Opinia 1
Firmę, na którą podczas lektury moich po-testowych wrażeń poświęcicie kilka cennych minut swego życia, bez najmniejszego naciągania faktów, można nazwać kultową. I nie chodzi mi tylko o kraj pochodzenia, czy walory soniczne – oczywiście te aspekty również niosą swój ciężar rozpoznawalności, ale o niezliczone opcje klonowania przez bardziej wyedukowane „złote rączki” jej prawie wszystkich pojawiających się na rynku konsumenckim konstrukcji, w czym notabene Pan Nelson (ups. za wcześnie się wygadałem) świadomie pomaga na wielu forach internetowych. Nie ważne, że owa grupa piewców znakomitości tejże manufaktury nie zbudowała dwóch podobnych egzemplarzy – nawet w oparciu o tę sama kopię schematu elektrycznego każdy z nich buduje z tego, co zalega szufladach, wystarczy, że pracują nad idąc za opiniami w eterze, a teraz ma się potwierdzić, wyśmienicie generującą muzykę myślą techniczną. Ale zostawmy naszych DIY – owców i przejdźmy do meritum. Do przedstawienia bohatera dzisiejszego testu posłużę się małym quizem. Jeśli coś wizytujące nasze progi jest wielkie, ciężkie i przybyło zza wielkiej wody, to jaki kraj może reprezentować? Oczywiście Stany Zjednoczone. Brawo. A jeśli wcześniej wspominałem o upodobaniu do klonowania, to co w pierwszej chwili przychodzi Wam do głowy? Tak jest, PASS. Zatem zapraszam na spotkanie z co prawda nie (do końca) szczytowymi, ale jak na polskie realia, już nie tanimi rejonami portfolio amerykańskiego PASS-a, w postaci zestawu pre-power, czyli rozbudowanego do trzech modułów przedwzmacniacza XP-30 i dwóch monobloków XA-100.8. A przygodę z ową marką umożliwił nam znakomicie znany z szerokiej gamy high-endowych produktów, pieczętujący tym testem oficjalne przejęcie dystrybucji w naszym kraju warszawski Audio Klan.
Jak wygląda Pass? Oczywiście jest duży, a za sprawą zaimplementowanych solidnych elementów wewnętrznych chodzi w wadze ciężkiej. Na szczęście dla niego nie jest zbyt urozmaicony wzorniczo, gdyż ekipa odpowiedzialna za design wie, że przy takich gabarytach szaleństwo z ornamentyką raczej się nie sprawdzi. Głównym motywem przewodnim końcówek mocy jest zgrabnie ścięty na krawędziach zewnętrznych gruby i wysoki płat frontu z drapanego aluminium. Ale Pass nie byłby Pass-em, gdyby na przywołanych płaszczyznach nie występowały łatwo rozpoznawalne podświetlane na niebiesko okrągłe wskaźniki wychyłowe poziomu wysterowania. Niestety z racji tego, że moje kolumny są raczej łatwe do napędzenia, owe mierniki nie miały zbyt wiele pracy. Ale nie łudźmy się, nawet przy połykających każdą dawkę energii smokach kolumnowych, pręciki wskaźników nie zatańczą tak jak w McIntoshu. Pod wspomnianymi bijącymi niebieską łuną cyferblatami widzimy jeszcze okrągłe włączniki i promieniujące na boki od nich, a przełamujące monotonię sporej płaszczyzny podfrezowania. Jak można się zorientować, dostajemy prosty, ale ze smakiem wprowadzony w życie projekt. Przemierzając konstrukcje ku tyłowi, naszym oczom ukazują się perforowane w celach chłodzenia grawitacyjnego wieka obudów i okalające je masywne radiatory pełniące rolę bocznych ścianek. Tył monosów z racji prozaicznego wzmacniania pojedynczego kanału, otrzymał jedynie: gniazdo sieciowe, włącznik główny, podwojone dla bi-wiringu terminale głośnikowe, po