1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Moon EVO 740P + EVO 870A

Moon EVO 740P + EVO 870A

Opinia 1

U swojego zarania poniższy tekst miał być generalnie rzecz ujmując na zupełnie inny temat. Jednak plany planami a rzeczywistość kolejny raz postanowiła zaimprowizować w głębokim poważaniu mając rozpisany wspólnie z warszawskim Audio Klanem i nami scenariusz. Krótko mówiąc, zamiast nad wyraz uroczej i subtelnej, a przez to smakowicie zapowiadającej się super integry kanadyjskiego Moon’a – EVO 700i otrzymaliśmy możliwość dłuższego zaznajomienia się ze zdecydowanie poważniejszymi reprezentantami linii Evolution w postaci potężnej, dzielonej amplifikacji: przedwzmacniacza EVO 740 P i stereofonicznej końcówki mocy EVO 870 A.
Już zeszłoroczny test zintegrowanego wzmacniacza 600i pozostawił po sobie wyłącznie miłe wspomnienia i zarazem pewien niedosyt, bo chciał, nie chciał zmuszony byłem po zakończeniu odsłuchów urządzenie zwrócić. Dla tego też perspektywa kontynuowania eksploracji katalogu tego północnoamerykańskiego producenta bardzo nam przypadła do gustu. Nie dość, że zyskaliśmy możliwość utrzymania przy życiu / kontynuowania, abstrakcyjnego dla większości populacji, serialu o zestawach pre/power z pułapu 100 kPLN +, to w dodatku zdobywając doświadczenie robimy coś na kształt przedpola dla ekstremalnego High Endu, za którego zwiastuna możemy uznać jubileuszowy system Accuphase. Całe szczęście marek mających w swojej ofercie kilkudziesięciokilogramowe i kilkusetwatowe monstra na rynku jest pod dostatkiem, więc i wspomniany serial ma spore szanse stać się audiofilskim odpowiednikiem tasiemcowej telenoweli. Wróćmy jednak do meritum, w końcu dostaliśmy urządzenia, które co prawda bez trudu można znaleźć na stronie producenta, ale już na polskim rynku jawią się niczym wiosenne nowalijki.

Będący „młodszym” bratem topowego, dzielonego modelu 850P przedwzmacniacz 740P prezentuje się nad wyraz dystyngowanie i elegancko. Choć zwykło się uważać Włochów za najlepszych stylistów, to … albo w Kanadzie ktoś ma sięgające Półwyspu Apenińskiego korzenie, albo projektanci w Moonie nie spali na lekcjach z wzornictwa przemysłowego i co najważniejsze z ergonomii. Zastosowanie masywnych, precyzyjnie spasowanych, płatów szczotkowanego aluminium dostępnych zarówno w „czarnej anodzie”, jak i kolorze naturalnym mogło sprawić, że bryła urządzenia przypominałaby czołg i … tak jest w istocie, lecz porównanie to dotyczy jedynie solidności wykonania a nie samego designu, który jest po prostu idealny. Połączenie swobodnej a jednocześnie stonowanej estetyki cieszy uczy nie rażąc tanią ekstrawagancją, czy zbyt daleko posuniętym minimalizmem.
Jak to zwykle, a przynajmniej w linii Evulution, u Moona bywa front wykonano nie z jednego a kilku elementów. Łukowato zaokrąglone narożniki częściowo zakrywają delikatnie wyzierające zza nich łezkowate pionowe belki mające nie tylko charakter ozdobny, lecz również konstrukcyjny, gdyż stanowią one bazę do regulowanych stożkowych nóżek. Płat główny z centralnie umieszczonym, niezwykle czytelnym czerwonym (oczywiście dającym się przyciemnić) wyświetlaczem jest lekko cofnięty a jego powierzchnię, oprócz dziewięciu niewielkich przycisków nawigacyjnych zdobi jedynie błękitna dioda informująca o trybie pracy urządzenia i znajdujące się tuż nad nią chromowane logo producenta (zdecydowanie większy emblemat wylądował na „pancernej” płycie wierzchniej). Regulacji głośności dokonujemy potężnym, lecz zaskakująco lekko pracującym pokrętłem głośności, bądź dedykowanym pilotem zdalnego sterowania, którego wyposażono w niezwykle użyteczną funkcję podświetlania przycisków przy nawet delikatnym jego poruszeniu. Dzięki temu słuchać możemy nawet w egipskich ciemnościach a z obsługą Moona nie powinniśmy mieć nawet najmniejszych trudności. Wspomniana mega gałka współpracuje z autorskim układem M-eVOL2 zapewniającym 530 – krokową regulację w krokach 1dB w przedziale 0.0dB – 30.0dB i 0,1 dB lub 1 dB (przy szybszym obracaniu) w zakresie 30.0dB – 80.0dB.
Dostęp do prawdziwej puszki Pandory daje przycisk „Setup” umożliwiający pełną customizację całkiem rozsądnie wgranych ustawień fabrycznych. Poczynając od tak banalnych rzeczy jak zmiany nazw (maksymalnie 8 znaków) poszczególnych wejść szczęśliwy posiadacz może dostosować do własnych wymagań dla każdego z wejść maksymalny poziom głośności, wzmocnienie (+/- 10 dB), wyłączyć nieużywane wejścia, ustawić je w trybie bypass i np. wybrać któreś z nich do wybudzania urządzenia.

Groźnie wyglądające potężne boczne radiatory pełnią głównie rolę dekoracyjna, gdyż nawet podczas kilkunastogodzinnych sesji nie udało mi się zauważalnie podnieść temperatury przedwzmacniacza.
Ściana tylna 740-ki to wzór porządku, prostoty i wygody. Sekcja wejść zawiera rządek trzech par solidnych gniazd RCA, usytuowanych w odstępach umożliwiających swobodny montaż większości dostępnych na rynku wtyków, oraz ulokowane tuz pod nimi dwie pary gniazd XLR. Sekcji wyjść też nie potraktowano po macoszemu, gdyż oprócz zdublowanych gniazd RCA (variable & fixed) nie zapomniano o XLRach. Powyższą wyliczankę zamykają gniazdo RS232, wejście/wyjście Sim Link, wejście na zewnętrzny odbiornik IR, 12V trigger i zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilające. A przepraszam są jeszcze dwa terminale na zewnętrzy zasilacz. Po co? Cóż, jeśli kogoś po jakimś czasie od zakupu 740-ki zacznie męczyć audiophilia nervosa, czy nie warto było jednak się spiąć i „szarpnąć” na 850-kę to … może przestać się stresować, tylko zamówić zewnętrzny zasilacz 820S, podłączyć pod 740-kę i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wrócić do spokojnego słuchania muzyki.
Stereofoniczna końcówka mocy 870A oczywiście kontynuuje linię wzornicza przedwzmacniacza, lecz po pierwsze dokonuje jej lekkiego przeskalowania a po drugie, ze względu na pełnioną funkcję ogranicza do niezbędnego minimum – centralnie umieszczony włącznik z dedykowana błękitną diodą elementy natury użytkowej. Za takowe z resztą możemy tym razem uznać szczelnie pokrywające ściany boczne radiatory, które nawet podczas czuwania wzmacniacza utrzymują zauważalnie wyższą od otoczenia temperaturę.
Ściana tylna wita potencjalnego klienta podkreślającą wewnętrzną budowę pełną symetrią. Po obu stronach centralnie umieszczonego włącznika głównego rozlokowano zdublowane terminale głośnikowe teoretycznie akceptujące większość dostępnej na rynku konfekcji, choć z rozmiarem wideł akurat w tym przypadku bym zbytnio nie szalał, gdyż znajdujące się na moim dyżurnym wyposażeniu zakonfekcjonowane właśnie widłami Organic’i i Hydry Signal Projects’a wchodziły niemalże na styk. Nie mogło też zabraknąć nie tylko wejść audio w standardzie RCA i XLR, ale również dedykowanych systemowej komunikacji portów RS-232, czy 12V triggera. Za miły gest skierowany w stronę posiadaczy trójnożnych stolików należy uznać delikatne przesunięcie poza oś symetrii gniazda zasilającego, przez co ustawienie końcówki powinno stać się o niebo łatwiejsze.
Po zdjęcia trzewi i czysto techniczne opisy trzewi zainteresowanych odsyłam na stronę producenta od siebie jedynie dodając, a zarazem prosząc, by wszelakie obawy związane z wydajnością prądową niniejszego zestawu odsunąć w niepamięć, gdyż z dwóch 1.3 kVA traf i baterii kondensatorów o łącznej pojemności 240,000 µF 870A jest w stanie uraczyć głośniki 1200 W (przy 2Ω obciążeniu) i 30 A (chwilowo nawet 72 A!).

Przechodząc do opisu brzmienia planowałem, przynajmniej częściowo odnieść się do wrażeń odsłuchowych, jakich dane mi było doznać podczas testów 600i. Niestety już pierwsze takty „You Don’t Dream in Cryo….” („Avatar”/ James Horner) bardzo dosadnie wskazały, że to, co nomen omen świetna integra nad wyraz umiejętnie pozorowała było tylko iluzją, namiastką tego, co prawdziwy High End ze sobą niesie. Tutaj nie było może nie udawania, bo integra w swojej klasie wypadła wręcz mistrzowsko, lecz … właśnie – w swojej klasie. 740P +870A są wyżej, o wiele, wiele wyżej i aby w pełni docenić a przede wszystkim uszanować ich klasę należy porównywać je ze zdecydowanie bardziej ambitnymi konkurentami w stylu wspomnianego na wstępie jubileuszowego zestawu Accuphase’a, czy nie tak dawno przez nas komplementowanego Jeff’a Rowland’a Corus + 625. Ba, nawet na podstawie wybitnie hollywoodzkiej pseudo symfoniki jestem w stanie z pełnym przekonaniem stwierdzić, iż combo Moona jest najlepszą dzieloną amplifikacją, jaką dane nam było u siebie gościć. Przykro mi, że psuję w tym momencie zabawę wszystkim tym, dla których budowanie napięcia i nieoczekiwany, wstrząsający finał są solą tej audiofilskiej zieli, ale wolę od razu napisać co czuję a nie krygować się niczym panna na wydaniu i owijać w bawełnę prawdę niczym pracownicy SPECu rury CO podczas corocznych remontów.
Skoro odkryłem już wszystkie swoje karty mogę na zupełnym luzie przejść do szczegółów, czyli powodów, które spowodowały taki a nie inny werdykt. Pierwszym z nich jest potęga i nieskrępowana dynamika, z jaką Moony odtwarzają, choć raczej w tym miejscu należałoby mówić, że każą – zmuszają do jej odtwarzania kolumny. Gdzieś, nie wiadomo gdzie zapominamy o niemalże tożsamym z domowym odsłuchem przeskalowaniem repertuaru. Poczynając od basu, zapuszczającego się w dziewicze do tej pory rejony, poprzez soczystą, gęstą i niemalże lepką średnicę po lśniące, rozdzielcze a jednocześnie jedwabiście gładkie najwyższe tony nie sposób prezentowanym dźwiękom cokolwiek, mimo najszczerszych chęci zarzucić. Tzn. wzmianka o dźwiękach też jest pewnym, (zbyt) daleko idącym uproszczeniem, gdyż trudno tu mówić o poszczególnych dźwiękach, gdy doświadcza się nieprzyzwoicie rzeczywistego spektaklu muzycznego, który rozgrywa się tuż przed nami, który jest na wyciągnięcie ręki.
Nie wierzycie mi Państwo? Proponuję, zatem zasiąść wygodnie w fotelu i włączyć ścieżkę dźwiękową z „Django Unchained”. Jeśli po nad wyraz soczystej wypowiedzi Jamesa Russo („Winged”) nie będą Państwo czuli potrzeby starcia drobinek śliny to … będzie to nad wyraz jasny sygnał, że najwyższy czas popracować nad posiadanym systemem, bo jest źle, bardzo źle.
Sięgnijmy jednak po coś zdecydowanie delikatniejszego, bardziej zwiewnego, eterycznego – po mój ulubiony utwór „Kothbiro” w wykonaniu Ayuba Ogada’y („The Constant Gardener” OST). Teoretycznie taki repertuar mógłby, bądź nawet powinien uwierać kanadyjskiego „muscle car’a”. Nic z tych rzeczy. Bezdyskusyjna kontrola nadal była obecna, ale zarazem była też narzędziem, sposobem do uzyskania całkowitego, namacalnego spokoju, nostalgii i smutku płynącego z tego utworu. Zero nerwowości, „gulgotania” silnika gotowego do natychmiastowego zrywu i dzikiego ryku. Prawdziwa kraina łagodności. Pozostając w tych nad wyraz lirycznych klimatach nie mogłem odmówić sobie przyjemności odtworzenia kolejnej ścieżki dźwiękowej (obiecuję, że już ostatniej) – z „Mo’ Better Blues” z przepiękną otwierającą album balladą „Harlem Blues” ekspresyjnie zaśpiewaną przez Cyndę Williams. Ten niezaprzeczalnej urody utwór ma jednak ukryte drugie dno i nie zawsze i nie wszędzie potrafi złapać za serce. W nagraniu dość wyraźnie podkreślono sybilanty, co na tle pastelowo-kojącego podkładu muzycznego potrafi w zbyt analitycznych systemach wywołać nieprzyjemny zgrzyt. Z zaaplikowaną prowokacją „dzielonka” Moona poradziła sobie bezbłędnie wzorowo panując nad całością przekazu poprzez jednoczesne, lekkie dosaturowanie dęciaków i wręcz mistrzowskie pokazanie rozdzielczej góry bez irytujących syków, czy granulacji. Na wirtuozerskim a zarazem zagranym w szaleńczym tempie „Knocked Out the Box” intensywność dęciaków wydmuchujących iście free-jazzowe frazy zachwycała autentycznością i bogactwem niuansów. Poziom realizmu sięgał pułapu, na którym moje prywatne, jak i odwiedzających mnie znajomych, dywagacje skupiały się praktycznie wyłącznie na warstwie muzycznej – wykonaniu, interpretacji, czy własnych upodobaniach o podłożu czysto estetycznym a nie brzmieniu samej, testowanej amplifikacji.
Kanadyjski duet w sposób całkowicie naturalny, pierwotny uwalniał drzemiące w muzyce emocje, zwinnie niczym czarna pantera lawirując pomiędzy zastawianymi przez niedolnych realizatorów pułapkami. Oczywiście potknięcia artystów, czy wspomniane mankamenty natury postprodukcyjnej były doskonale słyszalne, podobnie z resztą jak różnicowanie samej jakości/wysublimowania dostarczonego materiału muzycznego, lecz ustawiane niejako gdzieś obok głównego nurtu wydarzeń. Zebrane przez mikrofony skrzypienie krzeseł, czy niespodziewany atak kaszlu na widowni nie „rozwalały” atmosfery spektaklu, lecz działy się w równoległej czasoprzestrzeni, co prawda przenikającej się z warstwą muzyczną, lecz stanowiącej co najwyżej jej tło pogłosowe, potwierdzające akustykę pomieszczenia w jakim dokonano realizacji.
Choć już wspominałem o niezwykłej skali generowanej przez 740P + 870A sceny, to pozwolę sobie podkreślić jeszcze jeden, niezwykle istotny aspekt tego zjawiska. Obszerność i nieskrępowana swoboda, ekspresja nie biorą się w przypadku testowanych urządzeń z ordynarnego powiększania źródeł pozornych, lecz wiernego oddania ich rzeczywistych wymiarów oferując przy okazji w pełni realną aurę pogłosową wynikającą poniekąd z precyzji lokalizacji poszczególnych instrumentów w przestrzeni. Z premedytacją mówię o przestrzeni, gdyż scena budowana jest przez Kanadyjczyków nie tylko w głąb i w szerz, ale również na wysokość. Jeśli do tej pory nie zwracali Państwo na to uwagi proszę kiedyś na spokojnie włączyć ulubiona płytę i przyjrzeć się zdjęciom uczestniczącym w nagraniu sideman’om. Zakładam, że większość składów dość znacząco będzie się różniła zarówno wzrostem wchodzących w ich grono muzyków, jak i ustawieniem mikrofonów dźwięk poszczególnych instrumentów zdejmujących. Tego typu smaczki z reguły gdzieś, w ferworze walki nam umykają, jednak tym razem nie tyle przykuwają uwagę, co wywołują zdziwienie swoją niezaprzeczalną oczywistością. Przecież taki sposób prezentacji jest oczywistą oczywistością, która niestety z otaczającą nas szarą rzeczywistością niewiele ma wspólnego.

Dostarczony przez warszawski Audio Klan dzielony zestaw EVO 740P + EVO 870A Moon’a miał niejako wpisać się w obrany przez nas typowo high-endowy nurt, lecz zamiast grzecznie ustawić się w szeregu i suszyć ząbki niczym przekomiczne Pingwiny z Madagaskaru on po prostu topową kategorią w naszym prywatnym rankingu wstrząsnął uprzednio nie mieszając. Bestialsko ją zdemolował, zrównał z ziemią i ogłosił własną – cesarską (choć Kanada przecież nie jest cesarstwem) hegemonię. Prawdę powiedziawszy taki obrót spraw mocno mnie zaskoczył, lecz starając się patrzeć na bieg wydarzeń z delikatnego dystansu umożliwiającego na choćby symboliczną obiektywność … mógł sobie na to pozwolić. Kanadyjczycy stworzyli prawdziwe bestie, którym jeśli tylko da się sposobność pokażą swoją prawdziwą, dziką naturę bez pardonu rozprawiając się z nieraz o wiele sławniejszą konkurencją. Pisząc te słowa gdzieś podświadomie zastanawiam się, co pocznie Jacek, ale to już Jego problem ….

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: dwusilnikowy Transrotor ZET 3 + 12″SME + Zyx R1000 Airy3 + 9″SME + Zyx R1000 Airy3 Mono + zasilacz Transrotor Konstant M-1 Reference
– Przedwzmacniacz gramofonowy:Phasemation EA-1000
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra;
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Siltech Classic Anniversary SPX-800
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Acoustic Revive RAF-48H

Opinia 2

Po kilku tygodniach przerwy od ekstremalnego Hi Endu choć nadal pozostając w kręgu wyrafinowanych urządzeń, znowu wracamy na pantałyk w dziedzinie wzmacniania sygnału. Oczywiście z marszu przypomniałem sobie, że mam coś takiego jak kręgosłup, niemniej jednak, jeśli do szranków z moim dyżurnym systemem staje równorzędny przeciwnik, wszelkie problemy logistyczne zdają się iść w niepamięć. To spotkanie powinno ucieszyć wszystkich, od dystrybutora (zaraz zdradzę jakiego) – którego produktom proponujemy wykwintne towarzystwo, przez nasze coraz wyższe pozycjonowanie na rynku portali zajmujących się testowaniem wynalazków generujących dźwięki, po samych czytelników. Tak tak, szczególnie czytelników, gdyż po około rocznej pracy u podstaw zdobyliśmy odpowiednią dawkę zaufania, by móc otrzymać dzieloną amplifikację od jednego z największych na naszym rynku audio gracza, jakim jest warszawski Audio Klan, który w swojej ofercie posiada kilka znamienitych marek, wywołujących ciarki na plecach wielu naszych czytelników. Łatwo nie było, ale się udało. Z kilkupozycyjnej listy propozycji na dobry początek otrzymaliśmy produkt ze stratosfery cenowej, który spokojnie może stawać w szranki z moimi Japończykami. Jak to się skończy zobaczymy, ale jedno wiem na pewno, sądząc po wielu krążących pocztą pantoflową informacjach, nie będzie łatwo zapędzić Kanadyjczyków do kąta. Panie i Panowie przedstawiam czarnego konia tegorocznych sesji testowych – kanadyjską firmę Moon, którą reprezentować będą: przedwzmacniacz 740P i końcówka mocy 870A.

Moon jest znaną na polskim rynku marką, jednak wydaje się być niedocenianą, gdyż w bardzo dużej grupie moich znajomych, tylko jeden może pochwalić się ich produktami. Wiele się o niej mówi, ba nawet chwali, ale dlaczego tak mało jest posiadaczy nie wiem. Czy boją się posłuchać, będąc już na coś zdecydowani, czy powielając oklepane w prasie wzorce chcą błysnąć w towarzystwie, nie będę dociekał, ale postaram się wyłożyć w dość prostych słowach, czy wypożyczenie na odsłuch jest warte świeczki.
Jak wspomniałem, z uwagi na dość skromne grono posiadaczy Moon’a, kilkugodzinny odsłuch z tymi urządzeniami zaliczyłem tylko raz i do tego w zestawie z amerykańskimi głośnikami Thiel. Niestety całkowicie inny rodzaj słuchanej muzyki mojego znajomego, plus oszczędne podejście do akustyki nie zaowocowały przysłowiowym opadem szczęki, ale co się odwlecze to ….  Obecny sparing odbędzie się na szczęście na moich warunkach, w dodatku przy bardzo zbliżonym szczeblu cenowym, co całkowicie wyeliminuje szukanie sztucznych usprawiedliwień, we wnioskach końcowych. A więc niech się dzieje wola nieba, zaczynamy.

Gdy wtachałem i ustawiłem na docelowej platformie ten kawałek użebrowanego na bokach żelastwa – końcówka mocy, od razu nabrałem do niego należytego szacunku. Wielkość zbliżona do końcówki Reimyo i podobna waga, dobitnie świadczyły już bez rozkręcania, że wewnątrz nie zobaczymy audiofilskiego powietrza, tylko monstrualnie rozbudowane zasilanie, bez litości spalające pobrane z sieci kilowaty energii elektrycznej, by dać z siebie wszystko co najlepsze. Front podzielono na trzy segmenty, gdzie środkowy jest płaski, a boczne płynnym łukiem kierują się w stronę tyłu urządzenia. W dolnej części centralnego płata zaimplementowano mały guziczek inicjowania włączenia z umieszczoną nad nim niebieską diodą, a przy górnej krawędzi wkomponowano wygrawerowane i stosownie podpisane logo producenta. Przy dostarczonej czarnej wersji w szczotkowanym aluminium, srebrna płytka wspomnianego firmowego znaczka prezentuje się naprawdę stylowo. Górna pokrywa jest już pomalowana w technice proszkowej, ale panowie od spraw wizerunkowych, dla przełamania monotonii jej sporej powierzchni, nadmuchali znaczek frontu i umieścili go pomiędzy ryflowaniami zwiększającymi efekt chłodzenia wnętrzności 870-ki. Boki to na całej głębokości radiatory, by w podobny do panelu przedniego sposób, tylko w lustrzanym odbiciu, płynnie przejść w tylną ściankę. Plecy końcówki wyposażono w podwójne terminale głośnikowe, wejścia w dwóch standardach – XLR i RCA, gniazdo IEC, włącznik sieciowy.

Przedwzmacniacz w ogólnym rysie wizerunkowym jest kopią końcówki, tylko o połowę niższą. Oczywiście z racji pełnienia innych zadań, dostał inne wyposażenie frontu i tyłu. Przód, oprócz skopiowanej małej płytki z logo, posiada centralnie umieszczony bardzo duży i czytelny, o regulowanym natężeniu, czerwony wyświetlacz. Tuz nad nim zauważymy bardzo modną w tych czasach niebieską diodę. Po obu stronach wyświetlacza zaimplementowano małe srebrne guziczki manipulatorów i z prawej flanki dużą gałkę wzmocnienia. Górna pokrywa jest powieleniem pomysłu końcówki mocy. Tylny panel dzierży trzy wejścia RCA, dwa XLR, po jednym wyjściu RCA regulowanym i nieregulowanym, jedno wyjście XLR i gniazdo sieciowe zintegrowane z włącznikiem. Oba urządzenia stoją na srebrnych mocno stępionych kolcach. Tak pobieżnie wygląda sprawa wyglądu i kompatybilności obu urządzeń z docelowymi systemami. Mamy wszystko, co potrzebne do włączenia ich w nawet najbardziej wyrafinowany tor audio.
Przyznam się szczerze, że po wspomnianym pierwszym kontakcie z marką Moon w zdecydowanie tańszej odsłonie, nie wiedziałem czego spodziewać się podczas planowanej konfrontacji. Wtedy było dobrze, ale tylko dobrze, co można było usprawiedliwiać wieloma aspektami, od całkowicie innej reszty tory, przez muzykę, by w razie potrzeby móc zwalić wszystko na akustykę. Tym razem żarty się skończyły i z sercem na ramieniu włożyłem pierwszy niezobowiązujący krążek ze spokojnym jazzem. Jednak gdy z kolumn dotarły do mnie pierwsze takty, na mojej twarzy zarysował się kształt banana, a im dalej zagłębiałem się w możliwości seta z zimnej Kanady, tym bardziej na myśl przychodziło mi jedno zdanie jakie skieruję w stronę posiadającego tę markę kolegi – „lepiej nie przychodź do mnie, bo będziesz żałował, albo szykuj nerkę”. To był inny świat, który na pewno determinowała cena testowanego zestawu, ale sądzę również, że nawet ten tańszy zdecydowanie lepiej zagrałby w moich warunkach lokalowych, niż w „komorze echowej”. Nie, nie pomyliłem się, tam są gołe ściany. Na szczęście on o tym wie, ale musi z tym żyć, gdyż jak wiadomo, audiofil wie swoje, a jego żona swoje i drogą uniknięcia spektakularnego rozwodu, idzie na zdecydowanie za duży jak dla mnie kompromis. Ale cóż, każdy ma taką żonę, jaką sobie wybrał, dlatego wracamy do smakowicie zapowiadającego się testu.

Gdy pierwsze koty poszły za płoty, dość przypadkowo w moje ręce trafiła – oczywiście kupiłem, ale idąc za głosem serca, a nie rozsądku – kolejna wersja interpretacji muzyki dawnej z udziałem instrumentów barokowych. Wspomniana kompilacja to wydany przez oficynę ECM krążek zatytułowany „The Dowland Project”, sygnowany przez John’a Pottera (wokalisty). Podobnych pozycji na półce stoi u mnie bez liku, ale mam do tego typu produkcji słabość i co jakiś czas taki projekt wzbogaca zbiory. Ich zalety? Proszę bardzo. Muzyka nierzadko realizowana w przybytkach sakralnych, z wykorzystaniem ich walorów pogłosowych i często zagrana na setkę. To są wartości dodane, które dla kogoś takiego jak ja mają zasadniczy wpływ na decyzję zakupową. Ale wracając do testowanych urządzeń i związku przyczynowo – skutkowego aplikacji owego krążka w play – listę, skreślę kilka zdań o możliwościach przybyszy zza wielkiej wody. Może nie możliwościach, ponieważ takim stwierdzeniem obraziłbym konstruktorów, tylko o drobnych różnicach pomiędzy nimi, a Japończykami. Nie oszukujmy się, jeśli byłaby to jakakolwiek miazga lub walcowanie konkurenta, musiałbym stwierdzić, że któreś z urządzeń jest źle skonstruowane, tymczasem tutaj mamy nieco inny, jednak na podobnym poziomie jakościowym przekaz muzyczny. Biorąc jako referencję mój system, który już sam w sobie jest skierowany w stronę ciepła, nie sposób nie zauważyć, że Moon jest jeszcze trochę gęstszy. Przesuwa masę dźwięku o oczko w dół, zwiększając tym sposobem, wirtualny byt artystów w naszym domu. Ma to swoje, dla większości słuchaczy pozytywne, konsekwencje, w postaci wysycenia żerujących na podobnych zabiegach instrumentów i wokalistyce. A już barokowe granie pełne jest takich przyrządów do umilania człowiekowi życia. Kto trochę interesował się twórczością tamtych czasów, wie jaka przepaść dzieli violę di gamba od współczesnej wiolonczeli. Rodowód podobny, ale paleta wydobywających się dźwięków z protoplasty zostawia nadmuchane skrzypce naszych czasów daleko w tyle. Patrząc na sposób prezentacji spektaklu muzycznego z punktu wiedzenia słuchacza stwierdzam, że podczas uczty narządów słuchu bez większych przeszkód oczami wyobraźni wykreujemy głęboką i szeroką udostępnioną muzykom scenę. Co prawda jest o pół kroczku do przodu w porównaniu do wzorca, jednak idealnie buduje gradację poszczególnych źródeł emisji wibrującego powietrza zwanego muzyką. Lekkie zbliżenie słuchacza do artysty zwiększa namacalność i dając większy wolumen dobiegających informacji, pozwala zapomnieć nam o Bożym świecie. Oczywiście znajdą się tacy, którzy stwierdzą zbyt dużą ingerencję w sygnał, ale mając choć trochę wyrozumiałości, nie wywołają o to trzeciej wojny światowej, tylko jeśli znaleźliby kilka innych pozytywnych aspektów, spróbowaliby połączyć elektronikę z Kanady z innymi kolumnami, co w gruncie rzeczy nie byłoby takie trudne. Niemniej jednak, ta z wolna snująca się muzyka, pozwalała chłonąć każdą zagraną frazę z przysługującym tej muzyce pietyzmem, a solowe popisy poszczególnych instrumentalistów były wisienką na torcie całego przedsięwzięcia. Dla mnie bomba.

