Opinia 1
Zabawa w recenzowanie wszelakiej maści ustrojstw z obszaru audio, jak chyba każdy przejaw ludzkiej działalności, ma swoje jasne i ciemne strony. Z minusów można wspomnieć choćby o nieuchronnych następstwach przenoszenia dziesiątek i setek kilogramów, czyli niemal zawodowych problemach z kręgosłupem, ale nie czas i miejsce na użalanie się nad własnym losem, gdyż zdecydowanie lepiej skupiać się na blaskach aniżeli cieniach. A tych pierwszych jest zdecydowanie więcej i to właśnie one stanowią główny powód, dla którego robimy to, co robimy. Oprócz oczywistej możliwości odsłuchiwania nieprzebranej liczby urządzeń i akcesoriów, na które nierzadko nigdy nie będzie nas stać są również momenty gdy możemy przydać się w roli tzw. beta-testerów. W końcu mając na koncie rosnącą w tempie niemalże wykładniczym listę punktów odniesień z naprawdę szerokiego spektrum cenowego, co nieco możemy powiedzieć jak mające dopiero pojawić się na rynku „coś” w tę misterną układankę oczekiwań i faktycznych możliwości się wpisuje. W tym momencie dochodzimy do wielce delikatnej sfery uczuciowo – ambicjonalnej, gdyż czasem trzeba wykazać się asertywnością i nawet nie tyle powiedzieć, co dumnego ojca projektu zaprosić, posadzić na fotelu i pozwolić samemu zweryfikować jakość swojego dzieła z podobnie wycenioną konkurencją. Jak sami się Państwo doskonale domyślają nie zawsze taki osobnik opuszcza nasze podwoje z wysoko podniesionym czołem. Trafiają się jednak momenty, gdy dostajemy coś, o czym nie wiemy przez dłuższy czas absolutnie nic. Tak też było i tym razem, gdy tuż przed przedświątecznym szałem przygotowawczo – prezentowym odebraliśmy telefon z katowickiego RCMu z pytaniem, czy nie mielibyśmy przypadkiem ochoty rzucić uchem na najnowsze, jeszcze nigdzie niepokazywane dzieło japońskich metalurgów, czyli mający zadebiutować na zbliżającym się CESie flagowy przewód głośnikowy Furutecha o nazwie Nanoflux Speaker Cable. Oczywiście takową wolę zadeklarowaliśmy i już po kilku dniach dzierżyliśmy w dłoniach dwa trzymetrowe przewody, o których wiadomo było tylko to, że lada moment mają zdetronizować królujące do tej pory Speakerfluxy. Natomiast to z czego i jak zostały wykonane a co równie istotne ile koniec końców mają kosztować pozostawało niemalże do ostatniej chwili owiane tajemnicą. Z jednej strony taka sytuacja może oczywiście być powodem konsternacji, jednak z drugiej zapewnia wręcz idealne warunki odsłuchowe. Zerowe obciążenia związane z próbami skorelowania tego, co się słyszy z kwotą żądaną przez producenta, czy stereotypowymi łatkami przypinanymi poszczególnym materiałom użytym w produkcji pozwalają bowiem skupić się wyłącznie na walorach sonicznych. Krótko mówiąc ograniczamy się tylko do tego, czy brzmienie bohatera niniejszego testu w kategoriach bezwzględnych się broni, czy też nie.
Dobrze wiedząc, że diabeł tkwi w szczegółach a o decyzji kupna decydują nieraz takie drobiazgi jak kolor i możliwie wyśrubowana biżuteryjność łapiąca za oko Furutech zadbał również o odpowiednią konfekcję swoich flagowców. Od strony wzmacniacza znalazły się rewelacyjne widły CF-201(R) a od kolumn, również rodowane rozporowe bananki CF-202(R), oczywiście w obu przypadkach mamy do czynienia z końcówkami niemagnetycznymi. Osoby zainteresowane innymi wersjami zakończeń też powinny być usatysfakcjonowane, gdyż istnieje możliwość zamówienia dowolnych kombinacji konfekcji. Jeśli zaś chodzi o dostępne długości, to z tego, co udało mi się dowiedzieć będą dostępne sety dwu i trzymetrowe.