jednym wejściu RCA i XLR i pomagające w procesie logistyki rączki. Ot i cała filozofia wzornicza tych amerykańskich wzmacniaczy. Nieco inaczej ma się z sprawa przedwzmacniaczem. Tutaj w ramach rozmachu konstrukcyjnego podzielono go na trzy komponenty, połączone ze sobą terminalami komputerowymi. Jednostka centralna może pochwalić się: usytuowanym nieco poniżej osi poziomej i centralne zaimplementowanym co prawda wąskim, ale bardzo czytelnym piktogramowym niebieskim wyświetlaczem, czterema guzikami sterującymi na lewej i dużą gałką wzmocnienia na prawej flance. Dwa dodatkowe moduły są osobnymi dla każdego kanału układami wzmocnienia owego przedwzmacniacza, z przyprawiającą o zawrót głowy ilością wejść i wyjść w odmianach RCA i XLR. Zaręczam, że racjonalnemu użytkownikowi ciężko byłoby wykorzystać wszelkie możliwe połączenia, ale pomysłodawca opisywanego modelu dla spokoju ducha wykorzystał całe plecy, jako ich dawcę. Dla ujednolicenia wyglądu całego zestawu wzmacniającego sygnał, front przedwzmacniacza podobnie jak monobloki w dolnej części zdobi gruby frez i muszę powiedzieć, że naprawdę jest to ważny element spójności wizualnej.
Elektronika Pass-a, jak prawie każda inna ma swój ogólnie znany i kojarzony z daną marką sznyt prezentacji. Oczywiście w zależności od wtajemniczenia – czytaj pozycji w cenniku – ten pierwiastek przynajmniej w teorii zbliża się do neutralności, ale ogólnie gęstego grania dołem, dociążonym środkiem i posłodzoną górą pasma prawdopodobnie ciężko będzie mu się pozbyć. A jestem w stanie postawić kilka dukatów w zakładzie, że jeśliby tak się stało, jego ogólnie pojmowana atrakcyjność mogłaby znacznie ucierpieć. Brać audiofilska wie, że gdy chcesz homogeniczności i dużej przyjemności słuchania bez napinania na szybkość dźwięku, jednym z adresów jest właśnie opisywany producent. Koniec, kropka. Idąc za powyższymi wskazówkami i pragnąc zakosztować ich walorów, swoją przygodę z przybyłym zestawem pre-power rozpocząłem od płyty „Officium” Jana Garbarka z niestety rozwiązaną już z prozaicznych powodów wiekowości artystów grupy The Hilliard Ensemble. Ktoś powie, że to są nudy, ale według mnie, ta wydawałoby się monotonna muzyka, jeśli tylko podana jest w sposób wywołujący ciarki na plecach, początkowo powodując pewne wyciszenie, w efekcie jest w stanie naładować moje akumulatory, do sprostania problemom życia codziennego. I zaręczam, działa na równi skutecznie, co dla co poniektórych mordercze dźwięki muzyki trash-metalowej. Ale do rzeczy. Przepięcie się z zestawu referencyjnego, zgodnie z oczekiwaniami skierowało przekaz muzyczny w opisywany kilka linijek temu świat lekkiego zagęszczenia dźwięku. Oczywiście nie był to efekt degradacji pakietu informacyjnego, choć jeśliby się chcieć przyczepić, a znam takich osobników, można by to tak nazwać, ale wyraźnie odczuwalne obniżenie środka ciężkości generowanej przez zestaw testowy muzyki. I tutaj dochodzimy do przedstawienia mojego chytrego planu rozpoczęcia właśnie od tej ECM-owskiej kompilacji. Cztery męskie głosy plus saksofony Jana Grabarka – na przemian sopranowy i tenorowy – tak podaną dawkę masy w dźwięku przyjęły z otwartymi ramionami. Co więcej, goszczące muzyków mury budowli sakralnej, również nie pozostawały dłużne, oddając fantastyczne na szczęście dla realizmu słuchanej muzyki nieco osłabione naturalnym odbiciem echo nisko osadzonych partii wokalnych i instrumentalnych. Ważnym elementem tego podejścia odsłuchowego był również fakt utrzymania sporego oddechu generowanych fraz dźwiękowych, mimo zwiększenia ich masy. Utrata zwiewności zabiłaby wspomniany efekt współpracy w tym przypadku realnych źródeł dźwięku z kubaturą pomieszczenia, a to jest tak samo ważny element całości projektu, co sama muzyka. Innym aspektem przywołanego materiału było rozlokowanie artystów na scenie. W tym zakresie mimo lekkiego przybliżenia ich w kierunku słuchacza, nie odczuwałem utraty jej czytelności. Wielu melomanów lubi taką bezpośrednią prezentację, dlatego mimo, że lubię raczej hektary głębi za kolumnami, nie deprecjonowałbym takiego podejścia do tematu. Ważne, że gradacja planów i ich odstęp oddane były bardzo dobrze. Przyznam się szczerze, znam na wskroś tę płytę, ba byłem na dwóch z chyba trzech koncertów tych panów w naszym kraju i z uwagi na lekkie przekroczenie punktu „G” w ilości odtworzeń, ostatnimi czasy w napędzie ląduje ona dość rzadko. Ale gdy w założeniach przed-testowych kreuje się wizja kolejnego fajnego jej przeżycia, bez namysłu sięgam po nią na półkę. Tak też było i tym razem, co w konsekwencji zaliczam do zbioru bardzo udanych spotkań. Kolejna próba muzyczna przeniosła się w świat sztucznie generowanych dźwięków z grupą Massive Attack i jej krążkiem „Mezzanine”. Ten gatunek podobnie jak opisywana wcześniej wokalistyka zdawał się być wdzięczny za nieco bardziej dociążoną dawkę dostarczanego do kolumn prądu. Gdy trzeba masował wnętrzności, by innym razem ucywilizować nieco modulowaną komputerowo wokalizę. Oczywiście, podczas słuchania tego krążka, w eterze międzykolumnowym kilka razy pojawiła się informacja o problemach mojego pomieszczenia odsłuchowego, ale nie mając pewności, jak widzi zapisane na płycie nuty sam artysta, nie mogę osądzić, czy to wina sprzętu, pomieszczenia, czy czasem muzyk nie przesadził z suwakiem na konsoli. Grunt, że wzmacniany przez set Passa materiał dawał wiele przyjemności. Ale to nie wszystko, co mam do zakomunikowania w sprawie dzisiejszego bohatera. Mimo zniechęcenia kilkoma porażkami innych testowanych urządzeń z materiałem grupy Percival zatytułowanym „Svanttevit” postanowiłem jednak sprawdzić, jak tę dawkę szatańskiej muzyki przetrawi nasz Amerykanin. Dziwne, a zarazem bardzo pouczające doświadczenie, gdyż ta niezbyt referencyjne nagrana, epatująca mało urozmaiconym basem i przekrzykującymi się nawzajem gitarami elektrycznymi i wokalistyką płyta, zabrzmiała całkiem dobrze. Na tyle dobrze, że nie mogłem o niej tutaj nie wspomnieć. Zestaw XA-30 i XA-100.8 tak umiejętnie dopalił z dobrą rozdzielczością dolne rejestry, że fajnie odseparowana stopa perkusji, nasycone gitary i dociążone głosy wokalistów były nad wyraz czytelne, umożliwiając tym sposobem, zrozumienie czasem wykrzyczanego tekstu. Tu należą się zasłużone brawa. Czyli jednak da się słuchać tego typu twórczości. I co ważne, poskromił ją uważany za misiowaty w swych poczynaniach z dźwiękiem producent. Tak więc nie radzę, bezkrytycznie powielać krążących w sieci prawd objawionych, tylko samemu sprawdzić, ile jest w nich prawdy i dopiero wtedy zabierać głos.
Na tym zakończę tę okraszoną w swych początkach lekkimi obawami natury zwiewności dźwięku przygodę z amerykańskim High Endem. Pewne ogólnie krążące na temat testowanej elektroniki niuanse brzmieniowe oczywiście się potwierdziły, ale jak dla mnie wyszło to in plus dla tego zestawienia. Oczywistym jest, że dla audiofilów kochających dźwięk w swej charakterystyce równej jak stół, jest drobny powód, aby kręcić nosem, ale nie wszystkim wszystko musi się podobać. Każdy odbiera muzykę nieco inaczej, dlatego oferta urządzeń jest taka szeroka i zróżnicowana. Prezentowany set zza wielkiej wody, dzięki zapasowi mocy nawet przez moment nie przestraszył się zaimplementowanej do napędu diabelskiej muzyki, zmuszając ją nawet, do pokazania ludzkiej twarzy. Cofając się do wcześniejszych tytułów płytowych tego testu, sygnalizowałem również, że w gatunkach bardziej cywilizowanych swym sznytem dopingował je, zwiększając przyjemność słuchania. Ale czy jest to zestaw dla wszystkich? Najpewniej nie, ale nie radzę skreślać go z listy tylko dlatego, że podąża za nim utarta opinia gęstego grania, gdyż jak pokazałem na trzech przykładach, wspomniane „dobro” nasza układanka może różnie przetrawić i nie zdziwiłbym się, gdyby był to bardzo pożądany kierunek zmian na lepsze.
Jacek Pazio
Opinia 2
Są marki, których nazwy rozpalają wyobraźnię i przyspieszają tętno tysiącom audiofilów na całym świecie. Są marki, których wyroby wyznaczają pewne trendy, wyprzedzają swoje czasy, bądź po prostu stają się kamieniami milowymi High-Endu, wzorcami godnymi naśladowania, podpatrywania a czasem i kopiowania. Jednak przypadki marek potrafiących utrzymać się na rynku, osiągnąć niepodważalny status legendy a jednocześnie, oprócz aktualnej oferty utrzymywać sekcję KITów (zestawów do samodzielnego montażu), bądź udostępniać schematy części swoich projektów możemy policzyć na palcach jednej ręki i to ręki długoletniego pracownika tartaku, w którym przepisy BHP i dbałość o kompletność własnych kończyn traktowano z dość dużym marginesem błędu. Mowa oczywiście o Audio Note i producencie urządzeń będących tematem niniejszej recenzji, czyli … Pass Laboratories. Tym oto sposobem dotarliśmy do dzisiejszych bohaterów – drugiego od góry, ulokowanego tuż za topowym, kosztującym 38 000 $ XSem, trzysegmentowego przedwzmacniacza XP-30 i ponad 50-kg, pracujących w szlachetnej klasie A końcówek mocy XA 100.8.
Ciekawe, czy Państwo, podobnie jak ja, patrząc na dostarczoną przez warszawski Audio Klan dzieloną amplifikację doszli do wniosku, że jak na dostępną moc, klasę pracy i przede wszystkim w porównaniu z trzyczęściowym przedwzmacniaczem amerykańskie monobloki prezentują się nader zgrabnie. Grube szczotkowane płaty aluminium stanowiące ich fronty zdobią centralnie umieszczone okrągłe, delikatnie (czyli mamy element informacyjno-dekoracyjny, a nie irytująco-oślepiający) podświetlone na niebiesko bulaje ze wskaźnikiem wysterowania otoczone anodowanymi na czarno pierścieniami. Zlokalizowane tuż pod nimi, również okrągłe włączniki główne i rozchodzące się od nich na boki eleganckie podfrezowania przełamują optycznie jednolite płaszczyzny. W prawym dolnym rogu znalazło się jeszcze miejsce na niewielkie logo. Z oczywistych względów standardowe boki zastąpiono potężnymi radiatorami a w celu poprawienia cyrkulacji powietrza wewnątrz monosów ich płyty wierzchnie pokryto logicznie rozplanowaną (tuż nad źródłami ciepła) podłużną perforacją.
Ściana tylna to już świetny przykład połączenia prostoty z ergonomią. Poczynając od solidnych uchwytów ułatwiających przenoszenie, poprzez podwójne (fani bi-wiringu już pewnie zacierają ręce) szeroko rozstawione terminale głośnikowe na sygnałowych gniazdach wejściowych RCA/XLR skończywszy wszystko jest nie dość, że na swoim miejscu, to jeszcze usytuowane tak, że nie tylko nie sposób, choćby przy śladowej uwadze się pomylić, ale i samo ułożenie za urządzeniami nawet najbardziej opornych na nasze starania kabli nie powinno stanowić najmniejszego problemu. Gniazdo zasilające i włącznik główny zlokalizowano centralnie, tuż przy dolnej krawędzi a całość uzupełniają terminale 12V triggerów i gniazdo uziemienia.
Jak sama nazwa i analogiczny progres w stosunku do niższych modeli (jednosegmentowego XP-10 i dwusegmentowego XP-20) wskazują XP-30 jest topowym, oczywiście w obrębie linii XP, a zarazem jedynym trzyczęściowym przedwzmacniaczem w ofercie Passa. Podział funkcjonalności oparto nie tylko na logice, ale i pozostawiono furtkę do ewentualnej – dalszej rozbudowy. Sekcja kontrolna mieści w sobie zasilanie a dwa pozostałe moduły zawierają układy wzmocnienia, jednak dzięki wspomnianej modułowej konstrukcji można uzyskać nawet 6-kanałową konfigurację i w trybie pass-thru współpracować z zewnętrznym procesorem kina domowego.
Tylne ściany segmentów przedwzmacniacza prezentują iście skrajne wykorzystanie dostępnej przestrzeni. Od minimalistycznej oszczędności sterownika ograniczonej li tylko do gniazda zasilającego, dwóch szyn komunikacyjnych i pary terminali 12V triggerów, po niemalże znany z procesorów kina domowego natłok wszelakiej maści przyłączy. Nad wyraz intrygująco wyglądają magistrale komunikacyjne pomiędzy sterownikiem a stopniami wyjściowymi, gdyż oparto je o porty łudząco podobne do starych gniazd drukarkowych, czyli poczciwych portów szeregowych w standardzie Centronics (LPT). Oprócz nich moduły wzmacniające wyposażono w zdublowane pary wyjść Master/ Slave i to zarówno w standardzie RCA, jak i XLR. Podobnie potraktowano pozostałe interfejsy, gdyż zarówno pętlę magnetofonową, tzw. przelotkę (Pass Thru), jak i pięć wejść liniowych obsłużyć możemy zarówno przewodami zbalansowanymi, jak i RCA.
Warto też zajrzeć do instrukcji, w której zamiast zwyczajowych poglądowych rysunków, diagramów i schematów na kilkunastu stronach prostym językiem opisano, co i w jakiej kolejności należy zrobić, żeby wszystko zadziałało tak, jak należy. Jeśli jednak nie zadziała to pomocą służą nie tylko help-desk, ale, co jest rzeczą wręcz niespotykaną, również Wayne Colburn i … sam Nelson Pass. Co istotne podano adresy mailowe obu Panów! I to się nazywa właściwe podejście do Klienta – skoro wydałeś swoje ciężko zarobione pieniądze na nasz produkt, wiedz, że zrobimy wszystko, byś poczuł się w pełni usatysfakcjonowany. Tak właśnie pracuje się na miano legendy.
Inaugurujący krytyczny odsłuch album Jorgosa Skoliasa i Bogdana Hołowni „…tales” okazał się kluczem do filozofii Passa. Odrobinę przyciemniony przekaz sprawiał, że studyjne, minimalistyczne nagranie zyskało na intymności i intensywności. Blisko podany, soczysty i nad wyraz sugestywny wokal Skoliasa sprawiał, że niezauważenie stawaliśmy się jedynymi widzami, adresatami, ba nawet uczestnikami, tego nagrania. Bez zbytniego wyostrzania i sztucznego rozdmuchiwania sceny wszystko toczyło się własnym, nieśpiesznym rytmem. Bez nerwowości, bez prób odwracania uwagi słuchacza od meritum jakimiś trzeciorzędnymi wydarzeniami w tle. Jednak owa nieśpieszność daleka była od jakże irytującej i działającej na motorykę nagrań niczym pawulon ospałości. Bliżej jej raczej było do całkowitego spokoju wynikającego z dysponowanej mocy, lecz mocy używanej świadomie i z rozmysłem a przy tym wyłącznie w celach twórczych a nie bezmyślnie i destrukcyjnie. Co ciekawe kreowana przez amerykańskie combo przestrzeń była całkowicie zgodna z założeniami realizatora, a właśnie poprzez swoją naturalność stawała się tak oczywista, że aż pomijalna.
A właśnie – przestrzeń. Do weryfikacji tego aspektu prezentacji uwielbiam używać wydany nakładem Kirkelig Kulturverksted „Kristin Lavransdatter” Arilda Andersena. Niezwykle bajkowy klimat tego albumu sprawia, że już na otwierającym wydawnictwo utworze wiadomo, czy testowany system/komponent radzi sobie w tej materii, czy też niekoniecznie. Uprzedzając nieco fakty zdradzę Państwu, że amplifikacja Passa radziła sobie wybornie. Z jednej strony nisko strojone gęste, kremowe wręcz brzmienie saksofonów Tore Brunborga świetnie współgrało z lśniącymi partiami fortepianu Reidara Skaara, a z drugiej, gdy tylko zachodziła taka potrzeba swobodnie szybowało po wysokich rejestrach nie przejawiając nawet najmniejszych oznak zbytniego uspokojenia, czy zawoalowania. Dodatkowo do głosu doszedł jeszcze niesamowity, stoicki spokój i ujmująca niewzruszoność amerykańskiej amplifikacji. Począwszy od delikatnych przeszkadzajek i efektów przypominających trele leśnego ptactwa po mroczne, spektakularne i iście apokaliptyczne partie organowe („Nidaros”) nie sposób było do czegokolwiek się za przeproszeniem przyczepić. Dźwięk był naturalnie spójny i to taką pierwotną, organiczną spójnością – bez widocznych / słyszalnych szyć czy też sklejeń, bez prób maskowania ewentualnych niedociągnięć wypychanymi przed szereg mało istotnymi detalami. Było to ze wszech miar dojrzałe granie dla równie dojrzałego i świadomego własnych oczekiwań odbiorcy. Odbiorcy, dla którego nie liczy się pierwsze, krótkotrwałe zauroczenie, lecz wieloletnia i stała w swej intensywności satysfakcja.
Skoro dystrybutor dostarczył nam na testy potężne A-klasowe monosy nie mogłem odmówić sobie przyjemności i trochę połomotać. Jednak zamiast sięgnąć na półkę z mało cywilizowanymi odmianami metalu zdecydowałem się na bardziej „normalne”, co wcale nie oznacza, ze łatwiejsze do odtworzenia, klimaty. „Khmer” Nilsa Pettera Molvær a to jeden z bardziej zabójczych dla większości systemów krążek. To, co w drugim utworze wyprawia bas potrafi wywołać przysłowiowy opad szczęki nawet u doświadczonego słuchacza a u niedoświadczonego wytrzeszcz, niezbyt mądry wyraz twarzy a nawet napady obłąkańczego rechotu. Dość jednak żartów. Passy pokazały syntetyczne, iście sejsmiczne partie z właściwą masą i wolumenem i jak do tej pory jedynie monstrualne katafalki, przepraszam końcówki Octave Jubilee miały więcej do powiedzenia w zakresie kontroli i zróżnicowania najniższych składowych. Jednak to „trochę” inna półka (ok. 70 000$) i wspominam o tym jedynie z recenzenckiego obowiązku bazując na swoim własnym, przez dłuższy czas odsłuchiwanym punkcie odniesienia. Nie uważam przy tym, że jest to wartość absolutna, gdyż pewne wzorce i referencje każdy z nas tworzy sobie na własny użytek a w miarę zdobywanego doświadczenia większość z nich prędzej czy później i tak ulega zdewaluowaniu, zostając zastąpiona przez nie zawsze nowsze, lecz przede wszystkim doskonalsze konstrukcje.
Jednak nie ma tak dobrze, żeby w odtwarzaczu lądowały wyłącznie wybitne realizacje. Dlatego też nakarmiłem C.E.C.a ostatnią, zremasterowaną wersją „Misplaced Childchood” Marillion. Przepuszczony przez amerykańską dzielonkę głos Fisha nie stracił nic z zadziorności, jednak odpowiednie posadowienie całego spektaklu na solidnym basowym fundamencie sprawiło, że całość stała się bardziej spójna i komunikatywna. Z osłabioną jazgotliwością i krzykliwością, lecz przez to bardziej akceptowalnym aspektem jakościowym, który przestawał wreszcie przeszkadzać w delektowaniu się wyborną warstwą muzyczną. Oczywiście próżno po tego takim nagraniu było oczekiwać niemalże ECMowskiego, wręcz obsesyjnego przywiązania do stabilności lokalizacji źródeł pozornych, czy tzw. aury pogłosowej, lecz akurat w tym wypadku znaczenie miało zupełnie coś innego. Chodziło mianowicie o oddanie rytmu i autentyczności, prawdziwości artystycznej kapeli, co udało się po prostu świetnie, o czym świadczyły nasze rytmicznie podrygujące kończyny. Niezależnie od skomplikowania i złożoności odtwarzanego materiału Passy po prostu grały, tak jak założył ich konstruktor- bez wysiłku, na całkowitym luzie i ze spokojem, który przekazywały słuchaczom.
Możliwość odsłuchu tytułowego, dzielonego zestawu Pass Laboratories przynajmniej w moim przypadku był nie tylko recenzenckim obowiązkiem, lecz przede wszystkim potwierdzeniem i co najważniejsze utwierdzeniem się w przekonaniu, że prawdziwy, oparty na rzetelnej inżynierii, wiedzy i oczywiście pasji High-End ma się świetnie. Ba, nie musi też kosztować fortuny, by dostarczyć nam – słuchaczom prawdziwej przyjemności. XP-30 z XA 100.8 stworzyły duet (kwintet?) organiczny, homogeniczny i silnie uzależniający. Skupiając się na meritum reprodukowanej muzyki pokazywanej przez pryzmat własnego, firmowego – gęstego, bogatego i wyrafiniwanego pod względem niuansów, niczym wyborny kilkunastoletni single malt z rejonu Highland, brzmienia stawia emocje i kulturę przekazu ponad techniczną bezdusznością i laboratoryjną dokładnością. Nie wiem jak Państwa, ale mnie taka estetyka po prostu przekonuje. Werdykt może być zatem tylko jeden. Jestem na TAK!
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Audio Klan
Ceny:
XP-30 – 62 999 PLN
XA 100.8 – 38 999 PLN/szt.
Dane techniczne:
XP-30
Wejścia: 6 (RCA/XLR)
Wyjścia: 4 (RCA/XLR)
Pasmo przenoszenia: 2 Hz – 60 kHz
Wzmocnienie: -90 dB to +10 dB w 99 krokach
Impedancja wejściowa: 42 kΩ
Impedancja wyjściowa (RCA/XLR): 120/120 Ω
Przesłuch: -100 dB, 1kHz Ref 1V
Odstęp sygnał/szum: < -110 dB, Ref 5V
Pobór mocy: 45 W
Pilot: Tak
Wymiary (S x W x G): 430 x 300 x 100 mm
Waga: 34 kg
XA 100.8
Moc wyjściowa: 100 W (8 Ω); 200 W (4 Ω)
Pasmo przenoszenia: 1.5 Hz – 100 kHz
Wzmocnienie: 26 dB
Impedancja wejściowa (RCA/XLR): 50/100 kΩ
Współczynnik tłumienia: 200
Pobór mocy: 450 W
Wymiary (S x W x G): 480 x 240 x 540 mm
Waga: 52 kg
System wykorzystywany w teście:
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
– CD: C.E.C CD5
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP; Acoustic Zen Absolute Copper
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE IV
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– platfomy antywibracyjne FRANC AUDIO ACCESSORIES
-dynamiczna platforma antywibracyjna ACCURION
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– szafka pod sprzęt SOLID BASE IV
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA