Im jestem starszy, tym coraz częściej zdaję sobie sprawę, że życie jest swoistym ciągiem przypadków i zbiegów okoliczności. Nie wierzycie Państwo? No to proszę – przykład pierwszy z brzegu. Gdyby … mniejsza z tym ile lat temu wujek bigbitowiec nie zabrał wtenczas ośmioletniego Piotrusia Metza do kina na seans „The Beatles” prawdopodobnie nigdy nie byłoby tego mini foto – reportażu. Jednak jest to wersja maksymalnie skrócona, przycięta do wymogów współczesnego pędzącego w dzikim amoku do przodu świata migawka. Przecież niejako po drodze miały miejsce takie zdarzenia jak anihilacja świnki skarbonki, za znajdujące się w jej trzewiach całe 4,50 zł nabycie pierwszej pocztówki dźwiękowej („Help!”) i rozwinięcie przez Pana Piotra Metza pasji muzycznej i kolekcjonerskiej z Beatlesami związanych. Żeby było ciekawiej, swoje pierwsze świadome wspomnienia muzyczne również wiążę z m.in. z The Beatles, lecz nie na czarnym „wosku” a ze szpuli, których pełną siatkę, wraz wiekową, lampową „Tonetką” odziedziczyłem wieki temu po swoim Ojcu. Czemu o tym wszystkim piszę? Powód jest nie byle jaki, gdyż w ramach dopiero co zakończonego Audio Video Show 2015 miało miejsce niezwykłe spotkanie. Spotkanie niejako spinające ww., pozornie niezwiązane ze sobą wydarzenia, czyli zorganizowany przy pomocy cieszyńskiego Voice’a odsłuch taśmy matki albumu „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” The Beatles.
Jeszcze tylko mała dygresja ukazująca różnice w postrzeganiu cyfry i analoga. Kiedy 09.09.09 światło dzienne ujrzała kompletna zremasterowana dyskografia Wielkiej Czwórki Pan Piotr stwierdził, że „te wydawnictwa sprawią, że będzie można wyrzucić do kosza to wszystko, co ukazało się na kompaktach do tej pory.”*
O winylach już tak radykalnych wypowiedzi Pana Piotra nie słyszałem. Ba, nawet „szczerbatą” płytę „Let It Be” wymienioną za piłkę nożną wspomina do dziś z sentymentem. Wróćmy jednak do meritum. Rozpalona raz i cały czas podsycana pasja nie miała szansy wygasnąć, więc objawiała się coraz to doskonalszymi wersjami. Wersjami, które nie tylko wzbogacały kolekcję, lecz poniekąd stanowiły kolejne poziomy wtajemniczenia, kolejne etapy drogi prowadzącej do oryginału. Oczywiście Pan Piotr był łaskaw zaprezentować co ciekawsze egzemplarze, wśród których nie zabrakło takich perełek jak czerwona Toshiba, czy limitowana i wydana jedynie w ilości 5000 ręcznie numerowanych sztuk reedycja Mobile Fidelity Sound Lab.
Całe szczęście zdobyta pierwsza kopia z taśmy matki, a dokładniej oryginalna, stereofoniczna taśma matka przygotowana na potrzeby tłoczeń wykonywanych przez Jugoton z 1967r. trafiła na tegoroczne Audio Video Show i miała okazję cieszyć uszy setek szczelnie wypełniających salę Wilanów II zgromadzonych miłośników muzyki. Z premedytacją nie napisałem audiofilów, gdyż to … misterium, w którym dane nam było uczestniczyć miało zdecydowanie szerszy, donioślejszy charakter aniżeli jakiekolwiek inny mniej, bądź bardziej uroczysty odsłuch. Tutaj następowało poznanie absolutu, empiryczne zetknięcie się z materiałem najprawdziwszym z prawdziwych i dostarczającej takiej ilości detali, niuansów i wszelakiej maści tzw. planktonu, że spokojnie można było mówić o wyczuwalnej w Sobieskim obecności „chłopaków z Liverpoolu”.
Jednak zanim przejdę do wywodów okołobrzmieniowych to jeszcze zamiast całej, zwyczajowej litanii sprzętu towarzyszącego odsłuchowi wspomnę jedynie o elementach najistotniejszych. Po pierwsze w roli źródła wystąpił przepiękny i majestatyczny magnetofon szpulowy Studer A807, wzmocnienie zapewniła dzielona amplifikacja Chord Electronics pod postacią przedwzmacniacza CPA-3000 i końcówki mocy SPM-1200 MK II. Jak się zaraz okaże nic bardziej imponującego nie było konieczne, gdyż całkowicie normalnie wyglądające kolumny Cabasse Pacific 3 SA wyposażono w aktywną sekcję basową.
Jeśli zaś chodzi o brzmienie, bo o walorach muzycznych nie widzę sensu się rozwodzić, gdyż genialność i ponadczasowość tytułowego wydawnictwa wystarczająco potwierdziły nieprzebrane rzesze nabywców na całym świecie, to można określić je tylko i wyłącznie mianem genialnego. Takiej namacalności, dosłowności i bezpośredniości idącej w parze z organiczną tkanką niemalże namacalnych instrumentów, muzyków i wokalistów nie sposób porównać do czegokolwiek, z topowymi gramofonami włącznie. Do głosu dochodzą bowiem detale i niuanse, o których istnieniu nawet nie wiedzieliśmy. Weźmy na ten przykład finałowy „A Day in the Life”, w którym fakt, iż ostatni akord fortepianu wybrzmiewa przez 42 sekundy jest powszechnie znany, lecz już pod koniec delikatne skrzypnięcie krzesła w prawym kanale już tak wszem i wobec wiadomym nie jest. A z mastertape’a słychać i już. Co ważne nie jest to detal, niuans ordynarnie, po „samplerowemu” wyciągnięty z odmętów nagrania na pierwszy plan, lecz pozornie zwykły odgłos standardowego mebla, który tak a nie inaczej zareagował na przesunięcie się zajmującego na nim miejsce muzyka.O intensywności „Lucy In The Sky With Diamonds” nawet nie wspomnę, gdyż mając styczność ze studyjną referencją w przypadku tegoż utworu nie trzeba było sięgać po jakiekolwiek inspiracje farmakologiczne, by wpaść w swoisty trans.
Sobotnia (w piątek i niedzielę również miały miejsce podobne) prezentacja była również świetną okazją do przekonania się na własne uszy jak wyrafinowanie psychodeliczna jest tytułowa płyta, jakież wieloplanowości kryją się w tym wiekowym nagraniu. Ponadto spokojnie, pomimo nieraz i wielotysięcznych reprodukcji można powiedzieć, że dopiero odsłuch pierwszej kopii taśmy matki był tak naprawdę tym pierwszym dającym możliwość pełnego poznania i zrozumienia geniuszu The Beatles.
Marcin Olszewski
* Cały tekst: wyborcza.pl