Pomimo tego, co raczyłem napisać w poprzednim akapicie część techniczna jednak jest, gdyż praktycznie rzutem na taśmę, dosłownie na dzień przed publikacją niniejszej recenzji, dostaliśmy z Japonii skrótową kartę produktu. Podobnie jak w nie tak dawno, znaczy się w kwietniu (ależ ten czas szybko biegnie), przez nas testowanym Nanofluxie Power przewodniki z wykonano z miedzi α (Alpha) Nano OCC pokrytej Nano Liquidem (olejem skwalenowym) zawierającym molekuły z cząstkami złota i srebra wielkości o 8 nm (8/1000000mm). Co ciekawe proporcje między ilością cząsteczek srebra i złota nie są przypadkowe, lecz dobrane na drodze testów odsłuchowych, co jest kolejnym potwierdzeniem, że nawet takie „drobiazgi” mają znaczenie. Zachowano również siedmiowiązkowy układ żył, choć w tym momencie podobieństwa z sieciówką się kończą, gdyż zamiast 72 przewodów w głośnikowcach użyto 37 drucików. W rezultacie średnica żyły wynosi 0,18 mm. Do izolacji obu żył zdecydowano się na polietylen (PE) by następnie otulić je warstwą bawełny, na którą to trafił skomplikowany oplot z poliestrowo – aluminiowej taśmy i siedmiu przewodów miedzianych. Dopiero na takiego przekładańca idzie dedykowana do zastosowań audio elastyczna koszulka PVC i elegancka plecionka nylonowa. Warto też wspomnieć, że żyły „+” i „-” w swoich końcowych przebiegach różnią się kolorem (burgund/ciemny grafit), co szalenie ułatwia poprawne podpięcie. Mała rzecz a cieszy. Nie zapomniano również o firmowej „mufie”.
W przeciwieństwie do swojego zasilającego bratanka przed wpięciem Nanofluxa Speaker we własny system nie trzeba przyjmować leków uspokajająco – zwiotczających. Wspominam o tym od razu na wstępie, aby niepotrzebnie nie sięgali Państwo po jakieś wymyślne farmaceutyki, skoro zdecydowanie zdrowiej będzie uraczyć się jakimś zacnym sokiem ze sfermentowanych winogron (polecam kupaż urugwajskiego Tannata i Shiraza) bądź torfowo – jodynowym szkockim destylatem. Powód jest oczywisty, bowiem o ile przewód zasilający niejako udrażniał przepływ i oswabadzał drzemiące w elektronice pokłady dynamiki o tyle bohater niniejszego testu działa ze zdecydowanie większą finezją za punkt honoru stawiając sobie uspójnienie, homogenizowanie tego, co w głównej mierze rozgrywa się na średnicy i górze pasma. Pasma, którego skrajów już nie trzeba rozszerzać, gdyż uczyniła to wcześniej sieciowka. Nie znaczy to jednak, że bas, bądź dynamika traktowane są po macoszemu, gdyż wypadają wprost wybornie a jedynie to, że odbierając je nie doznajemy tak intensywnego szoku poznawczego. O owej wyborności świadczy również fakt nieodstawania od pozostałych aspektów oferowanego przekazu. Prawdę powiedziawszy naszły mnie w tym momencie refleksje, że w swej topowej inkarnacji głośnikowców Furutechowi coraz bliżej do klimatów serii Reference … Organic Audio. Może to dziwnie wygląda, ale patrząc na to z boku tak właśnie jest. Dostajemy zatem niezwykle gęstą i nasyconą fakturę okraszoną lśniącymi w blasku zachodzącego słońca gładkimi a zarazem piekielnie ostrymi, niczym samurajska katana, konturami. Weźmy na ten przykład album „TARTINI secondo natura” tria Sigurd Imsen, Tormod Dalen, Hans Knut Sveen z wyłącznie naturalnym instrumentarium i prawdziwą a nie wygenerowaną na komputerowej konsoli akustyką, czy odwołującą się do jeszcze bardziej zamierzchłych czasów „La Tarantella: Antidotum Tarantulae” L’Arpeggiaty i Christiny Pluhar. Niewielkie składy i brak odciągających uwagę od rzeczywistego, naturalnego a przez to surowego piękna muzyki różnego rodzaju sztucznych ozdobników i wodotrysków pokazuje prawdziwe oblicze japońskiego przewodu. Oblicze dające świadectwo zarówno inżynierskiej rzetelności, jak i audiofilskiej finezji osiągniętej przez jego twórców. Mamy zatem z jednej strony słodkie, acz niemdlące nasycenie barw a z drugiej jakże prawdziwą szorstkość fizycznie namacalnych instrumentów. Podobnie jest z odwzorowaniem akustyki. Początkowo nic nas nie oszałamia, nie sprawia, że każdy, nawet najcichszy szept wypowiedziany przez wokalistę, czy dźwięk odegrany przez muzyka niosą się kilkusekundowym echem. Jednak im dłużej słuchamy, im lepiej poznajemy Nanofluxy, tym do bardziej oczywistych i prawidłowych wniosków dochodzimy. Takie ponadnormatywne napowietrzenie sceny nie jest bowiem zgodne z rzeczywistością. Przecież nie każdy album zdolny jest wytworzyć tak niezwykły klimat jak „Misa Criolla” Ariela Ramireza z Mercedes Sosą, czy będący dla wielu niedoścignionym wzorcem „Cantate Domino”. Są też przecież sprawiające równie wiele radości pozycje w stylu „SMOLIK / KEV FOX”, gdzie informacje dotyczące warunków akustycznych, w jakich dokonywania nagrań są praktycznie nieobecne. Furutechy nie faworyzując żadnych z nich nie dokonują również ich uśredniania, sprowadzania do wspólnego mianownika. W zamian za to świetnie różnicują poszczególne elementy muzycznego spektaklu osąd pozostawiając odbiorcy, niemalże całkowicie zdając się na jego gusta. Dzięki temu równie interesująco i angażująco wypada nie dla wszystkich strawny i akceptowalny – bardziej brutalny repertuar. Za przykład niech posłużą wcale nie ekstremalne propozycje z nader często eksplorowanych przeze mnie rejonów, czyli „Survivalist” 4Arm z opętańczymi partiami perkusji i trochę spokojniejszy „Immortalized” Disturbed z jednym z ciekawszych, jeśli nie najciekawszym coverem „The Sound Of Silence”. W obu przypadkach oczywiście trudno mówić o czysto audiofilskich doznaniach estetycznych i dopracowanej do perfekcji realizacji, ale jednocześnie nie mamy uczucia, że tytułowy przewód się „męczy”, że gra wbrew sobie i czyni to z widocznym niesmakiem. Czemu o tym wspominam? Otóż cały czas w naszym hermetycznym audio – świadku pokutuje stereotyp, że im wyżej w hierarchii sprzętowej się znajdujemy, tym mniej nagrań zdolnych jest nas usatysfakcjonować. Głośnikowe Nanofluxy zadają temu kłam a mówiąc bez ogródek pokazują, że to po prostu wierutna bzdura wyssana z palca i to w dodatku co najmniej „drugiej” czystości. One po prostu wiedzą o co w tym wszystkim chodzi i że nie jest to cyzelowanie każdego brzdąknięcia, lecz możliwie najbardziej autentyczny czad i spontaniczność granicząca nieraz z totalnym szaleństwem. Gitarowe riffy są od tego by ciąć powietrze niczym ogniste miecze archaniołów a nie pieścić nasze zmysły niczym rozkoszne trele leśnych boginek. Tak samo jest ze wspominanymi popisami perkusistów. Uderzenie pojedynczej stopy ma być odczuwalne niczym prawy sierpowy Mike’a Tysona a podwójnej jak popisowy kopniak z półobrotu Stevena Seagala (Chuck Norris „chodzi” w zdecydowanie za lekkiej wadze) i tak właśnie jest. Bez zupełnie zbędnego zawoalowania, czy prób uładzenia pozornego, przynajmniej dla osoby niewtajemniczonej, kakofonicznego chaosu do głośników tłoczone są wysokokaloryczne Waty zdolne rozbujać nawet tak oporne kolumny jak moje Gaudery.
Do tej chwili, a więc samego końca – momentu publikacji, nie wiem ile finalnie głośnikowe Nanofluxy będą kosztować i prawdę powiedziawszy niespecjalnie mnie to martwi, bo z czystym sumieniem mogę napisać, że są po prostu świetne. W dodatku spokojnie można je porównywać z topowymi modelami konkurencji a efekt takich morderczych sparringów będzie zależał wyłącznie od preferencji słuchaczy a nie widocznych/słyszalnych różnic jakościowych. Mam jednak cichą nadzieję, że Furutech zachowa znany ze swoich wcześniejszych produktów umiar i nie będzie próbował wypozycjonować swojego flagowca poprzez przyprawiającą o zawał serca cenę. Jeśli moje pokładane w japońskim rozsądku nadzieje zostaną spełnione to czuję w kościach, że sporo audiofilów i melomanów, którzy zakupów dokonują na podstawie odsłuchu i nie muszą dowartościowywać się ilością zer na fakturze z chęcią zostawi sobie tytułowe przewody na dłużej.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Dark Star Silver Shadow + S.M.E M2 + Phasemation P-3G
– Phonostage: Abyssound ASV-1000; Trilogy 906
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Musical Fidelity M6 500i; Alluxity Int One
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Gdy dość niedawno, czyli wiosną, kończyłem test kabla zasilającego inicjującego nową linię Furutecha na podstawie bardzo pozytywnych zmian zachodzących w moim systemie z niecierpliwością zacząłem wyglądać kolejnych reprezentantów serii Nanoflux. Przyznam szczerze, że bardzo poważnie zastanawiałem się nad zakupem owej siecówki, mając zarazem nadzieję, że czas oczekiwania na właśnie dostarczone do testu przewody głośnikowe nie będzie zbyt długi. Nie będąc fanem strategii drobnych kroczków, staram się bowiem dokonywać przemyślanych, ale jednak radykalnych zmian w systemie. Życie nauczyło mnie, iż drobienie jak gejsza generuje niepotrzebne koszty, dlatego jak już coś zmieniam, to robię to raz, a dobrze, aby później nie żałować pochopnych ruchów. Oczekiwanie nareszcie dobiegło końca, więc po gruntownym przesłuchaniu mogę się z Państwem podzielić własnymi obserwacjami, do lektury których serdecznie zapraszam.
Dostarczone do zaopiniowania kable głośnikowe mimo sporej średnicy nie nastręczają problemów natury ergonomicznej wiecznie cierpiącego na brak miejsca audiofila, dość łatwo dając się układać nawet w ciasnych, zaszafkowych zakamarkach. Może to wyglądać na odstępstwo od obowiązujących w High – Endzie dogmatów mówiących, iż podczas próby ułożenia jakiegokolwiek przewodu należy użyć brutalnej siły a niejednokrotnie i tak i tak kończy się zginanie ich na kolanie. Całe szczęście są jeszcze konstruktorzy, którzy mają na uwadze takie przyziemne, jak wspomniane przed momentem problemy potencjalnego nabywcy potrafią sprawić im miłą niespodziankę. Jeśli chodzi o odczucia wizualne, przewodnik ubrano w błyszczącą granatem z jasno-błękitnym krzyżowym rysunkiem oplotem, na którym w jednej trzeciej długości całego kabla zamocowano coś na kształt wykończonej błyszczącym metalem i kewlarem baryłki. To jednak nie koniec audiofilskiej biżuterii, gdyż tuż przed końcem każdej ze stron ze wspólnego przebiegu wydzielono dwie, ubrane w eleganckie wtyki żyły (plus i minus) do podłączenia kolumn. Dostarczony egzemplarz z jednej strony posiadał widły, a z drugiej banany, jednak marka będąc otwarta na różne potrzeby klienta, oferuje kilka wariantów konfekcji.
Jak to zwykle z okablowaniem kolumnowym u mnie bywa, gdy na testy przybywają pojedyncze druty, moje wymagające bi-wiringu kolumny fundują mi kilka wariantów połączeniowych, co i tak niestety jest pewną wypadkową współpracy z wyposażeniem redakcyjnym. Jednak będąc solidnym w tym co robię, staram się wykonać wszelkie możliwe kombinacje, by wnioski miały jakąś niosącą dla potencjalnego czytelnika wartość informacyjną. I gdy sekwencja wszelkich połączeń została zakończona, okazało się, że głośnikowce może nie idealnie, ale podążają drogą wytyczoną przez okablowanie sieciowe. Jakaż to droga? Pierwsze co rzuca się w uszy, to zwiększona dyscyplina na basie, przy lekkim ostudzeniu zapędów koloryzowania świata przez średnicę, a wszystko to okraszone delikatnie balsamującymi całość przekazu wysokimi tonami. To gdzież ta różnica w stosunku do drutu prądowego? Jedyną różnicą, którą udało mi się wyraźnie wychwycić, były właśnie tonizujące całość przekazu najwyższe rejestry. Oczywiście proszę nie odbierać tego w wartościach duszenia wolumenu fraz dźwiękowych, tylko jako pewien zauważalny w bezpośrednim porównaniu z synergicznym zestawem referencyjnym, bo stworzonym przez tego samego człowieka aspekt. Jednak po raz kolejny przypominam, iż moje podejście testowe nie jest ortodoksyjnym zbiorem dźwięków z jednej stajni i pewne najdrobniejsze niuanse mogą może nie całkowicie się zmienić, ale z pewnością wypaść nieco inaczej niż w starciu recenzenckim spod jednej bandery. Tak się fajnie złożyło, że w proces testowy tym razem wplotłem źródło analogowe, co dość przypadkowo, ale wyśmienicie pomogło wyłuskać główne cechy głośnikowego Nanofluxa. W roli materiału roboczego wystąpił znany szerokiej gramofonowej braci zespół Modern Jazz Quartet z tłoczonym w „minionej epoce” albumem zatytułowanym „The Legendary Profile”. Lekko przebasowiona realizacja i fantastycznie wybrzmiewający na tle całego składu wibrafon, niemal natychmiast unaoczniały sposób prezentacji japońskiego okablowania. To właśnie tutaj niskie rejestry oznajmiły mi, że zabieg porządkowania ich rozpasania jest bardzo przydatny, środek przy lekkim ochłodzeniu nie sprawiał wrażenia niedopieszczonego, ale już mój ulubiony instrument „pałkowo-sztabkowy” – czyli wibrafon – nie przenikał moich małżowin usznych, jak to zwykł robić w zestawieniu firmowym. Dodam, iż nie był to efekt jego jako takiej degradacji, ale wyraźnie dało się odczuć lekką powściągliwość w eksploracji eteru pomiędzy kolumnami. Jednak dla uspokojenia atmosfery natychmiast dodam, że ów sznyt niknie już po kilku utworach i wielu potencjalnych nabywców spokojnie przejdzie nad tym aspektem do porządku dziennego, traktując go jako zbieg okoliczności testowych, a nie będącą mankamentem przywarę. Aby dokonać pełnej lustracji bohatera naszego dzisiejszego spotkania należało jeszcze sprawdzić, jak prezentuje się temat budowania sceny muzycznej. I nie byłoby w tym ruchu nic dziwnego, gdyby nie fakt użycia do tego celu najnowszego winylu „25” Adele. Do dzisiaj nie mogę uwierzyć, że wystąpił on w procesie weryfikacyjnym, ale najdziwniejszy w tym wszystkim jest fakt żałosnego pierwszego kontaktu z tym materiałem z nośnika cyfrowego, a konkretnie mówiąc płyty CD. To teoretycznie był palec Boży dla tej płyty, ale los chciał, by sam Mikołaj w przypływie swej dobroci obdarzył mnie wersją winylową. Oczywiście dopiero lekko zmuszony przez występującą w przewadze w mojej rodzinie płeć piękną położyłem ów krążek na talerzu i zaliczyłem przysłowiowego „zonka”. Artystka wcale się nie darła, a i sama realizacja płyty pokazywała solidne podejście do wielu ważnych dla audiofila aspektów pozycjonowania dźwięków, czego podczas sesji zapoznawczej prawie nie było. I gdy po raz kolejny owa płyta zabrzmiała w zestawie testowym, okazało się, iż wizytujący moje progi Furutech nic nie kombinując, idealnie oddawał realizm osiągnięty przez set firmowy. Dalekie tylne plany fantastycznie przygotowywały pole do popisu wokalnego samej Adele. Co prawda twierdzę, że to płyta jednej piosenki, ale ilość emocji płynących z rozpoczynającego całość kompilacji utworu wystarczy, aby zapewnić jej byt na półce. Na tym zakończę ten sparing pomiędzy Japończykami, resztę prób poznawczych pozostawiając Wam. Czy zestaw sieć plus głosnikówki są dla mnie, z pewnością w niedługim czasie to sprawdzę, ale na chwilę obecną bez najmniejszych problemów mogę zarekomendować głośnikowego Nanofluxa wszystkim poszukującym dyscypliny dźwięku bez jego dryfowania ku sztucznej ostrości, co u konkurencji jest bardzo częstą konsekwencją.
Te kilkanaście spędzonych razem dni było bardzo przyjemnym doświadczeniem nie tylko z racji dobrego jakościowo dźwięku, ale również jego prawie idealnego wpisywania się w mój gust. Co wydaje się być ważne, mimo brylowania na co dzień w świecie mocnego koloru, bez najmniejszych problemów z tak oddaną temperaturą przekazu muzycznego bez najmniejszych problemów mógłbym żyć. Wspomniane trzymanie basu w ryzach nie jest brutalnym cięciem tasaka rzeźnickiego, tylko delikatną poprawą jego prowadzenia. Oczywiście nie muszę chyba mówić, że samo słowo „poprawa” każdy będzie odbierał nieco inaczej, dlatego wziąłem je w niezobowiązujący cudzysłów. Poruszone w tekście górne pasmo również nie gasi światła na scenie, będąc jedynie pewnym drobnym retuszującym dźwięk elementem. Jednak co by nie mówić lub pisać, tylko własne doświadczenia z tytułowym kablem mogą skierować Wasze zainteresowanie kupnem na właściwe tory, a moje starcie jest tylko pewną wskazówką i niczym więcej. Niemniej jednak, szczerze polecam głośnikowego Nanofluxa do samodzielnego przesłuchania w krzyżowym ogniu płyt, gdyż wpięcie go w tor niesie ze sobą kilka ciekawych zmian w brzmieniu goszczącego go systemu.
Jacek Pazio
Dystrybucja: RCM
Cena: nieznana (oficjalna premiera planowana jest podczas CES 2016)
System wykorzystywany w teście:
– dzielony odtwarzacz Cd: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA