Opinia 1
Jakiś czas temu doszliśmy do wniosku, że właśnie ów czas jest pojęciem tyle abstrakcyjnym, co względnym. Nie dość, że każdy z nas definiuje go po swojemu, to nawet tak zdawałoby się precyzyjne terminy, jak dajmy na to porządek tygodnia również podlegają nieraz zaskakującym metamorfozom. Pomijając drobne, nazwijmy to „około-biblijne” różnice w kalendarzach, w których niedziela raz jest na początku a raz na końcu tygodnia to reszta mniej więcej się zgadza. Tymczasem wczoraj, czyli w poniedziałek dane nam było uczestniczyć w kolejnym spotkaniu w Studiu U22 z cyklu … „Piątki z nową muzyką”. Od razu uprzedzę, że nie ma w tym żadnej pomyłki i tak jak właśnie zdążyłem napisać w piątkowe spotkanie wypadło tym razem w poniedziałek a żeby było ciekawiej pretekstem był przedpremierowy odsłuch najnowszego albumu Voo Voo zatytułowanego „7”, którego playlista co prawda składa się z 7 dni tygodnia, lecz rozpoczyna „Środą” i kończy „Wtorkiem”. Jednak kto by zwracał uwagę na takie drobiazgi, skoro wieczór uświetnili swoją obecnością muzycy, czyli Wojciech Waglewski, Mateusz Pospieszalski, Karim Martusewicz i Michał Bryndal.
Jak widać na powyższych zdjęciach atmosfera muzycznego spotkania daleka była od oficjalnego usztywnienia a żywiołowe reakcje na wygłaszane przez muzyków opowieści dotyczyły nie tylko publiczności, jak i kolegów po fachu, co nieraz prowadziło do nader dynamicznych, wewnątrz-zespołowych polemik. Niby przy tak wyrazistych osobowościach nie powinno to nikogo dziwić, ale trudno było zachować powagę, gdy Panowie prawili sobie uprzejmości o „młodszych kolegach” i żartowali o brzmieniowych niuansach darcia gazet. Największym zaskoczeniem okazał się jednak sam prezentowany repertuar, bo jeśli ktoś liczył na osadzony w bluesie rock to … srodze się przeliczył. Riffów bowiem tu jak na lekarstwo, łapiących za ucho, dających się zanucić przy goleniu melodii również a i przebojowość, oraz tzw. „radiowość” są dość iluzoryczne. Uczciwie podchodząc do tematu wypada wręcz stwierdzić, iż „7” jest albumem tak wysublimowanym brzmieniowo i muzycznie, jak wymagającym. Zdecydowanie bliżej mu do klimatów jazzowej improwizacji i zabawy dźwiękami aniżeli prostego rockowego, garażowego łojenia. Na potwierdzenie powyższej tezy wspomnę tylko, że pierwszoplanowym instrumentem na ww. albumie jest saksofon, któremu wtóruje perkusja a sam Waglewski przeważnie melodeklamuje treści, którymi dzieli się z odbiorcami i nieśmiało trąca struny. Dodatkowo wszystkie utwory trwają po grubo ponad 5 minut, więc szans na puszczenie w eter pełnych wersji nie ma zbyt dużych a przygotowane na potrzeby rozgłośni trzyipółminutowe „skróty” raczej nie oddadzą klimatu. Co prawda w założeniu miała być to płyta składająca się z samych przebojów a wyszedł fenomenalny koncept-album niejako dedykowany do wytłoczeniu na czarnym krążku … który oczywiście też jest planowany.
