na co dzień, ale nadal duży komfort podczas słuchania. Ale wracając do ELYSE, już od dłuższego czasu myślę o torze lampowym, ale niestety przy całej jego otoczce o fizjologiczności dźwięku, pewne aspekty dla mnie są niezbędne, a takie zdawał się mieć Amerykanin. Co więcej, przy tej swobodzie grania, cały czas czułem i to nawet bardzo, że to produkt oparty o bursztynowe bańki, ale będąc niesamowicie gęstym i kremowym, w żaden sposób nie ograniczał bezpośredniości dźwięku, co jak wspomniałem, jest dla mnie pierwszym nienegocjowanym punktem. Jeśli miałbym do czegoś się przyczepić, to jedynie najniższe tony mogłyby zejść nieco niżej, ale w ogólnym rozrachunku, za iskrę w górnych rejestrach jestem w stanie oddać nieco w temacie odgłosów sejsmicznych. Jednak proszę nie brać tego za wyrocznię, gdyż moje kolumny dla wielu znajomych zbyt oszczędnie generują dolne składowe, gdy tymczasem ja będąc u nich, cierpię na nadmierne gumowe ruchy membran w bębenkach uszu. Tak więc zalecam wypośrodkowanie tego punktu, ale poważne potraktowanie wcześniejszych zalet. Gdy tak sobie skrobałem tekst, płyta pana Ravy dobiegła końca i nie pozostało mi nic innego, jak implementacja materiału z wokalizą. Szybkim ruchem w napędzie Reimyo wylądował idealnie wpisujący się w moje oczekiwania srebrny krążek zatytułowany „Monteverdi”, którego kompilacji podjął się Michel Godart. Jeśli tylko sprzęt reprezentuje przyzwoite parametry soniczne – a tym razem tak było, ta pozycja potrafi idealnie i bardzo realistycznie wykreować wciągający nas od pierwszej do ostatniej nuty koncert w przybytku sakralnym, gdzie została nagrana. Bohater testu swoją homogenicznością grania pozwolił śpiewającej artystce pozbyć się przykrych artefaktów zwanych sybilantami, a reszcie udziałowców spotkania nadał przyjemną dla ucha tonizującą pastelową barwę. Przyglądając się scenie dźwiękowej, artyści zajęli idealnie wykreowane przez japońsko-amerykański zestaw miejsca na scenie i to nie jako wytwór realizatora przy suwakach konsoli masteringowej, tylko na wskroś realnej. Tę płytę znam od podszewki, i muszę szczerze przyznać, że nie znalazłem słabych punktów w szerokości i głębokości prezentacji materiału muzycznego, bez większych problemów dokładnie wskazując miejsce generowania fal akustycznych. Jak przed momentem pisałem, ważnym czynnikiem zwiększającym fizjologiczność dźwięku, a jeśli ktoś woli nazwać to inaczej, zwiększającym przyjemność podczas odsłuchu, był bardzo wychwalany przez wielu użytkowników posmak lampy elektronowej, co coraz częściej zmusza mnie do rewidowania postrzegania tego tematu w roli wzmocnienia. I dlatego do całej układanki testowej brakowało mi jeszcze informacji, jak nasz Amerykanin zareaguje na nutowe twory keyboardów i w tym celu sięgnąłem po znanych mi z młodości, ale w nowym repertuarze panów z grupy Depeche Mode. Płytę „Exiter” bardzo lubię, ale nie zawsze testowane urządzenie jest w stanie poradzić sobie ze sporą dawką mocno atakującej nasze uszy energetycznej elektroniki, raz zbędnie wzmacniając jej rażenie, by innym razem zbytnio ją ugładzić. Takich projektów audio, co trafiają w punkt jest niewiele, ale na szczęście się zdarzają i w tym przypadku ponownie zaliczyłem niezły fun podczas spotkania z dawnymi idolami. Dużą zasługę w tym miała bezkompromisowa jak na produkt lampowy otwartość grania, już na starcie pokazująca, że uśrednianie nie wchodzi w grę, ale również cechy dobrej bańki próżniowej, które dodawały tak poszukiwany w tym typie układu pierwiastek „X”. Dzięki obfitej ilości będących domeną muzyki elektronicznej najniższych rejestrów, tym razem nie odczuwałem żadnych braków w tym dziale widma akustycznego, a które nieco cierpiało w materiale jazzowym. Po prostu, włożyłem krążek, który zagrał swobodnie, z oddechem, dużą ilością artefaktów w górze, homogenicznością w środku i dobrą podstawą na dole. Cóż chcieć więcej? Ja oczywiście wiem i się podzielę. To jest akurat proste, bowiem jeśli tylko ktoś jest na etapie poszukiwań, nie widzę innej możliwości jak pozostawić na stałe w torze.
To było bardzo brzemienne w pozytywne doznania spotkanie z amerykańskim produktem, który pokazał, że mimo implementacji części ze starych stacji radiotelegraficznych, nie musimy tracić tak pożądanych w dźwięku informacji. Dobrze skonstruowane urządzenie potrafi dać mocno iskrzący przekaz, napełniając go przy tym sporą dawką ciepła, a przy idealnym doborze kolumn, z pewnością i na dole osiągniemy w pełni spełniające nasze oczekiwania efekty. Oczywiście nie twierdzę, że ten aspekt u mnie kulał, a nawet będę go bronił, gdyż testowany DAC został wrzucony do worka z urządzeniami skrojonymi na miarę, a i tak wyszedł z tego zwycięsko. Decydując się na przetwornik Dana Wrighta, dostajemy po pierwsze fantastycznie brzmiące dla nas, a dla naszych głównych projektantek wystroju wnętrz – czytaj żon, równie nietuzinkowo wyglądające urządzenie. Na koniec przyznam szczerze, że pierwsze „łał”, które dla mnie jest pewnym fetyszem, w dalszym procesie obroniło się znakomicie, a niestety z tym bywa różnie. Ale muszę doprecyzować ten pierwszy efekt zauroczenia, gdyż nie był to przypadek spadających kapci z nóg, co z miejsca zapala mi czerwoną lampkę, tylko pokazanie się z ogólnie oczekiwanej dobrej – bez napinania na zbytnie przykucie uwagi słuchacza – strony. Te trzy krążki są tylko niewielkim wycinkiem przesłuchanych płyt, a każda następna miała inny cel poznawczy. Czy to wokalistyka z mikrofonem w bezpośrednim polu oddechu artysty, mieniące się milionem odcieni blachy perkusisty, czy masujący trzewia bas w elektronice, wszystko podane było bardzo czytelnie i zwiewnie w polewie lampowej homogeniczności, ale bez najmniejszego odczucia matowości. Jak dla mnie zapamiętany z występów u kolegi amerykański producent ze swoim najnowszym dzieckiem, w bezpośrednim starciu z Japończykiem pokazał klasę, lekko doprawiając firmową nutką niektóre aspekty wartości sonicznych, co w najmniejszym stopniu nie umniejszało jego postrzegania. Wszyscy, którzy chcą zaznać czaru szklanych baniek bez utraty rozdzielczości i to praktycznie bez względu na poziom nasycenia własnego systemu, powinni już teraz skontaktować się z dystrybutorem, gdyż biorąc pod uwagę debiut tego produktu, lista oczekujących może nagle okazać się długa. Zachęcam do choćby spróbowania propozycji marki ModWright, gdyż taka otwartość z lampy, do tej pory dostępna była chyba tylko w „Erze”, gdy tymczasem panowie z SoundClubu przełamali monopol potentata na rynku telefonicznym, serwując nam kroczący drogą wysokiej jakości dźwięku towar zza Atlantyku.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio; Solid Base VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II, platforma antywibracyjna Audio Philar, Franc Audio Accessories
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA