1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. RCM Audio SENSOR 2

RCM Audio SENSOR 2

Opinia 1

Zanim przejdziemy do clou spotkania, muszę się przyznać, iż swoją świadomą przygodę z analogiem – tak świadomą, gdyż wcześniejsze kontakty opierały się raczej o zadowolenie z samego faktu używania tego wiekowego formatu, na którym rzecz jasna się wychowałem, niż szukanie maksymalnej jakości reprodukowanego dźwięku – zaczynałem od pierwszego wcielenia będącego punktem zapalnym dzisiejszej przygody komponentu audio. Oczywiście wiązało się to również ze zmianą napędu, ale ówczesny przeskok jakościowy z taniego gramofonu i obrabiającego sygnał z wkładki gramofonowej bardzo prostego phonostage’a na Dr. Feickerta Twin wespół z Sensorem Prelude RCM, całkowicie przewartościowały moje postrzeganie zabawy w drapanie płyt winylowych, pokazując potencjał drzemiący w takim sposobie odtwarzania dźwięku. Nie będę opisywał pełnej ścieżki mojej edukacji, gdyż nie jest to najistotniejsza w tym momencie sprawa, tylko zapraszam wszystkich zainteresowanych na spotkanie z drugim, wykorzystującym zdobyte przez lata doświadczenia wcieleniem przywołanego przed momentem SENSORA teraz w specyfikacji „2”, który jak chyba wszyscy wiemy jest dzieckiem katowickiego RCM-u.

Nowe phono z Katowic – SENSOR 2 swą aparycją wizualną jawi się jako nieco nadmuchana gabarytowo wersja jedynki, tzn. obecną wysokością dwójka zrównała się z moim przedwzmacniaczem liniowym, którego na podstawie kilkuletnich doświadczeń testowych bez problemów można zaliczyć do wysokich. Identyczny przyrost wizualny zaliczył separujący czułe obwody obrabiające delikatne sygnały z wkładki gramofonowej od niosących szkodliwe zakłócenia transformatorów wydzielony zasilacz. Dodatkową i natychmiast rzucającą się w oczy w stosunku do protoplasty różnicą jest ukrycie kiedyś będących solą w oku wielu klientów śrub montażowych z przedniego panelu, sytuując je jedynie na tylnej ściance, co znacznie podniosło aspekt wizualny. Front naszego phonostage’a bez żadnych pokręteł czy włączników jest często oczekiwaną oazą spokoju. Jednak w celach przełamania zbytniej monotonii, w dolnej części tego kawałka drapanego aluminium wykonano delikatne przefrezowanie, by pod nim na zewnętrznych rubieżach nadrukować oznaczenie modelu i nazwę marki, a centralnie nad nim zaimplementować sygnalizującą działanie diodę. Tylny panel typowo dla tego rodzaju komponentów oferuje wejścia w standardzie RCA, wyjścia RCA i XLR, zacisk masy, wielopinowe złącze dla życiodajnej energii i osobny dla każdego kanału dopasowujący do posiadanej wkładki zestaw mikroprzełączników wzmocnienia i obciążenia. Sam dawca energii będąc z racji możliwości skrycia go za szafką jest niezobowiązującą czarną skrzynką i oferuje nam jedynie zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilania i wyprowadzony bez możliwości odłączenia zakończony wielopinowym wtykiem przewód zasilający główną elektronikę. Całość wydaje się być niezbyt hojnie wyposażona, ale uspokajam, w stosunku do będącego punktem odniesienia tego testu phono Audio Tekne produkt RCM-u jest szałem kompatybilności, gdyż Japończyk oferuje współpracę tylko dla dwóch rodzajów wkładek. Tak więc jakiekolwiek utyskiwania malkontentów będą tutaj jedynie złośliwością, a nie realną oceną wielofunkcyjności.

