Opinia 1
O tym, że w ostatnim czasie obserwujemy istny renesans i niemalże modę na analog nie musimy chyba nikogo przekonywać. Wystarczy popatrzeć na ilość pytań padających z ust/klawiatur osób chcących zasmakować dźwięku czarnej płyty pojawiających się na wszelkiego rodzaju forach, grupach dyskusyjnych i portalach tematycznych. Drugą młodość przeżywają wyniesione kilkadziesiąt, bądź co najmniej kilkanaście lat temu na strychy i do piwnic, przywiezione zza żelaznej kurtyny Technicsy, Thorensy a nawet sygnowane przez rodzimą Unitrę konstrukcje. Punkty renowacji mocno wyeksploatowanych przez poprzednie pokolenia egzemplarzy wyrastają jak grzyby po deszczu a kurczące się do tej pory stoiska płytowe co i rusz dokładają kolejne regały na 12” krążki. Niestety powyższy trend ma i swoje mroczne oblicze. Na rynek trafia typowy szrot i koszmarki, które już dawno powinny zostać skierowane na przemiał a tymczasem dorabia się im pokrytą lekką patyną kultowość i całość okrasza adekwatną do owej pseudo kultowości ceną. Podobną patologią dotknięte są ceny płyt i to, co do tej pory zalegało w skrzynkach po jabłkach na najniższych półkach w punktach z tanią książką pojawia się na aukcjach i w antykwariatach z etykietą białych kruków i first-pressów. Całe szczęście w naszym przypadku ekshumacje i próby reanimowania reliktów minionej epoki nie zdarzają się zbyt często a jeśli już to dotyczą prób upolowania NOSów, bądź weryfikowanych przez Jacka na węch wydań ze złotych lat analogu.
Powyższy wstęp ma być pewną formą wyjaśnienia pojawienia się kolejnej recenzji phonostage’a a w dodatku urządzenia, o które poniekąd już recenzowaliśmy, lecz nie samo a w ramach testu zbiorowego tzw. systemu marzeń. Nie owijając w bawełnę zagram w otwarte karty i napiszę, że chodzi o Octave Phono Module. Powód takiego pozornie dziwnego zbiegu okoliczności jest całkowicie prozaiczny – testując kompletny set Octave dokonywaliśmy z Jackiem takiej ilości rekonfiguracji i takich kombinacji alpejskich, że w rezultacie efekt finalny spełnił nasze (wygórowane) oczekiwania, ale jednocześnie pozostawił po sobie wiele pytań i tematów na wieczorne Polaków rozmowy przy szklaneczce jakiegoś zacnego single malta. Dla tego też mając w pamięci w którą stronę podążające zmiany najbardziej wpisały się w mój (podobno spaczony) gust postanowiłem tytułowemu urządzeniu przyjrzeć i przysłuchać się na osobności. Jak postanowiłem, tak zrobiłem i po spakowaniu jednego z najbardziej rozbudowanych systemów, jakie mieliśmy okazję do tej pory gościć karton z Phono Modulem zamiast do dystrybutora trafił do mnie. Tym oto sposobem zbliżamy się do końca genezy powstania niniejszej recenzji – ponad pięć miesięcy odsłuchów, cztery gramofony i trudna do ogarnięcia ilość kombinacji dobiegły końca. A efekt? Znajdą go Państwo poniżej.
Phono Module idealnie wpisuje się w linię wzorniczą, której od lat jest wierna niemiecka manufaktura Octave. Skoro jakiś pomysł cały czas się sprzedaje, czyli znajduje swoje stałe, stabilne grono odbiorców, to czystą głupota byłoby to zmieniać. Tym bardziej, że na swoją rozpoznawalność trzeba było ciężko zapracować, Dla tego też Phono Module wydaje się wprost perfekcyjnie dopasowany do chyba najładniejszej w germańskim katalogu linii V. Nie chodzi mi w tym momencie o to, że pozostała oferta Octave jest, posługując się językiem politycznej poprawności „ładna inaczej”, lecz właśnie V-ki mają w sobie „to coś”. A „tym czymś”, przynajmniej dla mnie jest umieszczone na zaskakująco niskim froncie pleksiglasowe, przydymiane okienko ożywiające ascetyczną prostotę grubego płata szczotkowanego aluminium. Co ważne, oprócz lekko zawoalowanych, ledwo widocznych układów elektronicznych pełni ono nader istotną funkcję komunikacyjną. Ukryte za nią kolorowe (duży plus za wielce eleganckie okiełznanie ich jaskrawości) diody informują o stanie pracy (włączenie, nagrzewanie, wyciszenie) umieszczone po lewej stronie i po prawej – o aktywnym wejściu. Dodatkowo, co w przypadku przedwzmacniaczy gramofonowych nie jest taką oczywistością nabywca uzyskuje możliwość skorzystania z regulowanego wyjścia liniowego, którym steruje za pomocą klasycznego jak we wzmacniaczach pokrętła umieszczonego po lewej stronie panelu a wyboru wejścia dokonuje bliźniaczą, lecz umieszczoną po prawej stronie gałką. Ba, jeśli tylko będzie miał takie życzenie może zamówić wersję sterowaną pilotem. To się dopiero nazywa luksus! Jeśli dodamy do tego nader szeroką ofertę modułów we/wy-jściowych, to po chwili zastanowienia może się okazać, że zakup Phono Module będzie równoznaczny z pożegnaniem się z naszym dotychczasowym preampem liniowym. Jakby na to nie patrzeć jest w tym niezaprzeczalna logika. W wersji dostarczonej do testów wszystkich modułów co prawda na pokładzie nie było, ale prawdę powiedziawszy i tak powodów do narzekania mieć nie mogliśmy. Odrębne terminale dla wkładek MM/MC z własnymi zaciskami uziemienia, zdublowane (o regulowanym i stałym napięciu) wyjścia liniowe w standardzie RCA okazały się całkowicie wystarczające. Całości dopełniał solidny zewnętrzny zasilacz spinany z jednostką sygnałową budzącym zaufanie przewodem zakonfekcjonowanym wielopinowym, zakręcanym wtykiem. Dla osobników nieuznających kompromisów konstruktorzy Octave postanowili zostawić furtkę ku dalszemu udoskonalaniu brzmienia poprzez podłączenie dodatkowego zasilacza.
Wnętrze bardzo spójnie koresponduje z aparycją zewnętrzną. Panuje w nim wzorowy wręcz porządek a wspominaną konfigurowalność potwierdzają widoczne moduły i miejsce na kolejne płytki. Ze względu na dość niewielka wysokość całego urządzenia lampy stanowiące znak firmowy wszystkich urządzeń Octave zamontowano w pozycji horyzontalnej. W stopniu wyjściowym pracuje ECC88 (6922), główne wzmocnienie powierzono ECC81 (12AT7) a stopniem wejściowym zajęła się ECC83 (12AX7). W tym momencie warto wspomnieć o całkowicie nieistotnym dla zwykłego użytkownika a dla recenzenta po prostu im częściej wykonywanym, tym bardziej irytującym rytuale. Już spieszę z wyjaśnieniami o co chodzi. Zwykły – statystyczny „ludź” ustawień parametrów podłączanej do phonostage’a wkładki dokonuje raz na kilka lat. Ustawia raz, od razu po zakupie i zapomina o temacie do czasu wymiany na nową/lepszą. Z marudami typu recenzenci audio jest „trochę” inaczej, gdyż interwały częstotliwości zmian w używanych set-upach liczy się co najwyżej w tygodniach. W czym problem? Niby w niczym, tylko w Octave, aby dostać się do odpowiednich mikroprzełaczników każdorazowo trzeba odkręcać i zdejmować pokrywę wierzchnią. No dobrze, dość marudzenia, w końcu nikt nie obiecywał, że będzie łatwo, a Modwright PH150 i Avid Pulsare II są po prostu wyjątkami potwierdzającymi regułę.