Choć do prezentacji wykorzystano klasyczne kolumny Sonus faber Elipsa Red, elektronikę Denona a Audio Researche stały nieme i się kurzyły trzeba stwierdzić, że tak realizacja, jak i mastering, za który odpowiada laureat Grammy Jacek Gawłowski okazały się być na zaskakująco wysokim, na jakby na to nie patrzeć rockowy repertuar, poziomie. Począwszy od sugestywnej wieloplanowości i świetnie wkomponowanych różnego rodzaju audiofilskich smaczków po sugestywne wypchnięcie wokalu i iście jazzowo ujęty saksofon wszystko układało się w intrygującą i misterną układankę. Nie będę jednak psuć Państwu przyjemności odkrywania smakowitych niuansów i zagłębiania się w kolejne warstwy materiału, lecz serdecznie dziękując Organizatorom za zaproszenie gorąco polecę odsłuch „7”-ki we własnych systemach.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Nawet nie zdążył opaść kurz po przedpremierowej prezentacji najnowszego krążka będącej idolem moich młodzieńczych lat grupy Depeche Mode (tylko cicho sza, gdyż nadal jesteśmy przed oficjalnym pojawieniem się albumu na sklepowych półkach), gdy na skrzynkę mailową otrzymałem kolejne ciekawe zaproszenie. Nie wiem, jak dla Was, ale z punktu widzenia zaliczonych przeze mnie wiosen to wydarzenie było równie ważne rangą jak wspomniani „Depesze” . O co chodzi? W miniony poniedziałek (06.03.2017r.) znane sporej grupie naszych czytelników Studio U22 zorganizowało kolejną przedpremierową ucztę. Tym razem było to co prawda odtworzenie będącego jeszcze niewiadomą dla szerokiej publiczności materiału z najnowszej płyty grupy VOO VOO, ale konia z rzędem temu Polakowi, kto nie postawiłby znaku równości pomiędzy obiema przywołanymi kapelami. Ale spokojnie, nie mam zamiaru rozstrzygać publicznie, kto dla mnie, lub dla Was jest bardziej wartościowy, tylko pragnę skreślić kilka zdań na temat będącego naszym clou spotkania.
No cóż. Panowie z VOO VOO pokazując, iż długie lata na szczycie panteonu muzyków rockowych nie spowodowały przysłowiowego uderzenia wody sodowej do głowy, bez najmniejszych oporów opowiadali o perypetiach związanych z prezentowaną tego wieczora produkcją muzyczną. Nie było pytań tabu, tylko w formie koleżeńskich rozmów pełna relacja swoich przeżyć w trakcie produkcji i odczuć po zapoznaniu się z ukończonym projektem. Sama płyta jest trochę dziwnym, bo opierającym się o dla wielu ludzi magiczną liczbę siedem tworem muzycznym. Dlaczego? Nosi nazwę „7”, tytuł każdego utworu jest dniem tygodnia, a wbrew prostej logice rozpoczyna się od środy. Przyznacie, że to trochę pokręcone. Ale takie miało być i tak zostało zrealizowane. Nie będę skrupulatnie streszczał wszystkich rozmów, gdyż tekst byłby nazbyt długi, a wspomnę jedynie, że podczas mitingu pytań padały tak ważne dla nas tematy związane z audiofilskim podejściem do nagrania i masteringu. I wiecie co? Wbrew temu, co mówi się o muzykach, że mają ten aspekt w głębokim poważaniu, okazało się, iż oprócz sporego nacisku na dobrą obróbkę realizacyjną zarejestrowanych ścieżek każdy z artystów był bardzo ciekawy, jak płyta wypadnie na przygotowanym do jej prezentacji zestawie audio, w skład którego wchodziły kolumny Sonus faberami Elipsa Red i elektronika Denona. Co do samego odtworzenia zdania były dość pochlebne, ale jak wiadomo, gąszcz ludzi, niezbyt duża sala i przypadkowość siedzenia nie pozwalały wychwycić najciekawszych, opisywanych przez muzyków wplecionych w materiał nutowy instrumentalnych smaczków. A było czego szukać, gdyż dla urozmaicenia najnowszej odsłony płytowej VOO VOO w dotychczas stałe realia instrumentalne wkradły się dzwonek, smykiem opracowywany kontrabas, rozdzieranie gazety i kilka innych. Mało tego, wszelkie zarejestrowane na krążku przeszkadzajki nawet siedząc z boku wyraźnie dawały mi do zrozumienia, że nie mamy do czynienia ze zwykłym łojeniem, tylko pełną synergią przekazu rockowego z nadającą zwiewności tej muzyce nutką romantyzmu kompozytora. Nie wierzycie? Zatem nie pozostaje nic innego, jak zakupić ów krążek, a nausznie przekonacie się, że stara wiara nie odeszła jeszcze do zalatującego muzyczną nudą lamusa.
Puentując poniedziałkową zajawkę chciałbym podziękować organizatorom za zaproszenie, a gościom za miłą atmosferę podczas niej. Już po pierwszym odsłuchu płyty w dość nieszczęśliwym, bo całkowicie skrajnym, rozgrzanym do czerwoności lampą do zdjęć sesyjnych miejscu wiedziałem, że to jest inna niż dotychczasowa propozycja muzyczna. A gdy posłuchałem jej po raz kolejny w domowym zaciszu, oficjalnie obiecuję promować ją w pośród moich znajomych.
Jacek Pazio