Tak się złożyło, że w czasie gdy przyglądałem się możliwościom SENSORA 2, przez moje ręce przewinęło się kilka innych w podobnym do niego zakresie cenowym przeciwników (oficjalnie i nieoficjalnie), co nieco ułatwiło mi jego dogłębną ocenę w korelacji cena-jakość. Zanim jednak rozpocznę przelewanie mych spostrzeżeń na klawiaturę, wspomnę tylko, że mimo naszej wrodzonej narodowej niechęci do drugiego osiągającego sukcesy rodaka, wielu rodzimych i nie tylko konkurentów bez względu na fakt sympatii, czy antypatii do ojca dzisiaj testowanego pomysłu na obróbkę sygnałów z wkładki gramofonowej Rogera Adamka, w swym pozycjonowaniu własnego dzieła prawie zawsze w zwycięskich dla siebie szrankach – przecież każda sroka swój ogonek chwali – stawia katowickie produkty – włącznie z topową Therią. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie delikatnie mówiąc lekkie naciąganie faktów z ich strony już na poziomie oferty budżetowej, nie wspominając o katowickim flagowcu. Być może jest to efekt niezbyt wyrafinowanego systemu i punktu odniesienia podczas procesu dostrajania dźwięku, który uśredniając przekaz, kładzie nacisk na całkowicie inne niż by należało niuanse brzmieniowe. Niestety jednak, gdy wpinamy będący ostateczną wersją komponent w pokazujący nawet najdrobniejsze potknięcia tor analogowy, nagle okazuje się, że to, co wówczas było mocnym punktem, teraz jest co najwyżej średnie, a o bijącej z takiego zestawienia magii możemy zapomnieć. Nie będę roztrząsał tego tematu, gdyż każdy ma swoje uszy i wie kiedy ktoś chce go nabić w butelkę, jednak wspomniałem o tym z uwagi na krążące w naszym światku nieprawdziwe legendy,  stawiające katowickie produkty przez interlokutorów jako łatwo pokonywany punkt odniesienia, co bez względu na fakt bycia prawdą lub nie jest owocem wieloletniej przynoszącej sukcesy pracy. Wracając jednak do dzisiejszego bohatera, chyba każdy zdroworozsądkowo podchodzący do tematu winylu i choćby minimalnie znający moje standardy jakości dźwięku czytelnik zgodzi się ze mną, że walka jeden do jeden z Japończykiem spod znaku AT, a przedstawiciel tego brandu w tym starciu był referencją  jest teoretycznie nieuprawniona. Niemniej jednak, mimo dziesięciokrotnej różnicy w cenie obu produktów, ich dźwięk wcale nie dzieli dziesięciokrotny przyrost jakości dźwięku. Przekroczenie pewnego pułapu jakościowego w dalszym procesie wspinania ku absolutowi niesie ze sobą spore wydatki przy zdecydowanie mniejszych przyrostach jakości, co są w stanie unieść tylko kochający tę zabawę słuchacze, których notabene jestem rasowym przedstawicielem. Jak gra SENSOR? Gdy wepniemy go w swój tor, otrzymamy energetyczne, naładowane życiem, otwarte granie. Co to znaczy? To proste. Katowicki produkt w zasadzie do każdej wizytującej konfiguracji wnosił duże pokłady pozytywnej dawki drajwu. Mocny, pokazujący sporo informacji, a co ważniejsze mięsisty bas fundował dobrą podstawę dla reszty pasma, a dobrze skrojona z nim czytelna średnica i dźwięczna, pełna iskier  góra powodowały, że tryskające z odtwarzanej muzyki życie nie pozwalało mi się nudzić nawet przy niezbyt często lądującym na talerzu gramofonu repertuarze. Jeśli chodzi zaś o budowanie wirtualnej sceny muzycznej, ta biorąc pod uwagę żądaną cenę – 9 tys. złotych, mimo że zaczynała się trochę bliżej miejsca odsłuchowego i skracała się nieco w wartości głębokości w stosunku do punktu odniesienia, na tle swojej bezpośredniej konkurencji była wręcz wzorowa. Mimo zbliżenia się grających formacji, nadal z łatwością pozycjonowałem wszystkich muzyków, bez względu na tempo dobiegającej do mych uszu muzyki. Co ciekawe, przy takiej prezentacji głębokości spektaklu dźwiękowego, nie ucierpiała jego szerokość, całkowicie zajmując przestrzeń pomiędzy kolumnami. Dobrym przykładem na to może być dwupłytowe wydanie studyjnego materiału Enrico Ravy i kolegów zatytułowane „New York Days”. Przywołany wcześniej dobrze osadzony w dolnych składowych i  kontrolowany przy tym bas pozwalał na czerpanie sporej dawki przyjemności podczas fraz kontrabasu, a czytelna średnica i skrząca góra dawały tak ważny dla pełnego obrazowania zamierzeń muzyków pakiet informacji. Było to na tyle wciągajże, że już kilka początkowych utworów potrafiło na tyle mnie zaczarować, iż wyciągnięte przeze mnie na wierzch sprawy „płytkości” sceny, odchodziły na dalszy, praktycznie pomijalny plan – przypominam o teoretycznie nieuprawnionym bezpośrednim porównaniu pretendenta do mistrza całej ceremonii. Gdy po kilkunastu płytach połknąłem haczyk muzykalności i świeżości grania, sięgnąłem po nieco bardziej wymagający pod względem timingu repertuar Kena Vandermarka z krakowskiej Alchemii. Ostatnimi czasy Ken bardzo często ląduje na talerzu mojego S.M.E.-ka, ale za każdym razem ma nieco inne zadanie. Gdy najczęściej jest dawcą kopa w codziennym życiu, tak tym razem miał pokazać, jak szybkie pasaże muzyczne obfitego w dęciaki, kontrabas, wiolonczelę i perkusję składu free-jazzowego, wpadną po obróbce przez testowaną myśl techniczną. Oczywiście po tym, co pokazał w wolnym repertuarze spodziewałem się podobnych dobrych efektów, ale szaleńcze rytmy spod znaku Vandermarka są w stanie upokorzyć nawet największych mocarzy. Na szczęście doświadczenie w odtwarzaniu ciężkiej muzyki przez właściciela RCM-u – uwielbia starego rocka – pozwoliło tak skonstruować Sensora, by umiał radzić sobie nawet w ekstremalnych muzycznie warunkach. Kto nie wierzy, że free-jazz jest pewnym ekstremum muzycznym, proponuję zapoznać się podobnym materiałem  nie tylko przywołanego na potrzeby testu artysty, gdyż uważany jest za spokojniejszą odmianę tego nurtu, ale np. Petera Brotzmanna, gdzie nie znajdziemy już taryfy ulgowej, tylko czyste szaleństwo multi-instrumentalne. Wracając do krakowskiej free-jazzowej sesji, podczas tego podejścia testowego wyraźnie słychać było: – soniczny efekt goszczącego muzyków pod czas koncertu  niskiego pomieszczenia, – zajmowane miejsce na scenie przez każdego z artystów,  pełną wirtuozerię – jeśli można to tak nazwać – wszelkich przedmuchów, syków, szarpnięć i innych wydobywanych z instrumentów dźwięków. To był dobrze odtworzony koncert, co nie jest regułą, dlatego należą się brawa. W podobnym duchu zaangażowania energii w przekaz muzyczny, wypadał każdy lądujący na talerzu gramofonu repertuar, dlatego nie przedłużając, zachęcam wszystkich do osobistego skosztowania nowego wcielenia Sensora, w jego drugiej wersji, gdyż najzwyczajniej w świecie musiałbym się powtarzać, a to niemiałoby najmniejszego sensu.
   
Analizując dzisiejszy tekst, można by odnieść wrażenie, że to, co robi SENSOR 2, powinien umieć każdy zajmujący się tym zagadnieniem w analogowym audio-świecie produkt, tymczasem prawda jest brutalna i gdy spróbujecie zweryfikować go z konkurencją, okaże się, że będzie z tym … różnie. Mocny bas, ciekawa średnica i dająca blask góra pasma są co prawda ważnymi, ale tylko jednymi z wielu pozytywnych aspektów dwójki. Idealne zszycie wspomnianych punktów częstotliwościowych z umiejętnością budowania spektaklu muzycznego muszą zachęcać nas do słuchania pełnego przekazu, a nie zwracania na jego poszczególne składowe. Nie należy zapominać również o tak ważnym dla swobodnego i dźwięcznego grania oddechu w muzyce, co z pewnością oferuje testowany katowiczanin, a do czego konkurencja z różnym skutkiem  chce równać. Reasumując, dzisiejszy gość bez problemu obronił się w korelacji z ceną, a wytknięta gdzieś w tekście nieco płytsza scena, jest tylko złośliwym próbującym umniejszyć moją dobrą ocenę przytykiem , który w wartościach bezwzględnych jest usprawiedliwiony, ale w tym przypadku powinien być przefiltrowany przez pryzmat nierównej walki z Goliatem.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– Przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II
– Wzmacniacz mocy: Reimyo KAP – 777
– Kolumny:  TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP, Hijiri „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: AUDIO TEKNE TEA-2000

Opinia 2

W każdej dziedzinie życia i tzw. radosnej działalności twórczej przybierającej najprzeróżniejsze formy od zarania dziejów homo sapiens potrzebuje impulsu, bodźca do zainicjowania procesu myślowego. Procesu, w wyniku którego powstaje „coś”. Owe „coś” może być całkowicie nowe, niespotykane i nowatorskie i wtenczas mówimy o wynalazku, bądź, co zdarza się zdecydowanie częściej być wykonane na wzór i podobieństwo czegoś już wymyślonego, stworzonego i obecnego nie tylko w naszej świadomości, lecz i całkiem namacalnego, czyli po prostu dostępnego.  Mówimy wtedy o tzw. punkcie odniesienia, do którego się dąży, stara się dorównać i pragnie brzydko mówiąc pobić. Z takimi właśnie mechanizmami spotykamy się również na rynku audio i są one na tyle oczywiste, że nikogo nie dziwią. Co ważne epokowe odkrycia, jak sama nazwa wskazuje nie zdarzają się zbyt często, więc rozwój technologiczny następuje na drodze ewolucji a nie rewolucji. Zatem logicznym i ze wszech miar rozsądnym zwyczajem stało się wyznaczanie zarówno przez samych wytwórców, branżę i końcowych odbiorców pewnych punktów odniesienia – urządzeń wyznaczających pewne standardy i w mniej bądź bardziej specyficzny sposób dzielących dany segment rynku na konkretne klasy, kategorie jakościowe. Jeśli zastanawiają się Państwo czemu mają służyć powyższe mętne wywody już spieszę z wyjaśnieniem. Ograniczając się na początku do naszego lokalnego – polskiego podwórka audio i skupiając się na tematyce wybitnie analogowej uczciwie trzeba przyznać, że absolutnie nie mamy czego się wstydzić. Mam w tym momencie na myśli obecne od ośmiu lat na rynku wyroby sygnowane przez markę RCM Audio, czyli sprzętowe ramię dystrybutora takich audiofilskich smakowitości jak marki TechDAS, Dr.Feickert, Kuzma, czy S.M.E  – firmy RCM. To właśnie wprowadzony wtedy do sprzedaży przedwzmacniacz gramofonowy Sensor Prelude IC stał się na blisko dekadę owym punktem odniesienia, z którym próbowali się mierzyć rodzimi konkurenci. Z premedytacją i pełną odpowiedzialnością użyłem sformułowania próbowali, gdyż nawet najlepsze chęci to jedno a wynik bezpośredniego porównania to zupełnie inna bajka. Jednak rozwój analogowej świadomości, oraz wręcz irytacji wynikającej z niezmienności na rodzimym tronie powodował coraz bardziej śmiałe eskapady i pojawianie się coraz ambitniejszych i po prostu coraz dojrzalszych brzmieniowo konstrukcji. Gdy wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że nieunikniona detronizacja to kwestia tygodni, góra miesięcy Pan Roger Adamek zaprezentował Therię i … było pozamiatane. W dodatku doświadczenia zdobyte przy projektowaniu i wdrażaniu do produkcji znalazły zastosowanie w odmłodzonej wersji Sensora 2, której recenzję mamy przyjemność Państwu przedstawić.

Jeśli kogokolwiek dziwi dość obszerna forma wstępu a przy tym wydaje mu się, że wyczuwa tam zbyt dużo kurtuazji, podprogowego marketingu, czy wręcz ordynarnego słodzenia chcę w tym momencie zaznaczyć z całą stanowczością, że rzeczywiście mu się wydaje. Po prostu z pewnymi faktami nie widzę większego sensu dyskutować, co z resztą z powodzeniem cały czas potwierdzają klienci głosując własnym „uchem” i portfelami.  Sensor Prelude IC był i nadal jest cholernie dobrym, a Theriaa wręcz obłędnym phonostagem w swoich kategoriach cenowych i kropka. Co istotne do niedawna nie miały one sobie równych wśród rodzimej konkurencji a i poza granicami Polski potrafiły dość mocno namieszać w nieraz niezwykle hermetycznych rankingach. Oczywiście nawet w naszych redakcyjnych warunkach zamorskie konstrukcje nie raz i nie dwa zagrały lepiej niż ww. RCMowska parka,  ale to tylko pozwalało nam zachować pewną obiektywność i wyznaczać swoje własne, kolejne wzorce audiofilskiego absolutu. Jak z resztą widać w naszych sprzętowych stopkach i zdjęciach Prelude IC od samego początku stałym elementem toru a jakiś czas temu ustąpił miejsca Therii.
Wróćmy jednak do bohatera niniejszej recenzji. W porównaniu do swojego protoplasty Sensor 2 jest większy i cięższy. O ile Prelude był o wymiarach 214 x 214 x 75 mm – przedwzmacniacz i 120 x 65 x 160 mm – zasilacz, to „dwójka” urosła do 245 x 227 x 110 mm – przedwzmacniacz i 122 x 230 x 70 mm – zasilacz.  Logicznym wydaje się też blisko 75% przyrost masy jednostki centralnej a zaskakującym, w pozytywnym znaczeniu tego słowa pewien postępujący minimalizm szaty wzorniczej. Chodzi mianowicie o widoczne w pierwszej wersji łby imbusów mocujących płytę czołową i górne wieko korpusu, które wyeliminowano w obecnej inkarnacji. Dzięki temu szczotkowana płaszczyzna aluminiowego frontu zyskała mniej absorbującą formę. Nie chcąc jednak popadać w nudną monotonię zdecydowano się wprowadzić dodatkowy element dekoracyjny w postaci delikatnego przebiegającego wzdłuż podfrezowania oddzielającego lwią część z centralnie umieszczoną w głębokim otworze zieloną mikro diodą od dolnego paska przyozdobionego firmowym logotypem z lewej i nazwą modelu z prawej strony. Do wyboru są też dwie wersje kolorystyczne frontu – jednolicie czarna i srebrna.  Zasilacz w obu przypadkach pozostaje czarny. Czyli bez udziwnień. Również z korpusami nie wydziwiano stawiając na sprawdzone rozwiązania w postaci zamkniętych prostopadłościennych profili aluminiowych, w które wsuwane są płytki drukowane a następnie zaślepiane z obu stron płytami frontową i tylną. A właśnie panel tylny Sensora 2 również ma się czym pochwalić. Wejście w standardzie RCA może pracować zarówno w trybie niezbalansowanym i zbalansowanym – wyboru dokonujemy przełącznikami DIP, terminale wyjściowe są za to podwójne – para RCA i para XLR. Wszystkich nastaw dokonujemy z pomocą ośmiopozycyjnych przełączników DIP, o których przed chwilą wspominałem. Całość uzupełnia wielopinowe gniazdo zasilające i solidny zacisk uziemienia. Jeśli zaś chodzi o dokładną analizę trzewi, to nie będę w tym momencie Państwa zanudzał i powtarzał szczegółowych materiałów zawartych na stronie producenta, do lektury których osoby obeznane z lutownicą i arkanami DIY z pewnością z zainteresowaniem zajrzą.

Przejdźmy zatem do brzmienia. Pomimo, że do solidnego i bardzo rzetelnego brzmienia Prelude IC po prostu zdążyłem się w ciągu ostatnich kilku lat przyzwyczaić, to pierwszy kontakt z Sensorem 2 był dla mnie mocno zaskakującym przeżyciem. Całe szczęście zaskoczenie było w 100% pozytywne a efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Mając pełną świadomość różnicy klas dzielącej Sensora2 od Therii spodziewałem się jedynie poprawy pewnych aspektów tańszej konstrukcji a tymczasem wyglądało na to, ze RCM spróbował zmierzyć się z zagadnieniem downsizingu – przeskalowania możliwości Therii do tylko niewiele zwiększonych wymiarów najnowszego Sensora. W efekcie otrzymaliśmy nieporównywalny przyrost dynamiki i przede wszystkim precyzji w kreowaniu lokalizacji źródeł pozornych w porównaniu do pierwszej wersji „budżetowego” Phono RCMu. Całość prezentacji jest bardziej klarowna, precyzyjna, rozdzielcza. Zdecydowanie bliższa dogmatom wyznawanym przez jej twórcę, dogmatom nie dopuszczającym do głosu nawet najmniejszych oznak zmiękczenia o przysłowiowej „bule na basie” nie wspominając. Dzięki temu otrzymujemy fenomenalny drive i timing zdolny poradzić sobie z najbardziej szaleńczymi popisami perkusyjnymi, czy pozornie tylko monotonnym brzmieniem np. kontrabasu, czy wiolonczeli. Za przykład niech posłuży wzorcowo zrealizowany album Laurindo Almeidy i Ray’a Browna „Moonlight Serenade”. Ten powstały z myślą o winylu, w technologii Direct To Disc, polegającej na bezpośrednim, bez wielokrotnego (cięcia,  montowania, selekcji najlepszego fragmentu)  montażu i innych zabiegów nagraniu sygnału z mikrofonu na płytę, służącą później jako matryca pierwotna, krążek również wyznacza pewien standard, ba rzekłbym wręcz, że referencję. To taki symboliczny powrót do korzeni, gdy jedyny wpływ na brzmienie osiągało się poprzez dobór odpowiedniego instrumentarium i ustawienie mikrofonów. W ten sposób udało się osiągnąć niespotykaną autentyczność i namacalność dźwięku, co jednocześnie staje się przekleństwem dla naszej domowej audio – maszynerii mającej owy realizm możliwie wiernie odtworzyć. W tym momencie do głosu dochodzi tytułowy phonostage i … czuć, po prostu czuć magię. Niby, przynajmniej teoretycznie, sprawa wydaje się dziecinnie prosta. Dwa akustyczne instrumenty – gitara akustyczna i kontrabas, ale konia z rzędem temu, kto zdoła pokazać ich piękno i bogactwo niuansów bez popadania w schematyczne i sztampowe uproszczenia i drogę na skróty. Skoro samym wirtuozom udało się zagrać na tzw. „setkę”  niesamowity mix klasycznej, powszechnie znanej „Sonaty Księżycowej” Bacha, z trudnymi harmoniami Theloniousa Monka ( „‘Round Midnight”) to na miły Bóg, wypadałoby usłyszeć to w pełnej, kompletnej formie a nie w okrojonej przez system wyblakłej kopii. Sensor z rzelazną konsekwencją trzyma w ryzach najniższe składowe, nie pozwala na niekontrolowane wzbudzanie się basu a jednocześnie w żaden sposób nie limituje, ogranicza swobody propagacji wyższych częstotliwości. Czuć zatem oddech i wzajemną interakcję zachodzącą między instrumentalistami. W porównaniu z Therią  scena budowana jest nieco bliżej słuchacza a same kontury rysowane są odrobinę grubszą kreską. Jednak to wszystko dotyczy sparringu z niemalże pięciokrotnie droższym katowickim flagowcem. Z pierwszym Sensorem role się odwracają. To 2-ka bryluje pod każdym względem bezapelacyjnie wygrywając nie tylko w każdym, dosłownie każdym detalu ale i ujęciem globalnym. Pisze o tym z premedytacją, gdyż nie sztuką jest wyżyłowanie jednego aspektu, składowej reprodukowanego dźwięku całkowicie „kładąc” resztę. W najnowszej inkarnacji Sensora progres nastąpił spójnie i globalnie. Nic nie zostało odłożone na potem i na tym pułapie cenowym spokojnie możemy mówić o konstrukcji w 100% skończonej – kompletnej.
W celu potwierdzenia powyższej tezy sięgnąłem po niezwykle intrygujący album Chada Wackermana „Dreams, Nightmares and Improvisations”, na którym trudno doszukać się nawet najmniejszych oznak sztampowości, czy muzycznego skostnienia. Tutaj liczy się dynamicznie prowadzony muzyczny dialog, w którym typowo jazzowa improwizacja miesza się z równie rasowymi gitarowymi partiami. Nie jest to płyta ani łatwa, ani tym bardziej możliwa do rozpatrywania z punktu widzenia poszczególnych utworów. To typowy koncept – album, który po pierwsze wymaga od słuchacza odrobiny więcej uwagi a po drugie wymaga odsłuchu od pierwszej do ostatniej nuty. Tak też interpretuje go Sensor – dźwięk podawany jest gęsto, niemalże ciemno, ale z niesamowita mikro i makro dynamiką. Tam, gdzie konkurencja nie pokazuje już niczego, przykrywając całość pierzyną mroku katowickie phono z łatwością prezentuje dokładną fakturę dźwięków, mieniący się delikatnym blaskiem audiofilski plankton dający wspomnianą wcześniej swobodę i oddech. Dzięki temu klimat najnowszego krążka pozostając ze wszech miar po mrocznej stronie estetyki nie sprawia wrażenia dusznego, klaustrofobicznego.
Niejako na deser zostawiłem dwa albumy, chyba najlepiej wpisujące się  w zarówno Rogera Adamka, jak i moje gusta muzyczne. Chodzi o typowe, spontaniczne rockowe granie. Tutaj nie może być mowy o niezobowiązującym plumkaniu i cyzelowaniu każdego dźwięku. Tutaj do głosu muszą dojść drajw, urywająca tę część ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę dynamika a czasem wręcz garażowa szorstkość i surowość. W tym celu na talerzu gramofonu wylądowały oryginalny (zremasterowany i wydany na 180g. wosku) „Machine Head” Deep Purple i składankowy tribute-album „Re-Machined: A Tribute to Deep Purple’s Machine Head”. Te same utwory, okrągłe 40 lat różnicy i … jest po prostu bosko. Może i całości brakuje obecnej we wcześniej wspomnianych przeze mnie płytach testowych przestrzeni i iście trójwymiarowej holografii, ale autentyzm, prawdziwość przekazu jest dokładnie taka sama. Zero kalkulacji, po prostu płynąca z głębi serca muzyka. Gitarowe riffy nie tracą nic ze swojej zadziorności a znane niemalże na pamięć „szlagiery” ani myślą się znudzić. Dodatkowo do głosu dochodzą niuanse, które do tej pory w całej tej rockowej wrzawie gdzieś nam umykały. Bynajmniej nie stanowią one o nowej jakości, nie redefiniują obu albumów na nowo, lecz po prostu sprawiają, że stają się one bardziej kompletne. I właśnie o to w Hi-Fi chodzi.

RCM-owski Sensor 2 pojawił się na rynku jako oczywisty i logiczny następca swojego niemalże 10-cio letniego protoplasty. Taki prawdopodobnie był zamysł Rogera Adamka – dać (trochę?) lepszy dźwięk za niewiele większą, w stosunku do pierwowzoru cenę. I prawie mu się udało. Prawie, bo skok jakościowy jest po prostu kolosalny, bowiem estetyce i finezji brzmienia dwójki zdecydowanie bliżej do topowej Therii niż Preluda. Oczywiście nie mamy tak zjawiskowej przestrzeni i takiej precyzji w gradacji planów muzycznych, ale to ten sam kierunek, ta sama estetyka i … ta sama szkoła brzmienia. Tak, tak – szkoła. W tym momencie nie ma co się dłużej oszukiwać – katowicki RCM sukcesywnie i świadomie wypracował własne, charakterystyczne i niesamowicie energetyczne brzmienie, w którym rozdzielczość nie oznacza ofensywności i odchudzenia a muzykalność spadku selektywności i zmulenia. Nie wierzycie – posłuchajcie.  

Marcin Olszewski

Dystrybucja/Producent: RCM
Cena: 9 000 PLN

Dane techniczne:
Czułość wejściowa: 0,3 – 5 mV (regulowana)
Regulacja czułości: 0,3 – 0,4 – 0,6 – 0,9 – 1,4 – 2,5 – 5 mV
Wzmocnienie: 52 – 76 dB (2V rms wyjście)
Impedancja wejściowa: 20 Ω – 47 000 Ω
Regulacja impedancji: 20 – 30 – 50 – 100 – 200 – 400 – 1000 – 47 000 Ω
Pojemność wejściowa: 100 pF
Tryb pracy wejścia: symetryczny – niesymetryczny
Wejście: RCA
THD: 0,01%
S/N: 85dB
Liniowość RIAA: +/- 0,3dB (20Hz-20kHz)
Impedancja wyjściowa: 70Ω
Wyjścia: XLR, RCA
Nominalny poziom wyjściowy: 2V rms
Maksymalny poziom wyjściowy: 8V rms    
Wymiary:
    245 x 227 x 110 mm – przedwzmacniacz
    122 x 230 x 70 mm – zasilacz    
Waga:
    3,5 kg. – przedwzmacniacz
    1,7 kg. – zasilacz
Pobór mocy: max 17W

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Dark Star Silver Shadow + S.M.E M2 + Phasemation P-3G
– Phonostage: Amare Musica Aspiriaa, RCM Sensor, Abyssound ASV-1000, RCM Theriaa
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5
– Przedwzmacniacz: Bryston BP26 + Bryston MPS-2 + Bryston Phono
– Końcówka mocy: Bryston 4B SST2
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i, Harmonix Hiriji „Milion”
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R;
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Pobierz jako PDF