„Prog Noir” to piąty studyjny album tria Stick Men, które tworzą dwaj byli członkowie legendarnej formacji King Crimson – basista Tony Levin i perkusista Pat Mastelotto, oraz gitarzysta Markus Reuter. O ile trzyosobowe składy całkiem nieźle radzą sobie w jazzie, czy dość prostych formach rockowych o tyle w im bardziej progresywne klimaty się zapuszczamy, tym populacja pojawiających się czy to na scenie, czy w studiu muzyków wzrasta. Dlatego wydawać by się mogło, że i tym razem powinniśmy szykować się na pełne skupienia, w miarę oszczędne formy, bądź klasycznego, osadzonego w mainstreamie rocka. W najlepszym wypadku pewną uproszczoną (?) wersję Crimsonów. Nic bardziej mylnego. Już od samego początku słychać, że ta płyta będzie diametralnie inna aniżeli większość pojawiających się na rynku muzycznych propozycji. Pierwsze skrzypce gra bowiem gitara … „niezupełnie” basowa. Jest potężna, energiczna i ewidentnie to ona „robi nastrój”. Reszta instrumentarium, oraz co istotne również wokalne są nieco za nią, cofnięte i pełnią rolę akompaniamentu. Wraz z rozwojem wydarzeń robi się coraz gęściej, progresywniej, czasem wręcz czuć prog-metalową potęgę bliską twórczości Dream Theater i zaczyna coś nie pasować. Nie chodzi jednak o to, że coś jest nie tak pod względem realizacyjnym, czy muzycznym, lecz dźwięków jest zdecydowanie więcej aniżeli trzech facetów uzbrojonych w konwencjonalne instrumenty byłoby w stanie byłoby w stanie wygenerować. Wszystko jednak się zgadza i jest w jak najlepszym porządku, gdyż „Patyczaki” wcale nie są wcieleniami Nataradźy – czterorękiego wcielenia Śiwy a jedynie wykorzystują dość niecodzienne instrumentarium. Tony Levin gra bowiem na 12-strunowej odmianie instrumentu Chapman stick, stanowiącego połączenie gitary i gitary basowej będącym odmianą gitary dotykowej zwanej Grand Stick, Markus Reuter „obsługuje” modele U8 i AU8 Touch Guitar a Pat Mastelotto zasiadł za swoim rozbudowanym elektro-akustycznym zestawem perkusyjnym.
Od strony muzycznej bezsprzecznie mamy do czynienia z concept-albumem, którego inaczej aniżeli w całości słuchać nie tyle nie można, bo każdy robi co chce, lecz po prostu nie wypada. Przerywając w połowie, bądź robiąc sobie „highlighty” gubimy gdzieś po drodze stopniowo budowany nastrój, sukcesywnie gęstniejącą atmosferę. Rozpoczynający wydawnictwo tytułowy „Prog Noir” niejako na dzień dobry daje do zrozumienia, że na tzw. „grę ciszą” nie ma za bardzo co liczyć. Jest gęsto, dynamicznie a jednocześnie na swój sposób melodyjnie. Oczywiście nie ma mowy o nawet nieśmiałych próbach zanucenia któregoś z kawałków np. przy goleniu, ale spokojnie możemy mówić o prog-rockowej esencji i obliczonej z matematyczną precyzją wirtuozerii. Specjalnie o tym wspominam, gdyż spotkałem się już z reakcjami mniej obytych z taką estetyką słuchaczy nieco przytłoczonych tego typu zagmatwaniem i często uznających to za czystą, wręcz jazzową improwizację. Nic z tych rzeczy – tutaj wszystko zagrane jest w punkt, bo gdyby tak nie było cała misterna układanka wcześniej, czy później by się brzydko mówiąc rozjechała.
Biorąc pod uwagę muzyczny życiorys Stick Man trudno dziwić się „crimsonowskiej” melodyce utworów „The Tempest” czy „Mantra”, choć jeśli dobrze się wsłuchać, to można też się doszukać klimatu wczesnego Faith No More. Chwilę ukojenia przynosi ballada „A Rose In The Sand / Requiem” z rozmarzoną partią gitary a jej finał – „Requiem” dość jednoznacznie odwołuje się do estetyki żałobnej. Za to otwierający drugą płytę iście barokowo rozpoczynający się „Leonardo” to idealny przykład progresywnej wirtuozerii i umiejętności czerpania tego co najlepsze z praktycznie dowolnego gatunku muzycznego. Finałowa „Dystopia” to niepokojący i mroczny, iście apokaliptyczny muzyczny pejzaż pozostawiający słuchacza w zadumie i głębokiej refleksji.
Na tym tle oazą spokoju wydaje się warstwa tekstowa zawieszona gdzieś pomiędzy melodeklamacjami Davida Bowie i Lou Reeda , choć z drugiej strony trudno uznać Tony’ego Levina za jakiegoś szczególnie uzdolnionego i obdarzonego przykuwającym uwagę głosem wokalistę. Prawdę powiedziawszy, to na dobrą sprawę tam, gdzie go nie słychać jest chyba lepiej niż w momentach, gdy pochyla się nad mikrofonem. Piszę to zupełnie serio, zdając sobie sprawę, że z pewnością sporej części fanów Stick Men może się to nie spodobać, ale takie jest moje całkowicie subiektywne zdanie. Próbowałem się do tej oszczędnej, chropawej, kanciastej maniery przyzwyczaić, oswoić z nią a biorąc pod uwagę, że ww. wydawnictwo gości u mnie od początku listopada miało wiele okazji by w końcu „zaskoczyć” i zaskoczyło, tylko jakoś wokal cały czas wywołuje uczucie niedosytu. Jest to o tyle dziwne, że szorstkości Leonarda Cohena, Toma Waitsa, Barb Jungr, czy Marka Dyjaka lubię a w tym wypadku prawdopodobnie zabrakło choćby szczątkowego zaśpiewu.
Całe szczęście prog-rockowo – jazzowe linie melodyczne intrygują, wciągają w wir wydarzeń i nie pozwalają nawet na chwilę dekoncentracji. Jednak wysiłek intelektualny jaki niejako wymusza chęć podążania za krętymi ścieżkami linii melodycznych jest zarazem ukojeniem dla skołatanych codzienną harówką nerwów. To coś w stylu odpoczynku przy rozwiązywaniu krzyżówek, czy grze w szachy – niby nasze szare komórki pracują na najwyższych obrotach a jednak po skończonej partii czujemy się zaskakująco zrelaksowani.
Od strony brzmieniowej za to żadnych uwag nie mam. Wszystko jest zapięte na ostatni guzik i każdy z muzyków ma swoją własną przestrzeń, w której świetnie się czuje i realizuje. Dźwięk jest gęsty, soczysty i chociaż cały czas obracamy się w nazwijmy to umownie „strefie cienia” nic nam nie umyka i nie zlewa ze stopniowo przechodzącą w czerń szarością dalszych planów, które biorąc pod uwagę dość ograniczony skład kończą się raptem 2 – 3m za linia kolumn. Tutaj jednak nie chodzi o hektary przestrzeni i niemalże nieskończony pogłos sakralnej kubatury, lecz raczej skupiony na źródłach pozornych a momentami wręcz klaustrofobiczną, czarną wizję przyszłości (vide „Dystopia”). Uwagę zwraca świetnie zarejestrowany dół pasma charakteryzujący się nie tylko wzorową kontrolą, lecz również złożonością i różnorodnością a całość trzyma wysoki poziom tak komunikatywności, jak i spójności. Warto też wspomnieć, ze pomimo rockowej proweniencji próżno szukać tu garażowej siermiężności i chropowatości. Mamy bowiem do czynienia z produktem wymuskanym, dopracowanym i skończonym, tworzonym na spokojnie, bez pośpiechu i z pełną świadomością tego jak ma finalnie wyglądać. I to po prostu słychać i widać, bo samo tłoczenie, szata wzornicza i jakość poligrafii są na najwyższym poziomie za co wielkie brawa należą się … naszej rodzimej Audio Anatomy.
Marcin Olszewski
Tracklista:
A1 Prog Noir 5:37
A2 Mantra 5:46
A3 Plutonium 4:48
B1 The Tempest 5:42
B2 Schattenhaft 4:31
B3 A Rose In The Sand / Requiem 4:36
C1 Leonardo 4:56
C2 Trey’s Continuum 4:03
C4 Embracing The Sun 4:54
D1 Never The Same 6:09
D2 Dystopia 11:04