Gdy już nasyciłem się tą dawką intymności z barwnymi rysami instrumentów dawnych, musiałem rzucić uchem, czy ta odrobina dociążenia dobiegających do mnie dźwięków, nie wpłynęła zbyt degradująco na najwyższy zakres częstotliwościowy, który jest jednak dla mnie bardzo ważnym elementem. Lubię gęste granie, ba nawet wolę lekko przesłodzone niż postać „szkieletora”, ale ani w jednym, ani w drugim wcieleniu nie zdzierżę zbytnich ograniczeń w rozdzielczości – proszę nie mylić z rozjaśnieniem. Ułomność tego kawałka widma akustycznego bardzo mocno determinuje postrzeganie reszty jego składowych, co często nieosłuchani audiofile uważają za zaletę, dorabiając ideologię w postaci większej przyjemności ze słuchania, a także pozwalając odtwarzać na swoim tak ograniczonym systemie wielu zmasakrowanych realizacyjnie srebrnych krążków. Ja dziękuję za takie kwiatki, choć nie przeczę, że na początku mej długiej przygody z audio miałem podobne usprawiedliwienie takiego faktu. Na szczęście obecny poziom wyedukowania w tej materii i dostępność przyzwoitych produktów pozwala mi na weryfikację tamtych mylnych tez. Oczywiście jak przystało na przywiązującego dużą wagę do realizacji słuchacza, w napędzie ponownie wylądował krążek ECM-u, ale z lekkim free jazzem. Panowie: Paul Motian, Bill Frisell i Joe Lovano w spotkaniu zatytułowanym „Time and Time Again” stworzyli kilkudziesięciominutową wzajemną konwersację, z wieloma popisami solowymi – cóż przecież to same tuzy muzyki jazzowej, gdzie najważniejszym aspektem podczas tego odtworzenia płyty były blachy perkusisty. Oczywiście saksofon bezpardonowo brylował swoim nasyceniem pośród gitary i perkusji, ale z dużą ulgą przyjąłem fakt tylko lekkiego majstrowania systemu podczas wybrzmiewania przeszkadzajek. Czuć było delikatne skrócenie ich słyszalności, ale w kontekście reszty pasma był to idealnie zrealizowany przez konstruktorów  konsensus. Dla odzwierciedlenia symbolicznego muśnięcia owych talerzy, powiem, że to jest z mojej strony lekkie czepialstwo,  które już po trzecim utworze ulatniało się niczym poranna mgła.

Po długiej serii przesłuchanych kompilacji do ostatniego testu na uwiarygodnienie Hi End-owego pozycjonowania zestawu przedwzmacniacza 740P i końcówki mocy 870A wziąłem niedawno opisywany przez nas krążek „Svantevit” z „folk metalem” grupy Percival Schuttenbach. To energetyczne łojenie uzupełnione ludowymi przyśpiewkami, pozwalało na weryfikację radzenia sobie Kanadyjczyków z często zmieniającym się tempem granych fraz. Szybkie przechodzenie z wokalizy damskiej do sekwencyjnie generowanych kilku-uderzeniowych akcentów stopy perkusisty, wespół z ostrymi riffami gitar, nawet przez moment nie zachwiały czytelności dobiegającej ściany decybeli. Oczywiście szanując swój biedny narząd słuchu – okres buntu mam już dawni za sobą, głośne próby ograniczane były do rozsądnych długości, ale na tyle reprezentatywnych, że śmiało mogę podpisać się obiema rękami pod wysnutymi wnioskami. Gdy recenzowałem tę płytę – nawet dość wnikliwie oceniłem niedwuznaczność jej drugiego tracka, wzbudzając tym zainteresowanie czytelników, nie sądziłem, że tak szybko do niej wrócę, ale wiecznie puszczany Depeche Mode, może znudzić się nawet tak zagorzałemu kiedyś fanowi jak ja. Dodatkowym aspektem był fakt używania instrumentów fizycznych przez rock-menów, a nie klawiszy syntezatorów. Niemniej jednak, praca zestawu Moon’a u podstaw osadzenia dźwięku, raczej pomogła w wypełnieniu tego wydawałby się ciężkiego przekazu, bez tendencji do uśredniania wsadu. W takim repertuarze to bardzo duża zaleta, a brak odczucia jakiejkolwiek zadyszki tylko podnosi ocenę końcową konstrukcji.

Te kilkanaście dni z kompletem wzmacniającym firmy Moon, było bardzo przyjemnie spędzonym czasem, który pozwolił, a nawet trochę zmusił do ponownego skierowania swych kroków w stronę półki z ciężkim graniem. Muszę przyznać, że już po pierwszych, kontrolnych taktach jakie wydał z siebie testowany set, czułem w kościach mój bardzo pozytywny odbiór tych konstrukcji. Ta odrobina masy jaką ma w genach, nie inwigilowała zbytnio wsadu muzycznego, a opisany sznyt raczej pomagał w jego chłonięciu, skutkując przesłuchaniem metalowej płyty od deski do deski, albo jeśli ktoś woli od pierwszego do ostatniego bitu. Docelowy klient? Praktycznie każdy, kto kocha barwę lub oscyluje na granicy neutralności ze wskazaniem na ciężar dźwięku. Wielbiciele żyletek w przestrzeni pomiędzy linią głośników, a słuchaczem, raczej się nie pożywią, ale rozsądni na pewno nie będą negować potencjału propozycji warszawskiego Audio Klan-u. Puentując to spotkanie jestem stanie postawić tezę, że trochę wody w Wiśle upłynie, zanim zawita do nas równie dobrze grający zestaw pre-power.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Acoustic Revive RST-38H
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”

Dystrybucja: Audio Klan
Ceny:
EVO 740P – 37 999 PLN
EVO 870A – 83 999 PLN

Dane techniczne:

740P
Topologia: Dual-Mono / W pełni zbalansowana
Zasilanie: 2 x 10VA (audio); 1 x 10VA (układy sterujące)
Pojemność filtrująca: 44,000µF
Wejścia: 2 pary XLR; 3 pary RCA
Impedancja wejściowa: 22,000Ω
Czułość wejściowa: 200mV – 4.0V RMS
Wyjścia: 1 para XLR; 2 pary RCA   (variable & fixed)
Impedancja wyjściowa: (RCA / XLR) 50Ω / 50Ω
Wzmocnieni: 9dB
Stosunek sygnał/szum (20Hz – 20kHz): 120dB
Maksymalne napięcie wyjściowe: 12 Volt (XLR); 6 Volt (RCA)
Pasmo przenoszenia: 5Hz – 100 kHz  (+0 / -0.1dB)
Przesłuch @ 1kHz: -116dB
Zniekształcenia intermodulacyjne: niemierzalne
Zniekształcenia (THD)(20Hz – 20kHz): 0.001%
Trigger: 12 Volt – 3.5 mm jack mono (1000Ω/12mA)
Gniazda SimLink™: 1 wejście + 1 wyjście (1/8″ mini-jack)
Gnizado RS-232: 9-pin żeńskie
Gniazdo czujnika IR: 1/8″ mini-jack
Pilot:     FRM-3 Aluminiowy
Wyswietlacz: 8 znakowy dot matrix LED
Pobór mocy w spoczynku: 20 W
Waga: 16 Kg
Wymiary (S x W x G): 47.6 x 10.4 x 42.7 cm

870A
Topologia: Dual-Mono / W pełni zbalansowana
Zasilanie: 2 x 1.3 kVA
Pojemność filtrująca: 240,000 µF
Klasa pracy: A/AB
Wejścia: 1 para XLR; 1 para RCA
Rodzaj stopnia wejściowego: J-FET
Impedancja wejściowa: 47.5KΩ
Czułość wejściowa: 1,400mV RMS
Rodzaj stopnia wyjściowego: 16 tranzystorów bipolarnych / kanał
Terminale głośnikowe: 2 pary WBT / kanał
Moc wyjściowa: 300 W/8Ω; 600 W/4Ω; 1200 W/2Ω
Moc wyjściowa – Mono (po zmostkowaniu): 1200 W
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 200 kHz (+0/-3dB)
Impedancja wyjściowa: < 0.01Ω
Współczynnik tłumienia (Damping Factor): > 800
Wzmocnienie: 31dB
Stosunek sygnał/szum: 106dB przy pełnej mocy
Maksymalne napięcie wyjściowe: 58 V
Szybkość narastania napięcia wyjściowego (Slew Rate): 42 V/µs
Maksymalny prąd (Peak): 72 A
Maksymalny prąd (Ciągły): 30 A
Przesłuch @ 1kHz: -105dB
Zniekształcenia intermodulacyjne: niemierzalne
Zniekształcenia (THD): 0.015 % (20 Hz – 20 kHz / 1 W); 0.04 %  (20 Hz – 20 kHz / 300 W)
Gnizado RS-232: 9-pin żeńskie
Pobór mocy w spoczynku: 75 W
Waga: 44 kg
Wymiary (S x W x G): 47.6 x 19.1 x 44.5 cm

Pobierz jako PDF