Zwykło się uważać, że im wyższy poziom komponentów audio osiągniemy, to prędzej, czy później dojdziemy do wniosku, że trudno znaleźć nagrania spełniające nasze wysublimowane oczekiwania jakościowe. Krótko mówiąc im lepszy sprzęt mieć będziemy, tym mniej muzyki nadawać będzie się do słuchania. Oczywiście, jak w każdej legendzie, tak i tym razem ziarnko prawdy jest, lecz tytułowy phonostage niczym rycerz w lśniącej zbroi na śnieżnobiałym rumaku wrednego smoka hiperanalitycznego i pozbawionego emocji pseudoaudiofilizmu ubija. Co prawda walka nie jest łatwa i trwa zdecydowanie dłużej niż pojedynek Andrzeja Gołoty z Lamonem Brewsterem, ale za to kończy się happy endem. Po pierwsze należy uzbroić się w cierpliwość i choć Phono Module zaczyna grać po kilkudziesięciu sekundach od włączenia zasilania, to lepiej pierwsze 90 min. poświęcić na lekturę codziennej prasy, bądź przygotowywanie obiadu. Oczywiście nie możemy zabronić nikomu słuchania już od pierwszych minut, lecz z autopsji wiem, że dopiero po blisko sześciu kwadransach scena z płaskiej i szarej niczym cierpiąca na bezsenność anorektyczna modelka zamienia się w ogniste, odpowiednio „wyposażone” przez naturę rumiane dziewczę. W związku z powyższym swoje obserwację pozwolę ograniczyć do stanów pełnego wygrzania, tym bardziej, że repertuar, w którym PM sprawdzał się najlepiej soczystość i jędrność krwistej tkanki przyjmował ze spontaniczną wdzięcznością. Jeśli jeszcze się Państwo nie domyślili, to najwyższy czas przyjąć do wiadomości, że Octave jest niczym tchnienie świeżości i dynamiki w większość rockowych nagrań, z tymi podle zrealizowanymi włącznie. W świat kanciastości, suchości i cykająco – jazgoczących blach aplikuje potężną dawkę energii i masy sprawiających, że nawet do tej pory nieznośnie irytujące pod względem realizatorskim porykiwania szarpidrutów pokazują swoje drugie, do tej pory nieznane oblicze. Nie po to wydaje się jednak szesnaście tysięcy, aby próbować wskrzeszać ewidentne buble, lecz po to, by delektować się muzyką. Przynajmniej ja tak do tego podchodzę. Dla tego też z wielkim entuzjazmem sięgałem po ostatnie reedycje Led Zeppelin, Pink Floyd, Marillion, czy też po obowiązkową gitarową klasykę – „Machine Head” Deep Purple. Za każdym razem dochodziła do głosu pewna solidność, zdecydowanie i tzw. dawanie czadu niemieckiej konstrukcji. Jeśli miało być ostro, to było. Jeśli miało być szorstko, to dźwięk momentalnie łapał iście garażowe zapiaszczenie, ale jednocześnie ziarno to miało wybitnie analogowy charakter. Szukając fotograficznych analogii można byłoby natywną, bo pochodzącą przecież z nagrań, a nie dorabianą w postprocesie ową granulację porównać do ziarna uzyskiwanego za starych dobrych czasów królowania wysokoczułych klisz T-MAXa i Ilforda.
Również nowe wydawnictwa, jak „Re-Machined: A Tribute to Deep Purple’s Machine Head”, czy „The Ballads IV” Axela Rudi’ego Pella z pomocą Octave dostały lekkiego „kopa” i mocniej niż zwykle zachęcały słuchaczy do rytmicznego podrygiwania. Co ważne, zamiast sztucznego pompowania dźwięku, które czasem można spotkać w przypadku niektórych konstrukcji i „audiofilskich” samplerów niemiecki phonostage działał na zasadzie poluzowania zbyt ciasnego kołnierzyka. Sprawiał, że zarówno wokaliści, jak i pozostali członkowie zespołu mogli wreszcie zagrać i wydrzeć się pełna piersią, bądź jak kto woli wreszcie realizator dał sobie spokój z próbą skompresowania materiału źródłowego na potrzeby posiadaczy boomboxów i kuchennych radyjek.
Scena budowana przez Phono Module była zazwyczaj szeroka i bardzo satysfakcjonująco rozciągnięta w głąb ze świetnie utrzymaną gradacją dalszych planów, przez co oprócz posiadających typowo rockowe upodobania melomanów powinni rzucić na niego uchem również miłośnicy wielkiej symfoniki. Niemalże do znudzenia odtwarzane podczas tych wielomiesięcznych testów „Nabucco” i „Il Trovatore” imć Verdiego pokazały nad wyraz dobitnie, że tego typu repertuar wymaga odpowiedniej ilości prądu, rozmachu i dynamiki a eteryczne i zawoalowane systemy po prostu kastrują go z co najmniej połowy informacji i emocji.
A jak z różnicowaniem sygnału wejściowego? Z przykrością stwierdzam, że Octave potrafi docenić jakość dostarczanych informacji i o ile nawet ze stosunkowo niedrogą konstrukcją (Transrotor Fat Bob S) dostarczał sporo frajdy, to pełnię swoich możliwości pokaże na zdecydowanie wyższych pułapach cenowych (Transrotor La Roccia Reference). Owa wspomniana przykrość jest oczywiście umowna i w pewnym sensie fałszywa, bo któż nie marzy o którymś z topowych modeli uznanych producentów, lecz prawdę powiedziawszy warto o tej „przypadłości” Octave pamiętać, gdyż kupując go w dowolnym momencie naszej analogowej drogi możemy mieć psychiczny komfort jeszcze niewykorzystanego potencjału i kolejnych możliwości upgrade’u. Po prostu zdobywanie kolejnych stopni ku audiofilskiej nirwanie wiązać się będzie z wymianą ramion, wkładek, czy samych napędów na wyższe a Phono Module ze stoickim spokojem przyjmie, wzmocni i z szerokim uśmiechem pokaże, jaka jest różnica między dajmy na to wkładką za 4 i 14 tys. PLN.
Octave Phono Module jest urządzeniem niezwykłym. Z jednej strony, pod względem designu jest kwintesencją tego, co najlepsze w pomysłach wzorniczych niemieckiego producenta. Jednak brzmieniowo stanowi pewien ewenement na tle swojego rodzeństwa, gdyż zamiast podążać drogą niemalże bezwzględnej neutralności a nawet zarzucanego, przez co poniektórych „życzliwych”, niemalże „tranzystorowego chłodu” (dosyć ciekawy stereotyp) stawia wszystko na dynamikę, spontaniczność i gęste, nieraz lekko przyciemnione granie. Przypadek? Niekoniecznie. W końcu jakoś tę analityczność trzeba było dosaturować, uczłowieczyć i sprawić, by zarówno miłośnicy Rammsteina, jak i potomkowie Wagnera nie musieli szukać „obcych” produktów a mogli ze spokojnym sumieniem skompletować w 100% czystej krwi rodzimy system. Krótko mówiąc. Nawet, jeśli do tej pory nie byliście Państwo fanami firmowej sygnatury brzmieniowej Octave dla Phono Module zróbcie wyjątek. Warto.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Eter Audio / Octave
Cena: 15 900 PLN
Moduł wejściowy IN1 MM RCA – 1 690 PLN
Moduł wejściowy IN2 MC RCA – 2 290 PLN
Moduł wejściowy IN3 MC XLR – 2 290 PLN
Moduł wejściowy IN4 Line Level RCA + XLR – 2 290 PLN
Moduł wyjściowy OUT 1 2 x RCA z dwoma wyjściami – 1 590 PLN
Moduł wyjściowy OUT 2 2 x RCA Direct Drive – 2 890 PLN
Moduł wyjściowy OUT 3 XLR Direct Drive – 3 190 PLN
Regulacja siły głosu za pomocą pilota – 1 290 PLN
Dane techniczne:
Standardowe wyjście regulowane
Stosunek sygnału do szumu: – 100 dB
Impedancja wyjściowa: 240 Ω (RCA)
Max. napięcie wyjściowe: 7 V RMS
Zniekształcenia: < 0,01%
Wzmocnienie: 0 dB
Aktywne wyjście regulowane
Stosunek sygnału do szumu: – 100 dB
Impedancja wyjściowa: 240 Ω (RCA, XLR)
Max. napięcie wyjściowe: 7 V RMS
Zniekształcenia: < 0,01%
Wzmocnienie (Low/High): 0/15 dB
Sekcja RIAA
Wzmocnienie MM, wyjście stałe: 38 dB
Wzmocnienie MC, wyjście stałe Low/High: 58/68 dB
Sekcja MC
Impedancja wejściowa: 50 Ω – 1 kΩ
Stosunek sygnału do szumu (RCA): -69 dB/- 75 dB
Stosunek sygnału do szumu (XLR): -72 dB/- 78 dB
Punkt odcięcia: 20 Hz/-3 dB
Sekcja MM
Impedancja wejściowa: 1 + 47 kΩ
Stosunek sygnału do szumu (RCA): – 77 dB
Punkt odcięcia: 20 Hz/-3 dB
Generalne
Pobór mocy: 25-35 W
Waga przedwzmacniacza: 9-12,5 kg
Waga zasilacza: 4 kg
Wymiary: 437 x 80 x 390 mm (W x H x D)
Wymiary zasilacza: 100 x 77 x 230 mm (W x H x D)
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– DAC: ModWright Elyse
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: dwusilnikowy Transrotor ZET 3 + 12″SME + Zyx R1000 Airy3 + 9″SME + Zyx R1000 Airy3 Mono + zasilacz Transrotor Konstant M-1 Reference; Transrotor Fat Bob S + ZYX R100;Dr. Feickert Analogue Woodpecker + SME M2 – 9 R + Dynavector DV – 20X2 H; Transrotor La Roccia Reference + ZYX 4D
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Trilogy 907; RCM Sensor Prelude; Phasemation EA-1000
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5
– Przedwzmacniacz liniowy: Accuphase C-2120
– Wzmacniacz mocy: Accuphase A-36
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3; Audio Philar Modern Line III
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Marka Octave nie jest mi obca, gdyż stosunkowo niedawno miałem przyjemność dłuższego obcowania z nią przy okazji recenzji z cyklu „System Marzeń”, gdzie dzielona niemiecka amplifikacja napędzała kolumny Chario. Tak się złożyło, że dzisiejszy bohater również miał swoje trzy grosze w owym spotkaniu na szczycie, ale z uwagi na całościowe potraktowanie seta, przeszedł przez test bez większego echa, a że ze swoimi walorami sonicznymi w ulubionym dla mnie dziale audio – analog – jest wartościowym urządzeniem, nie zapomnieliśmy o nim i gdy tylko nadarzyła się okazja, wrócił do redakcji jako pretendent do laurów. I tak nasz wtedy drobny element układanki – lampowy przedwzmacniacz gramofonowy Phono Module manufaktury OCTAVE – dzięki uprzejmości dystrybuującego go krakowskiemu Nautilusowi zatoczył koło i doczekał się swoich pięciu minut, zostając główną atrakcją dzisiejszego wieczoru.
Phono Module jak na urządzenie dysponujące szklanymi bańkami na pokładzie jest bardzo płaską (7cm wysokości) posadowioną na czterech okrągłych niskich stopach, standardowej szerokości skrzynką. Spakowanie wszystkiego w taki plasterek, było możliwe dzięki położeniu wspomnianych lamp elektronowych, nad którymi w odkręcanym płacie górnej części aluminiowej obudowy dla celów wentylacyjnych wykonano kilka szeregów tworzących prostokątne bloki podłużnych otworów. Jeśli mimo takiej baterii nacięć ktoś z potencjalnych nabywców obawia się o przegrzanie, od razu uspokajam, iż podczas kilkunastodniowego obcowania z niemieckim produktem nie zanotowałem najmniejszych problemów temperaturowych. Kontynuując opis wizualny, wspomnę, że pod owym odkręcanym wierzchnim panelem oprócz świecących bursztynową poświatą lamp znajdziemy bardzo istotny w procesie użytkowania szereg mikroprzełączników umożliwiających współpracę z różnymi wkładkami. Trochę uciążliwe, ale patrząc na tę sprawę zdroworozsądkowo, robimy to raz i zapominamy o temacie do czasu efektownego zejścia naszego cartridge’a ze świata żywych, co praktycznie rzecz biorąc może przytrafić się nam co kilka ładnych lat. Tak więc nie jest tak źle, jakby się na początku wydawało. Wykonany z grubego płata drapanego aluminium przedni panel urządzenia zaopatrzono w centralnie umieszczone okienko z pleksi, skrywające diody informujące o wykorzystaniu różnych funkcji, jak mute, grzanie lamp, czy aktualnie używane wejście, a na zewnętrznych krawędziach w dwie sporej wielkości gałki – prawa selektor wejść, a lewa płynna regulacja wzmocnienia. Tylna ścianka rzeczonego przedwzmacniacza gramofonowego posiada dwa typy wejść: MM i MC uzupełnionych o zaciski masy, jak również dwa rodzaje wyjść – jedno ze stałym, a drugie z płynnie regulowanym wzmocnieniem. Jako pełny przejaw bezkompromisowego podejścia do tematu jakość brzmienia, PM ma połączone firmowym terminalem wydzielone do osobnej skrzynki zasilanie. To co prawda na tym pułapie cenowym wydaje się być standardem, ale na szczęście panowie z Octave nie starali się udowadniać nam, że upychanie wszystkiego do środka jest bułką z masłem dla tak zdolnych jak oni konstruktorów. Ale to nie koniec ich profesjonalnego podejścia do zagadnienia prądu, gdyż jako opcję mamy dodatkowe gniazdo przyłączeniowe dla ekstra-zasilacza. Jakie efekty daje nadmiarowa dawka energii nie dane mi było sprawdzić, ale jeśli coś takiego jest w ofercie, z pewnością oferuje słyszalny przyrost jakości generowanego dźwięku, co dążący do ideału nabywca w swoich zmaganiach ze złapaniem króliczka prawdopodobnie zechce, a nawet powinien sprawdzić. Jak można sobie zwizualizować po opisie lub zobaczyć na załączonych zdjęciach, niemiecka szkoła produkcji urządzeń lampowych tym razem starała się unikać powielania wydawałoby się sztampowych wzorców i zaproponowała klientowi, skromny ale dystyngowanie spokojny, unikający będącej synonimem tego kraju „techniczności” pomysł wizualny. Ot prosta płaska obudowa z dwoma gałkami bez nęcących oczy szklanych baniek na dachu. Zero prób naciągania klienta na kupno oczami, tylko walka walorami sonicznymi, co ostatnimi czasy nie jest zbyt częstym działaniem. A jak to się ma do moich wzorców, zapraszam do lektury dalszej części tekstu.
Gdy podczas procesu rozmontowywania urządzenia w celach ustawień kompatybilizujących je z moim zestawem analogowym (ustawienia wkładki) rozmyślałem czego spodziewać się po tej konstrukcji i pierwsze co przychodziło mi do głowy, to usłyszana podczas wcześniejszych kontaktów ogólna daleka od lampowości tendencja grania urządzeń marki Octave. Krótko mówiąc amplifikacja pełna gębą oparta o bańki elektronowe, a gra jak bardzo dobry tranzystor. I nawet jeśli nie miałbym zaufania do swoich spostrzeżeń, to śledząc w różnych periodykach opinie na temat owej marki, dość szybko otrzymujemy potwierdzenie tej prawdy. Oczywiście to nawet w najmniejszym stopniu nie jest cechą deprecjonującą, tylko pewnym bagażem wartości sonicznych, które dając taki punkt wyjścia, w procesie projektowania phonostage’a mogły kierować działania konstruktorów nieco w stronę dociążenia dźwięku. Gdzieś tego czaru musimy zaznać, a jeśli początek toru jest dość neutralny pod tym względem, ostatnią szansą wydaje się być obrabiające mikro informacje phono i wyprzedzając nieco fakty, właśnie tak odbieram wysiłki pomysłodawców na brzmienie Phono Modula. Na początku opisu doznań słuchowych muszę nieco ostrzec audiofilów nie mających w swoim zaganianym żuciu na nic czasu, że z uwagi na bursztynowe świeczki naszego bohatera, pełną paletę barw dobiegających ze strony kolumn dźwięków dostajemy po trzech kwadransach grania. Ale kto powiedział, że winyl jest dla postrzeleńców? Dla nich są tak modne w dzisiejszych czasach pliki. Wracając do meritum, po przepięciu się ze stacjonującej u mnie Therii na niemiecką myśl techniczną, dźwięk w dolnych rejestrach natychmiast nabrał masy, tracąc przy tym nieco na rozdzielczości tego zakresu. Nie zwolnił tępa, ale stawiał raczej na ilość niż wyrafinowanie, co w dążeniu do kompleksowego zestawienia sprzętu jednej marki jawi się jako całkowicie usprawiedliwione posunięcie. Powiem więcej, słabo zrealizowana muzyka rockowa nawet w najlepszych zestawieniach bardzo na tym zyskuje, gdyż zwiększenie ilości dolnego zakresu, da tak bardzo ważną w tym repertuarze podbudowę muzyczną, a wiem z kilkuletniego doświadczenia wyjazdowego do różnych znajomych, że to jest częsty nurt muzyczny podczas penetracji starych wydań na półkach antykwariatów winylowych. Ja z racji słuchania wymagającego filigranowości w reprodukcji fraz muzycznych materiału muzycznego, gdzie cisza przecinana pojedynczym szmerem jest czasem kwintesencją całego utworu, stawiam raczej na pełną ofertę mikrodetali i wybrzmień w pełnym paśmie, co w zestrojonym od początku do końca przez japońskiego mistrza zestawie jest nie lada wyzwaniem do zrealizowania. Ale również z kilkuletnich odsłuchów wiem, że się da. Jednak proszę się nie obawiać, ponieważ nawet gdy nasz tytułowy phonostage w połączeniu ze swoimi rodzimymi komponentami (Octave) bez problemu wprowadzi słuchacza w barwę i ciężar zarezerwowane dla poczciwego płytograja (gramofonu), to w tandemie z inną bardziej barwną stajnią również pokaże wiele dobrych cech. Tutaj dla celów nieco studzących zatwardziałą część marudnych znawców analogu wspomnę, że potencjalny nabywca w przeciwieństwie do mnie ze swoim systemem raczej będzie się obracał w cenniku testowanego urządzenia i wykazane niuanse mogą być marginalne lub całkowicie niezauważalne, ale jako że mam na co dzień odpowiednio wysoki poziom odniesienia, uzurpuję sobie prawo do lekkiego narzekania. I żebyśmy się dobrze zrozumieli, nie dla samego głaskania się po pleckach mistrza ceremonii, tylko wyłożenia czasem nieistotnej dla wielu klientów, ale w wartościach bezwzględnych brutalnej kawy na ławę. Płynnie przechodząc w wyższe zakresy częstotliwości z przyjemnością oznajmiam, że środek jest na bardzo dobrym jakościowo i barwowo poziomie, a wysokie tony ładnie dopełniając całość, błyszczą na tle reszty pasma. Patrząc na ogólną prezentację dźwięku, powiedziałbym, że mamy typowy niemiecki punkt widzenia: solidna podstawa, dobrze wypadająca średnica i nieodstająca jakimiś nadnaturalnymi umiejętnościami góra. Przypomnę jeszcze raz o dość szczupło i szybko grającej elektronice tej marki, która w przypadku wyśrubowania konturów i w tym dziale audio, w najlepszym wypadku mogłaby zniwelować efekt czaru dużej czarnej, a przy skrajnym wyrównaniu osiągów w tabelkach całkowicie wyalienować z kanonu winylu tak prezentowany dźwięk. Jeśli chodzi o wirtualną scenę, jaką prezentuje to skromnie wizualnie, ale zaawansowane technicznie pre gramofonowe, bez najmniejszego naciągania faktów muszę powiedzieć, że po osiągnięciu odpowiedniej temperatury pracy, urządzenie zabiera nas na czytelnie i głęboko obsadzony przez artystów wirtualny byt koncertowy, co dla mnie jako użytkownika monitorów bliskiego pola jest zawsze bardzo ważnym, dającym wiele dodatnich punktów aspektem. Podczas testów na talerzu Feickerta lądowało wiele krążków, z czego kilka jak np. koncert A. Forcione zrealizowany przez oficynę Naim w kwartecie były bardzo wymagającymi i mimo wygórowanych oczekiwań wpadły zaskakująco dobrze. Znając zalety jakie prezentuje niemiecki produkt, nie mogłem oczywiście odmówić sobie posłuchania materiału rockowego. Czytelników znudzonych moimi opisami ciszy jako najważniejszego elementu muzyki pewnie nieco uspokoję, gdyż oprócz materiału ze złośliwie określanym przez nich plumkaniem, w swojej płytotece posiadam również kilkadziesiąt płyt z cięższą odmianą fraz muzycznych i na testowe wstępy zaprosiłem grupę Pink Floyd z krążkiem „The Wall”. W tym i podobnym mu repertuarze gość zza zachodniej granicy wraz z ziomkiem – napędem Dr. Feickerta – zdawały się pokazywać pełną krasę swoich umiejętności, drapiąc wkładką pojedyncze rowki każdej strony od początku do końca, bez najmniejszego odczucia przymusowej nasiadówki. Opisywany przeze mnie sznyt dociążenia kosztem lekkiej utraty informacji w tym wydaniu był zaletą, aniżeli jakimkolwiek odstępstwem od jakości. Dobrą rekomendacją dla potencjalnych nabywców wydaje się być fakt, że już w połączeniu z obcą podbarwioną elektroniką – czytaj nastawionym na homogeniczność systemem Reimyo – produkt marki Octave zaznał tak oczekiwanej synergii, co po zestawieniu z firmowym brzmieniem, pewnikiem pokaże całkowicie inne w odbiorze, z pewnością jeszcze lepsze efekty końcowe. Dlatego przypominając jak mantrę starą prawdę -tylko próby we własny m systemie mogą dać konkretną odpowiedź, czy to nasza bajka – zachęcam do zmierzenia się z pomysłem naszych sąsiadów, ale ostrzegam również, może nie być powrotu do stanu początkowego naszego systemu.
Trochę żałuję, że pierwsze spotkanie z Phono Modulem było w całkowicie innym (od początku do końca) zestawie, gdyż dzisiaj miałbym jakiś mocniejszy punkt odniesienia. Ale z tego co pamiętam zaprzęgnięcie wówczas do testów gramofonu, było dobrym bo kierującym dźwięk całości systemu ku większej barwie posunięciem, czego od początku wtedy z Marcinem poszukiwaliśmy. Dzisiejsze podejście potwierdziło tamte spostrzeżenia, ale dało również kilka cennych informacji, że nawet w mocno nastawionym na temperaturę grania secie nie notujemy wpływających degradująco na muzykę przypadłości, raczej stawiając ją w innym punkcie wyrafinowania, niż szkód. Każdy audiofil ma swój punkt odniesienia, a idąc dalej tym tropem, wiemy też, że każdy potencjalnie parowany zestaw ma również inne potrzeby, by wnieść się na wyżyny swoich możliwości. Dlatego jeśli ktoś ma niepokojące odczucia zbytniej swawolności własnej układanki i ma zamiar pójść drogą analogu, powinien bez wahania zmierzyć się z produktem zza Odry, a może okazać się, że moje bardzo wysokie oczekiwania dla potencjalnego nabywcy są nadającym się do włożenia między bajki wyimaginowanym światem starego tetryka.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio; Solid Base VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II, platforma antywibracyjna Audio Philar
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert WOODPECKER
ramię: SME M29R
wkładka: Dynavector DV-20X2
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIA