Z publikacją niniejszej recenzji zbierałem się może nie aż tak, jak przysłowiowa sójka, lecz uczciwie przyznaję, że „trochę” więcej aniżeli „trochę” czasu od momentu dostarczenia dzisiejszego bohatera zdążyło upłynąć. Spieszę jednak wyjaśnić, iż powyższa opieszałość nie wynikała jednak z mojej złej woli, lecz z najogólniej rzecz ujmując warunków klimatycznych z jakimi w ciągu ostatnich kilku tygodni przyszło nam się zmierzyć. Jeśli w tym momencie zaczynają się Państwo głowić cóż wspólnego z szeroko rozumianą tematyką Hi-Fi ma pogoda, to już za chwilę udowodnię, że całkiem sporo. W dodatku podobne analogie zachodzą w branży motoryzacyjnej, gdzie dostarczenie na testy, w środku sezonu grypowego obfitującego w tzw. śnieżno – deszczowe opady ciągłe, turladełka w stylu Caterhama Seven 620R lub Morgana EV3 zamieszkującego możliwie daleką od jej południowych rubieży Europę recenzenta z jednej strony wprowadzi w wielce przyjemny stan euforii, który z pewnością, tuż po zorientowaniu się co dzieje się za oknem przemieni się w konsternację graniczącą ze stanami depresyjnymi. W moim przypadku było podobnie, gdyż z niecierpliwością wyczekiwany zestaw przenośny składający się z USB-DACa/wzmacniacza słuchawkowego Chord Mojo i dokanałowych słuchawek Cardas Audio A8 dotarł do mnie w momencie, gdy przebywanie poza przytulnym lokum należało ograniczyć, ze względu na oczywiste uwarunkowania meteorologiczne, do niezbędnego minimum. Oczywiście w niczym mi to specjalnie nie przeszkadzało, bo większość tzw. akcesoriów „portable” i tak najlepiej moim zdaniem sprawdza się w warunkach desktopowych, ale spora część potencjalnych użytkowników nabywa je zgodnie z ich dedykowanym przeznaczeniem, czyli żeby cieszyć się swoją ulubioną muzyką również poza domem. Tym oto sposobem docieramy do clue tego zaskakująco rozwlekłego wstępniaka, czyli do właściwego mementu, w którym dana recenzja powinna ujrzeć światło dzienne, żeby cały jej podprogowy przekaz nie poszedł niczym para w gwizdek a przełożył się na rzeczywiste zainteresowanie ze strony rynku. Skoro zatem czytacie Państwo te słowa, to z dość dużą dozą prawdopodobieństwa możecie założyć, że za oknem nieśmiało, bo nieśmiało ale jednak przebija się słońce a temperatura mozolnie zbliża się do magicznych dziesięciu kresek, czyli że spacer nie jest doświadczeniem traumatycznym a kilkudziesięciu minut spędzonych na zewnątrz nie przypłacicie grypą, bądź ciężkim przeziębieniem. Zatem w drogę, bo ruch to zdrowie!
Skupiając się na walorach natury estetycznej i stronie czysto użytkowej uczciwie trzeba przyznać, że Mojo wykonano tak, jakby projektowano go z myślą o brygadach specjalnych i miłośnikom sportów ekstremalnych. Krótko mówiąc bliżej mu do Seiko Black Monster, czy nawet Casio G-Shock aniżeli garniturowych i cienkich jak opłatek propozycji marki Daniel Wellington. Jest mały, poręczny, ale niezwykle zwarty. Słowem prędzej używając Mojo zrobimy komuś krzywdę aniżeli choćby zarysujemy jego pancerny korpus. Jak dla mnie to wystarczający powód, żeby za jakość i przystosowanie do spodziewanych trudów podróży wystawić mu ocenę celującą.
No to przejdźmy do komunikacji, czyli jak Mojo informuje nas o parametrach sygnału, jaki w danym momencie do angielskiego malucha raczymy dostarczać. Wbrew pozorom, pomimo braku konwencjonalnego wyświetlacza, nie jest to wcale takie trudne. Są w końcu kulki, znaczy się kuliste przyciski, które w spoczynku są mlecznobiałe a ożywają dopiero po włączeniu. I tak, barwa dwóch odpowiedzialnych za regulację głośności oscyluje pomiędzy brązem/czerwienią przy niskich poziomach do bielą przy maksymalnej głośności. Zdecydowanie większą paletą barw może pochwalić się za to przycisk odpowiedzialny za włączanie/wyłączanie, który przy okazji pełni rolę informacyjną o dostarczonej częstotliwości próbkowania odtwarzanego właśnie materiału. I tak barwa czerwona oznacza 44, pomarańczowa 48, żółta 88, zielona 96, błękitna 176, granatowa 192, no i tutaj zaczynają się schody, gdyż dla normalnego faceta kolejne trzy odcienie to droga przez mękę. No dobrze, spróbujmy – purpurowo-biskupia 352, fioletowa 384, fioletowo-perłowa 768 kHz a białą zarezerwowano dla DSD – w trybie DoP. Oczywiście prośba o nie czepianie się mojej powyższej interpretacji a jeśli ktoś chce mieć pewność, co do prawidłowej nazwy danego koloru, to najlepiej będzie jak się spyta swojej ładniejszej połówki, albo nawet koleżanki z pracy.
Skupmy się jednak jeszcze przez chwilę na całości. Ustawiając Mojo tak, aby zdobiący ścianę frontową napis był prezentowany zgodnie z obowiązującymi regułami pisowni przyciski nawigacyjne znajdować się będą tuż przy górnej krawędzi. Prawa ściana przypadnie w tym wypadku wejściom w postaci gniazda koaksjalnego (mini jack), dwóch gniazd Micro USB, z czego pierwsze jest sygnałowym a drugie służy do ładowania, oraz wejściu optycznemu Toslink. Za to na przeciwległej – lewej ściance znajdziemy jedynie dwa gniazda słuchawkowe. Jak widać zero wystających i mogących się wyłamać elementów, za co należy się kolejny w pełni zasłużony plus. Przy powyższej decyzji utwierdza mnie również fakt, że bez problemu napędzimy nim i to równocześnie równocześnie(!) dwie pary słuchawek o impedancji 4 – 800 Ω. Co prawda deklarowany przez producenta, wynoszący 10h czas pracy na wbudowanej baterii ulegnie przy takim obciążeniu skróceniu, ale i tak powinien przekroczyć 4h jakie później trzeba będzie poświęcić na jego naładowanie, chociaż … nic nie stoi na przeszkodzie aby jednocześnie słuchać i ładować Mojo.
Z miłych drobiazgów ułatwiających życie należy wspomnieć o pamięci urządzenia jeśli chodzi zarówno o poziom głośności, jak i wybrane przed wyłączeniem źródło. A właśnie tytułowy maluch posiadł wielce przydatną zdolność automatycznego wyboru wejścia, na które dostarczany jest sygnał a jeśli wszystkie wejścia są „obciążone” ustawia je w kolejności USB, Coax, Toslink.
Do trzewi nijak dostać mi się nie udało, więc jedynie powtórzę za materiałami promocyjnymi, że sercem Mojo jest zaawansowany układ Xilinx Artix-7 FPGA, który bez problemu radzi sobie z dekodowaniem sygnałów SPDIF, obsługą pętli DPLL, filtrowaniem WTA, dekodowaniem i filtrowaniem DSD, kształtowaniem szumu, regulacją głośności a nawet zabezpieczeniem termicznym, pozostawiając do „ogarnięcia” przez zewnętrzną kość kontrolę nad HD USB. Stopień wyjściowy wzmacniacza słuchawkowego oparto o trzy pary tranzystorów w każdym kanale, co tłumaczy ponadprzeciętną wydajność prądową dzisiejszego bohatera.
I jeszcze kilka uwag natury ogólnej. Do współpracy ze smartfonami warto zaopatrzyć się w stosowne okablowanie, czyli przewód OTG przy Androidzie (może się też przydać jakiś sensowny odtwarzacz programowy) i lighting przy iOSie (od 6-ki w górę).
O nadziejach pokładanych przez dystrybutora – cieszyński Voice w tytułowym maluchu najlepiej świadczy dbałość o nawet najdrobniejsze detale począwszy od zmasowanej kampanii informacyjnej, co w dzisiejszych czasach staje się wreszcie normą, po dedykowaną Mojo stronę internetową (http://chord-mojo.pl/ ), co już takie oczywiste nie jest. Dzięki temu dosłownie jednym kliknięciem możemy zapoznać się z jego cechami charakterystycznymi, detalami i co najważniejsze, jeśli staliśmy się jego szczęśliwymi posiadaczami również pobrać stosowne sterowniki i (przynajmniej na razie jedynie) anglojęzyczną instrukcję obsługi.
Podobnie jak Mojo można uznać za „budżetową” / uproszczoną wersję Hugo, tak przysłane razem z nim słuchawki Cardas Audio A8, to bazujące na modelu EM5813 dokanałówki. Oparto je na dedykowanym – specjalnie dla nich zaprojektowanym ultra liniowym przetworniku 10,85 mm z podwójnym magnesem. Już przy wypakowywaniu widać i przede wszystkim czuć, zaznaczam, iż chodzi w tym momencie wyłącznie o wagę, że daleko za sobą zostawaliśmy low-endowe plastiki. Proszę się jednak nie nastawiać, że to jakieś ołowiane bullety. Nic z tych rzeczy. A8-ki ważą bowiem jedynie 31 g, lecz poprzez swoją solidność sprawiają takie a nie inne wrażenie. Masywny i świetnie korelujący z pancernością Mojo korpus wykonano z mosiądzu i dodatkowo pokryto gumopodobnym tworzywem ABS o atrakcyjnym, a jednocześnie mało krzykliwym ciemnoniebieskim umaszczeniu. W podobnej tonacji utrzymany jest lekki i elastyczny pleciony przewód wykonany z wielowiązkowej miedzi o niezależnych przewodnikach Litz dla każdego z kanałów. Posiadacze odtwarzaczy Astell&Kern i Pono mogą oczywiście zastąpić go wersją zbalansowaną. Mała rzecz a cieszy.
Najwyższy czas na brzmienie. Nie da się ukryć, że zarówno Chord, jak i Cardasy czy to razem – w duecie, czy na solowych występach charakteryzowała bardzo zbliżona stylistyka, więc po kilku próbach i porównaniach uznałem, że dublowanie takich samych, bądź niezwykle zbliżonych do siebie uwag mija się z celem i zdecydowanie rozsądniejszym będzie popełnienie jednego – wspólnego dla obu składowych dzisiejszej układanki opisu zaobserwowanych walorów sonicznych. W dodatku o ile z jakimikolwiek słuchawkami sygnowanymi sympatyczną muszelką o ile mnie pamięć nie myli kontaktu nie miałem o tyle z elektroniką Chorda jak najbardziej i co najważniejsze zapamiętane niuanse wspominam nader miło. Jednak ad rem. Oferowane przez tytułowy set brzmienie z powodzeniem można określić mianem niezwykle liniowego, neutralnego i dynamicznego. Ewidentnie jest ono pochodną niezwykle skrupulatnego i opartego na rzetelnej wiedzy inżynierskiego podejścia do tematu wyznawanego przez obu producentów. Tutaj nie ma miejsca na gdybanie, domysły, czy próby naginania powszechnie obowiązujących praw fizyki. Czy mamy zatem do czynienia z nudną, na wskroś techniczną i pozbawioną muzykalności prezentacją. W żadnym wypadku. To niezwykle prawdziwe, zbliżone do studyjno-monitorowego (w sensie superlatywnym) granie dające niezwykle wierny wgląd w materiał źródłowy. Aby niejako na wstępie wykluczyć niezbyt przeze mnie akceptowany element prosektoryjnej szklistości sięgnąłem w pierwszej kolejności po naszą rodzima specjalistkę od sybilantów, czyli Annę Marię Jopek i jej album „Barefoot” i … Po prostu na ponad godzinę odpłynąłem, bo dawno tak realistycznie tego wydawnictwa nie słyszałem. Każde uderzenie bębniarza, każde trącenie struny kontrabasu, czy też nawet najlżejszy dźwięk zagrany na trąbce sprawiały, że pojawiała się gęsia skórka i dopiero wtedy „wchodził” wokal Ani i robiło się magicznie. Momentalnie zostawałem wciągnięty, wchłonięty w stworzony przez testowany zestaw muzyczny mikrokosmos. W dodatku tenże mikrokosmos znajdujący się na zewnątrz mnie a nie jak to się czasem przy słuchawkach zdarza wewnątrz mojego czerepu. Nie zachodziło więc zjawisko implozji a raczej efekt znany z „Alicji w krainie czarów” po spożyciu, jeśli dobrze pamiętam grzybków, bądź ciasteczka (z Holandii?). Chodzi bowiem o stan, w którym to my trafiamy pomiędzy muzyków a nie muzycy nas odwiedzają. Dostajemy zatem w pakiecie promocyjnym niezwykle sugestywne oddanie akustyki poszczególnych nagrań, precyzję w rozmieszczeniu poszczególnych źródeł pozornych na scenie a zarazem fenomenalną ich namacalność. Patrząc na powyższe zjawisko całkiem obiektywnie tak po prawdzie trudno, żeby było inaczej, skoro sami na ową scenę zostaliśmy zaproszeni. Nie wierzycie Państwo, że z przenośnego zestawu da się wycisnąć prawdziwą trójwymiarową scenę? No to posłuchajcie lepiej „Miserere … Quel son, quelle preci” z „Il Trovatore” Verdiego. To bardzo sympatyczny przykład, że poszczególne plany dzieli od siebie nie kilkadziesiąt centymetrów, czy też metr z okładem, lecz cała operowa scena a czasem jeszcze kurtyna i to po prostu słychać.
Ludzkie głosy oddawane są niezwykle prawdziwie, bez zbędnych upiększeń, ale i bez piętnowania ich ewentualnych mankamentów. Oczywiście mając do wyboru Annę Netrebko i permanentnie „jadącą” na vibrato Sarę Brightman wybiorę tę pierwszą, bo zabierając się za odsłuch liczę na przyjemność a nie nerwowe zerkanie na zegarek i odliczanie w myślach minut do końca męczarni, ale ani razu podczas kilkutygodniowego użytkowania ww. setu nie przyłapałem go na próbach kopania leżącego.
Przy zdecydowanie cięższym i zarazem bardziej wymagającym repertuarze w stylu „Wagner Reloaded: Live in Leipzig” Apocalypticy i „Revenge” Jelonka swoje przysłowiowe trzy grosze dorzuciła potęga i natychmiastowość najniższych składowych. Próżno było w niej szukać pewnego spowolnienia, czy zaokrąglenia właściwego konwencjonalnym zespołom głośnikowym. Każde uderzenie działo się natychmiast i równie szybko jak się pojawiało z taką sama błyskawicznością znikało.
Chord Mojo z Cardasa A8, bądź jakimiś innymi słuchawkami podobnej, bądź nawet wyższej klasy nie tylko nie bierze jeńców, co od pierwszych taktów bezlitośnie uzależnia. Jego brzmienie jest potężne i w pozytywnym znaczeniu tego słowa analityczne, choć jest to analityczność niezwykle zbliżona do naturalnej rozdzielczości, przez co swoją klarowność opiera na krystalicznej czystości i jedwabistej gładkości a nie laboratoryjnym chłodzie. Jeśli zatem szukacie przenośnej amplifikacji nie tylko na spacery, ale i do biura, bądź generalnie rozglądacie się za desktopowym USB-DACiem odsłuchy rozpocznijcie od Chorda Mojo a bardzo możliwe, że i na nim skończycie. W końcu to rasowy Chord a to jakby nie było mocny gracz na high-endowej scenie audio i co najważniejsze Mojo nie tylko nie przynosi wstydu starszemu rodzeństwu, co ma predyspozycje do stania się rodzinnym pupilem.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Voice
Ceny:
Chord Mojo: 2 490 PLN
Cardas Audio A8: 1 199 PLN
Dane techniczne:
Chord Mojo
Wejścia: Micro USB (max. 768kHz/32Bit), Coax – mini Jack (max. 768kHz/32Bit), Toslink (max. 192kHz/24Bit), Micro USB – gniazdo ładowania.
Moc wyjściowa: 600 Ω 35mW, 8 Ω 720 mW @1kHz
Impedancja wyjściowa: 0,075 Ω
Dynamika: 125dB
THD (@3V): 0,00017%
Waga: 180g
Wymiary (S x W x G): 60 x 22 x 82 mm
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center; Auralic Mini
– DAC/Wzmacniacz słuchawkowy: Ifi Micro iDAC2; TEAC NT-503
– Wzmacniacz słuchawkowy: HiFiMan EF6
– Słuchawki: Brainwavz HM5; q-JAYS; Meze 99 Classics Gold; Monster Roc Black Platinum; HiFiMan HE1000
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable zasilające: Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)