Okres wakacyjny obfitował w sprawiające mi niekłamaną przyjemność odsłuchy przedwzmacniaczy gramofonowych. Może lista nie jest zbyt długa, ale trzeci w ciągu dwóch miesięcy, w nadal dość niszowym, choć zauważalnie reaktywującym się segmencie rynku (patrząc na całość sprzedaży urządzeń audio) test, po prostu cieszy. Oprócz opublikowanych na łamach naszego portalu, w międzyczasie słuchałem jeszcze kilku innych, jednak były to niezobowiązujące „rzuty uchem”, które zawsze dają jakiś punkt odniesienia do przyszłych porównań. Dwa oficjalnie opisane: Theriaa RCM i LAR LPS-1, choć dedykowane różnej klienteli, pokazały klasę w swoich kategoriach. Bohater niniejszej recenzji idealnie wpisuje się w obszar zainteresowań naszego portalu, a będąc bezpośrednią kontrpropozycją do mocno podnoszącej poprzeczkę Therii, dodatkowo podgrzewa atmosferę.
Podczas wstępnych rozmów, jakie prowadzimy z dystrybutorami przewija się z reguły kilka propozycji z działu analogowego: od pojedynczych urządzeń, jak phonostage, po kompletnie zestawione sety gramofonowe – napęd, ramię, wkładka. Świat „drapaków” jest bardzo wrażliwym tematem dla handlowców, a nie mając pewności kompetencji recenzenta, okopują się w swoich rozterkach i odrzucają e-maile stosownym dystyngowanym milczeniem (czytaj- spuszczają na drzewo), czego sam doświadczyłem. W tym przypadku było łatwiej z uwagi na wcześniejsze kontakty i gdy poprosiłem o jakieś zacne phono, krakowski Nautilus znając potencjał referencyjnego systemu Soundrebels, dostarczył wyglądającego jak milion dolarów przedstawiciela japońskiej marki Phasemation model EA-1 II.
Rozmowy rozmowami, jednak niepewność dostawcy o osłuchanie połączone z możliwościami sprzętu osoby testującej jest zawsze, dlatego powitawszy w moich skromnych progach gościa z Krakowa, z miejsca w ramach dawki „relanium” wpiąłem przywiezione „cudo” w swój tor. Wiedziałem, że nie mam się czego wstydzić, ale podobną reakcję osłuchanego audiofila na dźwięki wydobywające się z systemu, którego skompletowanie zajęło kilka lat, widziałem już drugi raz. Zawsze sporo gadam odciągając słuchacza od clou spotkania, jednak tym razem mój słowotok był całkowicie ignorowany a Grzegorz z kamienną miną wsłuchiwał się w efekt mariażu dwóch japońskich marek karmionych sygnałem z germańsko-brytyjsko-samurajskiego źródła. To wystarczyło obu stronom do nawiązania nici porozumienia w tym dotąd nieeksplorowanym wspólnie polu, a jako dowód zaufania dostałem propozycję posłuchania topowego osiągnięcia Phasemation, sięgającego stratosfery cenowej i prawie szczytowego modelu dającego się w miarę bezpiecznie przetransportować – gramofonu TransrotorTurbillon FMD. Życie jest piękne, jednak to pieśń przyszłości, na którą już teraz serdecznie zapraszam. Pozostawmy na razie marzenia i wróćmy na ziemię. Próba zaczerpnięcia informacji o tytułowej marce, przyniosła wiązkę niecenzuralnych zwrotów, której adresatem była wszechwiedząca Unia Europejska. „Organizacja” ta poniósłszy porażkę w prostowaniu bananów, wprowadziła, tym razem z sukcesem, embargo na produkty lutowane cyną z dodatkiem ołowiu, co w konsekwencji uziemiło większość Japońskiej oferty. Chcieliśmy to mamy. Niemniej wszystkie urządzenia mogące przekroczyć granice UE są dostępne w krakowskim Nautilusie.
Japoński phono amplifier Phasemation EA-1 II, to urządzenie przypominające wielkością i ciężarem większość popularnych wzmacniaczy zintegrowanych, co jak na „dodatek” mogący zmieścić się na małej płytce drukowanej, na starcie pokazuje nietuzinkowe podejście do tematu. Jeden rzut oka wystarczy do zakochania się w tej bogato, ale ze smakiem wyglądającej konstrukcji. Każdy detal pokazuje poważne podejście konstruktorów do najdrobniejszych szczegółów wizualnych, które miałem nadzieję nie przysłonią proponowanego pomysłu na dźwięk. Obudowa wykonana z grubych szczotkowanych blach aluminiowych (front, góra, tył), w celu podniesienia wizualnego majstersztyku, dostała oldschoolowo wyglądające drewniane boczki w kolorze cherry. Szampańska płyta czołowa w swojej centralnej części otrzymała podświetlany złoty włącznik i niebieską (matko jedyna) diodę, nad którymi zamocowano wygrawerowaną na złotej tabliczce nazwę firmy, a nad nią nadrukowano stosowny napis modelu urządzenia. Satynowo – złota pokrywa górna to jednolity płat (mimo lamp w konstrukcji wewnętrznej) z widocznymi ale dyskretnymi łbami śrub montażowych. Tylna ścianka jawi się jako preludium czekających nabywcę audiofilskich doznań, gdyż podzielona została na trzy części, gdzie zewnętrzne są sztywno skręcone z resztą obudowy, a środkowa jest „pływająca” i odseparowana od reszty. Ów ruchomy segment jest na tyle ważnym elementem konstrukcji, że dostał swoją dodatkową, piątą stopę, całkowicie odsprzęgającą go od reszty urządzenia. Na tym dopieszczonym antywibracyjnie panelu, w górnej części usytuowano wejściowe, a dolnej wyjściowe terminale RCA z centralnie usytuowaną pomiędzy nimi śrubą uziemienia. Na zewnętrznych płatach tylnej ścianki po prawej i lewej stronie również znajdują się gniazda RCA, ale w odwrotnej konfiguracji – wejście na dole, a wyjście na górze. Inżynierowie priorytetowo potraktowali małe sygnały z wkładki, ekranując je miękkim zawieszeniem od chassis i chcąc wpiąć ten model Phasemation w tor, musimy zgodnie z instrukcją zewrzeć terminale płytki wewnętrznej z terminalami płytek zewnętrznych. Trochę to skomplikowane, ale sądzę, że stoi za tym przemyślany patent eliminujący szkodliwe dla takich delikatnych impulsów wibracje. Stosowne łączówki dostajemy w komplecie. Ciekawostką tej nietuzinkowej konstrukcji jest również fakt braku jakichkolwiek manipulatorów: wzmocnienia i obciążenia, dostosowujących urządzenie do parametrów zawieszonej w gramofonie wkładki. Wszystko odbywa się automatycznie, włączasz w tor i puszczasz muzykę – rasowe plug & play. Mimo wszystko z lekkimi obawami dotyczącymi nieprawidłowej konfiguracji, wpiąłem EA-1 pomiędzy Feickerta i Reimyo i … ku miłemu zaskoczeniu zagrał bajecznie od pierwszej płyty. Nie wiem jak to jest rozwiązane, gdyż nawet w sieci ciężko znaleźć jakiekolwiek informacje, ale specjalnie mnie to nie interesuje. Ważne, że bez mojej ingerencji idealnie trafił punkt oczekiwań, zarówno jeśli chodzi o jakość, jak i poziom sygnału wyjściowego, czyli głośność grania. Bardzo często, zbyt wiele opcji i regulatorów potrafi wprawić w lekką konsternację potencjalnego klienta, a tutaj. podobnie jak w prostych preampach do wkładek MM jesteśmy zwolnieni z doboru parametrów. To ubezwłasnowolnienie jak się okazuje, pozwala urządzeniu na zestrojenie wszystkich parametrów w najlepszej dla siebie konfiguracji. Podczas rozmowy z panem Grześkiem z krakowskiego Nautilusa dowiedziałem się, że jest to hybryda tranzystorowo lampowa, co dodatkowo podniosło rangę testu na tle czysto „tranowego” dziecka RCM-u. Nie drążyłem dalej tematu budowy, ponieważ jestem bardziej zainteresowany jak gra i po kilkuminutowej rozgrzewce przeszedłem do meritum spotkania.
Początkowa seria płyt była swego rodzaju poglądową prezentacją mariażu phono Phasemation z moim systemem, przygotowaną dla p. Grześka. Już pierwsze dźwięki usłyszane z boku – sweet spot zajmował gość, przywoływały wytrzeszcz oczu na moim obliczu i nie chcąc za bardzo „słodzić” bez wnikliwego odsłuchu, rzucałem niezobowiązujące spostrzeżenia. A, że to był mój (pewnie nie tylko) ulubiony dzień w tygodniu – piątek, pozostawiłem całość pod prądem do powrotu z cotygodniowego spotkania w warszawskim klubie KAIM. Wróciwszy dość późno – ok.23-ej, zastałem resztę domowników w sypialniach, co prawie wyeliminowało szum tła, pozwalając wychwycić najdrobniejsze niuanse w grze japońskiego reprezentanta. Tak szczerze, to żeby przekonać się o jego możliwościach, wystarczy trochę skupienia na dwóch, trzech „plackach”, a reszta spędzonego na słuchaniu czasu, to czysta przyjemność potwierdzająca pierwsze wnioski. Próba oceny urządzeń na takim pułapie cennika, jest dość ciężkim orzechem do zgryzienia, szczególnie gdy coś potocznie mówiąc „nie zagra”. Teoretycznie w wartościach bezwzględnych powinno brzmieć znakomicie, jednak jeśli efekt nie będzie satysfakcjonujący zaczynają się schody, gdyż trzeba szukać konfiguracji, w której pokaże się w pełnej okazałości. I to właśnie może „położyć” cały test, gdyż ciężko jest znaleźć tak od ręki odpowiedni system analogowy, pozwalający spełnić warunki stawiane przez phonostage’a za 40k PLN. Na szczęście Japończyk mimo braku regulacji zewnętrznych, swobodnie brylował w zastanych warunkach, a co więcej był godnym przeciwnikiem dla zbierającego wiele pozytywnych opinii w Europie katowickiego dzieła. Od razu zaznaczę, że te kilka zdań, nie będzie próbą wartościowania lepsze-gorsze, bo co system to inne warunki, a preferencje odbiorcy i tak są najważniejszym kryterium decyzyjnym.
Jak wspomniałem wcześniej, już pierwsze płyty słuchane mimo chodem, dawały przedsmak tego, co potrafi Phasemation EA-1 II. Każda następna była potwierdzeniem, że piękno projektu plastycznego nie pochłonęło większości środków przeznaczonych na całość przedsięwzięcia, czego się trochę obawiałem. Włączenie go w posiadany tor, zaowocowało pojawieniem się bezkresnej głębi sceny. Nie żeby pojawiła się druga linia grającej formacji, ale trzecia i jeśli występowała to i czwarta. Oklaski z widowni, materializowały się jako las uderzających o siebie znajdujących się nawet na balkonie sali koncertowej dłoni. Scena dostała takiego oddechu i powietrza, że nie ograniczały jej nawet ściany za kolumnami, a mam ok.1.5 m. Najlepsze jest to, że wyłapanie tego zjawiska następuje samoistnie bez napinania na uchwycenie gradacji rozstawienia artystów, dzięki niespotykanie wyśrubowanej rozdzielczości. Każdy dźwięk jest bytem samym w sobie, wykreowanym obok drugiego na wirtualnej zaplanowanej przez realizatora scenie. Ta ponadprzeciętna jak na przedwzmacniacz gramofonowy rozdzielczość, jest głównym czynnikiem wpływającym na całość przekazu, gdyż pochodną tego są konturowość i niesamowicie czarne tło. Trochę cierpi na tym wypełnienie, co możemy odebrać jako rozjaśnienie, jednak ja nazwałbym to muśnięciem ciężaru dźwięku o pół tonu wyżej, przy bardzo ładnie wypadającym najniższym basie, kiedy trzeba pokazującym swoje pazury. Ten zakres nie podał się tendencji reszty pasma, które co by nie mówić jest idealnie skrojone, nie pozostawiając jednak złudzeń w ocenie końcowej, jako spektakularne bogate w mikrodynamikę, niosące mnóstwo informacji granie. Wiele będzie zależało od docelowego systemu, gdyż sznyt konturowego i delikatnie rozświetlonego, sprawiającego wiele frajdy ze słuchania nawet słabo zrealizowanych płyt przekazu, w torze już dość otwartym (że tak delikatnie to ujmę) może zniweczyć oczekiwania nabywcy na gęsty, barwny i gładki analogowy sound. Niemniej już w neutralnie zestrojonym zestawieniu, wybór będzie zależeć tylko od potrzeb słuchacza. Penetrując ten pułap cenowy, mamy dwie alternatywy sposobu na obróbkę sygnału z „drapaka”: tytułowy AE-1 lub Theria RCM. Nie żeby były tylko te możliwości, gdyż jest wiele firm na rynku mogących spełnić oczekiwania, tylko mając możliwość bezpośredniego przeciwstawienia sobie akurat tych, spróbuję pokazać różnice w dążeniu do wyimaginowanego przez audiofila dźwiękowego absolutu. Stacjonujący jeszcze u mnie produkt katowickiego RCM-u, stawia sprawę trochę inaczej. Jego ciężar barwowy jest na typowym dla takich urządzeń poziomie, czyli gęsto, gładko z pięknym kolorowym niskim basem przy wzorowej jak Japończyk mikrodynamice. Nawet rozmiar sceny i oddech w muzyce mimo nasycenia, nie ustępuje samurajskiemu konkurentowi. Jak mówiłem, wszystko będzie opierać się na indywidualnych preferencjach, oraz reszty systemu i ostrzegam tylko przed przedwczesnymi „ochami i achami”, gdyż oba przedwzmacniacze łapią za serce już od pierwszych taktów. Trzeba naprawdę posłuchać kilkanaście dni, by spróbować wybrać, bo potknięcie przy cenie 40 kzł będzie bolesne. To są dwie równorzędne propozycje, jednak skierowane do innych grup docelowych.
Jeśli koś się zdecyduje na Phasemation, czeka go naprawdę sporo miłych dla ucha zaskoczeń. Kilkunastodniowa zabawa pozwoliła mi na przetarcie z kurzu sporej część płytoteki, jednocześnie odsuwając w zapomnienie kompakt. Może dlatego, iż dzięki propozycji Nautilusa jaki i RCM-u naprawdę dochodzimy do wniosku: cyfra nie ma czego szukać w synergicznie zestawionym torze odsłuchowym opartym o gramofon. Mimo, że nie możemy sami dobierać parametrów współpracy z wkładką, nie wyobrażam sobie co można więcej osiągnąć mając nawet taką możliwość. Jako przykład może posłużyć krążek Madeleine Pyroux pt.„CARELESS LOVE”, która swoim nosowym dotąd śpiewem przywoływała u mnie odruch przedmuchiwania narządu powonienia, a po kontakcie z Japończykiem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki artykułuje repertuar z odczuwalnym oddechem i lekkim udrożnieniem zatok. Chcąc wykorzystać potencjał wniesiony przez EA-1, położyłem na talerzu opisywaną w innym teście kompilację z kilku polskich koncertów Kena Vandenmarka zatytułowaną „THE VANDENMARK 5 FOUR SIDES TO THE STORY”. Realizacja płyty w połączeniu z „manierą” Phasemation kolokwialnie mówiąc „rzuca na kolana” separacją instrumentów i gradacją dalszych planów. Kontrabas artykułuje każde szarpnięcie i wibracje na gryfie, wraz z niespotykaną dotąd czytelnością w gramofonowej odmianie blach perkusisty, przenosi nas w inny wymiar percepcji. Na dźwięk talerzy jestem bardzo wyczulony z uwagi na uwielbienie dorobku naszego eksportowego artysty Tomasza Stańki, gdzie wszechobecna cisza często przerywana jest tylko muśnięciem blach. I te mikrowibracje odpowiednio odtworzone, przyprawiają mnie o ciarki na plecach. To jest dobry test na rozdzielczość, ponieważ jakiekolwiek uśrednienie tego dźwięku przypomina szelest, a w skrajnych przypadkach odczucie „zapiaszczenia” górnego zakresu. W zastanej konfiguracji bez problemu uzyskałem nirwanę w pełnym tego słowa znaczeniu. A to, czy nie będzie dla kogoś zbytnim zbliżeniem się do cyfry, pozostawiam do własnej weryfikacji. Dęciaki na tym materiale może nie tak nasycone jak w Therii, teraz rysowane ostrzejszą kreską, dają się bez problemu lokalizować w różnych rzędach na scenie, pozwalając zmierzyć, w jakiej odległości od siebie się znajdują. Tak grały nowo tłoczone krążki, ale jak to u mnie często bywa, dostałem do posłuchania japońskie pierwsze tłoczenie KING CRIMSON „IH THE WAKE OF POSEIDON”. Owym pożyczającym był opisywany na naszym portalu, znany na nieprzychylnym nam forum „Stary Audiofil”. Już raz na długo zniechęcił mnie do słuchania wspaniałego koncertu z Koln K. Jarrett-a, gdy na talerzu wylądowało pierwsze tłoczenie tego legendarnego wydarzenia. Biorąc na warsztat Crimson-ów, mimo szczerych chęci „skośnookich masteringowców” nie spodziewałem się fajerwerków realizacyjnych (wtedy chłonęło się tylko muzykę bez przykładania się do realizacji), jednak umyłem płytę i zwolniłem windę ramienia. Ze zdziwieniem na twarzy usłyszałem bardzo strawne jakościowo odtworzenie materiału tych dinozaurów rocka. Nawet przy szybkich frazach partie gitary oraz blach wypadały nadspodziewanie czytelnie, a w kawałkach balladowych można było odczuć nawet powiew audiofilizmu, gdzie wokal, fortepian, gitara czy flet, wzorowo odseparowane od siebie na czarnym tle, dawały przyjemny w odbiorze nasączony realizmem obraz. To jest sztuka z takich realizacji zrobić przykuwający słuchacza przekaz. Mógłbym tak długo i z przyjemnością opisywać każdą zdjętą z półki płytę, jednak nie jest to celem tego tekstu. To, co przytoczyłem, daje pewien wgląd w możliwości cudem dopuszczonego na europejski rynek modelu Phasemation, reszta należy do potencjalnego klienta.
Te kilkadziesiąt różnych gatunków i okresów muzycznych zarejestrowanych na przesłuchanych płytach, pozwoliło mi potwierdzić pierwsze pozytywne wrażenia na temat japońskiego phonostage’a. Początkowe rozjaśnienie po kilku dniach przestało być odczuwalne i jawiło się jako „tchnienie witalności” w przekaz muzyczny, które w wartościach bezwzględnych mocno zbliżało się do rozdzielczości oferowanej przez format zero-jedynkowy. Mnie bardzo taka prezentacja przypadła do gustu, ale nie miałem na szczęście ciśnienia decyzyjnego, gdyż miałbym duży problem z wyborem. Pozostając jednak w kręgu wyznaczonym przez gładkość analogu, sami musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy chcemy związać się z tą marką na dłużej. Z mojego, kilkuletniego winylowego doświadczenia wynika, że krótka próba (dwu-trzy dniowa) we własnym systemie jest niewystarczająca, a tydzień to minimum na oswojenie się z tym porywającym graniem. Oczywiście docelowy zestaw może już na starcie determinować decyzję, a za dodatkową wstępną weryfikację niech posłuży niniejszy materiał, który choć na wskroś subiektywny, okaże się jednak pomocny.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Nautilus
Cena: 40 000 zł
Specyfikacja techniczna
Czułość wejścia 0.12 – 2.5 mV
Wzmocnienie: 38 – 65 dB
Impedancja wejściowa: 40 Ω – 47 k Ω
Gniazda wejściowe i wyjściowe: RCA
S/N: 122 dB – 150 dB
Liniowość RIAA +/- 0.3 dB (20 – 20 kHz)
Impedancja wyjściowa: 75 Ω
Pobór mocy: 32 W
Wymiary: 430 x 345 x 110 cm
Waga: 13 kg
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”