1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Przedwzmacniacz gramofonowy RCM THERIAA

Przedwzmacniacz gramofonowy RCM THERIAA

Na swojej kilkuletniej mozolnej drodze do złapania króliczka za niewygórowaną cenę (nie wierzycie?, ciekawe gdzie skończylibyście mając spory budżet), często zdarzały mi się „ochy” i „achy”. Wiadomo, że wspinaczka na wyżyny „soundu”, zanim znajdziemy się na szczycie, cały czas czymś zaskakuje. Za każdym razem jakiś aspekt prezentacji muzyki przenosi nas o oczko bliżej oczekiwań, ale przychodzi moment, gdy stajemy przed szklaną ścianą i każda próba jej przekroczenia i wyciśnięcia siódmych potów z nowo dostarczonego urządzenia, kończy się ostatecznie … zadowoleniem z tego, co mamy. Krótko mówiąc, wracając do stanu posiadania po odsłuchu kolejnej nowości, stwierdzamy, że nie czas na zmiany i jeśli nawet znajdzie się jakiś punkt zaczepienia do wydatków, to po analizie reszty argumentów, ów pomysł idzie w odstawkę. I właśnie, na szczęście (przynajmniej dla budżetu domowego) stanąłem właśnie przed taką ścianą. Nie żebym narzekał, bo w głębi ducha się cieszę, że zacznę realizować listę potrzeb mojej drugiej połówki (a wielu Was wie z autopsji, że zawsze jest długa). Niestety jakaś wewnętrzna tęsknota za czymś bardziej czarującym potęgowana pracą szarych komórek o spodziewanej nirwanie jest zawsze, a wszystkie próby sforsowania tej swoistej przeźroczystej odgrody pozostawiając głębokie rysy w postaci nieudanych doświadczeń testowych zacierały widok drzemiącego zań raju. I tak żyłbym sobie w błogim spokoju, gdyby nie ….

Jako zatwardziały analogowiec, do dziś kupuję więcej czarnych płyt, mimo, że przywołana „ściana” pojawiła się w torze gramofonowym zdecydowanie wcześniej niż  w cyfrowym. Może jestem już stary i głuchy, dlatego winyl przy swoich imponujących wynikach pomiarowych, w połączeniu z większymi zniekształceniami i związaną z nim celebrą sprawia mi niekłamaną radość. Nie ma nic przyjemniejszego, jak w sobotni wieczór przy szklaneczce no może dwóch, ”hardkorowego” Ardbega, przypomnieć sobie przygodę z „asfaltem”. Jeśli nawet dla kogoś jest on ułomnym nośnikiem, to spokój duszy po takim seansie jest gwarantowany. Ja akurat w sporze o wyższości „Świąt Bożego Narodzenia nad…..” stawiam na analog. Posiadany zestaw gramofonowy na obecnym poziomie mam od kilku lat i zdając sobie sprawę, że to środkowa półka w „drapaniu” płyty winylowej, trwałem w błogim stanie zadowolenia zeń, a w międzyczasie zakończyłem kompletowanie toru cyfrowego. Niestety osiągnięta jakość odtwarzania dźwięku z bitów, obnażyła niedomagania starego formatu. Słuchałem go już zdecydowanie rzadziej i raczej dla wyciszenia po całotygodniowej orce w pracy. Oczywiście nadal posiadał niedoścignione zalety jak gładkość i barwa dźwięku, jednak sposób prezentacji odstawał od bezdusznej zero-jedynkowej muzyki. Nie sądziłem, że dojdzie to tego tak szybko, ale stało się. Na szczęście życie nie stoi w miejscu i parafrazując znany cytat „Ktoś nie śpi, żeby ktoś mógł słuchać” z zadowoleniem informuję, że w tym swoistym letargu (dlaczego letarg o tym za chwilę) pojawiła się…

Słowo letarg jest dość mocnym określeniem, jednak posiadając przez ładnych parę lat obecny set oparty o „szlifierkę”, przesłuchałem kilka przedwzmacniaczy gramofonowych różnych firm z … niestety marnym skutkiem. To nie było szukanie dziury w całym – czyli Sensorze Prelude RCM, który atakowany ze wszystkich stron, w bezpośrednich starciach bronił się znakomicie, pokazując rywalom kierunek drzwi, niezależnie w jakiej technice (lampa czy tranzystor) byli stworzeni, tylko próba progresu. Te doświadczenia zaczęły utwierdzać mnie w przekonaniu, że jedyna słuszna droga, to wymiana napędu lub co najmniej wkładki. Będąc właścicielem ramienia ze szczytu osiągnięć inżynierii znanej angielskiej marki SME, łatwym upgradem systemu wydawałoby się nabycie „werku” właśnie tej firmy. Niby proste, ale zabawa przy składaniu toru cyfrowego nauczyły mnie unikania drobnych kroczków, generujących niepotrzebne wydatki. Moją dewizą jest przeskoczyć tak, aby zaliczyć przysłowiowy „opad szczęki” na długie lata. Problemem niestety stał się pułap wydatków, który w dobie zawarcia paktu o „skróceniu listy potrzeb drugiej połówki” trzymał mnie w szachu, urastając do rangi wojny domowej, jakiej chciałem uniknąć. Samowolka też nie jest w moim stylu, gdyż o wszystkich kosztach zabawy w audio zawsze informuję partnerkę życiową, zdając sobie sprawę, że prawda i tak wyjdzie na jaw, lub sam się wydam. Tak więc zarzuciłem na jakiś czas pomysł podnoszenia kwalifikacji dźwięku z czarnej płyty, aż pewnego dnia zadzwonił znany w świecie analogu (poniekąd mój promotor w tej dziedzinie) pan Roger Adamek z informacją o nowym projekcie phonostage’a, który według Niego zawiesza znacząco wyżej poprzeczkę tak rywalom jak i swojemu pierwszemu dziecku – Sensorowi. Nie pozostało nic innego, tylko skonfrontować obietnice producenta z rzeczywistością i przyjąć na testy tytułowego bohatera tej opowieści o dumnej nazwie Theriaa.

W umówionym terminie otrzymałem sporą i stosunkowo ciężką paczkę z czymś, co w wielu przypadkach jest małą drukowaną płytką wewnątrz nawet średnio wyposażonego amplitunera, a i część z nich (wzmacniaczy) zmieściłoby się w niej bez problemów. Biorąc wagę, jako preludium przyszłych doznań, czuć było konstrukcyjny rozmach, mając oczywiście nadzieję, że nie jest to przerost formy nad treścią.W kartonowym opakowaniu znajdowały się dwa ułożone obok siebie w osłonach z gąbki urządzenia. Większe o rozmiarze typowego budżetowego „pieca” z układami wzmacniającymi serce Therii i o połowę mniejsze – odseparowany zasilacz. Obudowa przedwzmacniacza w całości wykonana jest ze szczotkowanego aluminium. Dostarczony egzemplarz miał grubą czołową płytę w kolorze naturalnego aluminium (w ofercie jest również czarna), a resztę anodowano na czarno. Front to klasyka gatunku zwanego minimalizmem. Z lewej strony usytuowano dwa rzędy po cztery diody ustawione w pionie, informujące o statusie każdego kanału, przełamujący monotonię frez biegnący przez całą szerokość w dolnej części na ¼ wysokości przedniego panelu, a pod nim stosowne oznaczenia: nazwa i producent – jak widać bez szaleństw. Ja lubię taki styl, a dodatkowo idealnie wpasowuje się w resztę posiadanego toru. Tył typowy dla RCM-u – para gniazd wejściowych RCA i wyjściowych w dwóch odmianach RCA i XLR, świadczących, że mamy do czynienia z konstrukcją zbalansowaną, – po dwa na kanał zespolone multi-przełączniki wzmocnienia sygnału i obciążenia wkładki, – jak również śrubę uziemienia i koncentryczne gniazdo do podłączenia zasilacza. Sam zasilacz, jako coś co można schować, pomalowano na czarno w technice proszkowej, fundując z przodu jedynie diodę sygnalizującą włączenie, a na tylnej ściance gniazdo zasilania IEC, włącznik sieciowy i na stałe przymocowany przewód ze stosowną wtyczką łączący oba urządzenia.

Kilka lat w tym samym zestawieniu pozwala na natychmiastową weryfikację obietnic konstruktora nowej zabawki. Czy zmiany idą na lepsze czy gorsze, okazuje się zwykle po jakimś czasie, ale z doświadczenia wiem, że natychmiastowe „łał” może być niebezpiecznym w skutkach bodźcem do przedwczesnej decyzji zakupowej. Znane są sposoby omamienia porywającym spektaklem nieosłuchanych młodych adeptów sztuki audio. Niestety wielu się nabiera, co skutkuje wysypem takich „kwiatków” na aukcjach internetowych, zubożając przy tym ich zasoby pieniężne na dobry dźwięk, przez sprzedaż ze stratą. W moim przypadku była to tylko propozycja posłuchania i napisania spostrzeżeń w formie testu, więc nie przewidywałem stresu decyzyjnego. Nawet nie wiedziałem jak bardzo się myliłem, ale o tym za chwilę.

Wpinając w system wstępnie wygrzaną przez pana Rogera Theriię, dałem jej czas na dojście układów zasilających do siebie, wstrzymując się z przepuszczeniem przez nią sygnału audio. Z informacji ogólnych dowiedziałem się, że zasilanie jak na przedwzmacniacz gramofonowy jest bardzo rozbudowane. Po godzinnej rozgrzewce umyłem i położyłem na talerz pierwszą z brzegu płytę –  dopiero co zakupioną w antykwariacie „Muzant” w Warszawie, japońskie tłoczenie tria free-jazzowego w składzie: David Murray, Jack Dejohnette, Fred Hopkins, zatytułowaną „IN OUR STYLE”. Kupując tylko stare wydania, bez nacisku na „First Pressy” nie przekraczam pułapu zdrowego rozsądku, który choć jest pojęciem względnym, to u mnie oscyluje na dość niskim poziomie – ok. 50-60 pln. Taka kwota na dobrą wytwórnię gwarantuje już sporą satysfakcję ze słuchania. I tak było też tym razem. Kilka taktów na znanym na wskroś „Sensorze”, potem podłączenie gramofonu do starszego brata i jak dla mnie wszystko było jasne. Nowy referencyjny preamp katowickiego RCM-u nie był zabiegiem mającym na celu odcinanie kuponów z wcześniej osiągniętej renomy, co czasami można zauważyć w działaniach innych firm. Usłyszane od pierwszych fraz zmiany natychmiast pokazywały diametralnie inne podejście obu urządzeń do prezentacji spektaklu muzycznego. Moim konikiem we wszelkiego rodzaju muzyce jest saksofon. Barwa, nasycenie, gładkość, potęga brzmienia w dobrych realizacjach i odtworzonych na umiejętnie skonfigurowanym torze analogowym, to cechy powodujące u mnie ciarki na plecach. I tutaj zaczynają się schody, bowiem gdy w przypadku realizacji nie mamy za wiele do powiedzenia (trzeba szukać odpowiednich oficyn), to już domowy tor audio musi być majstersztykiem.  Wspomniana płyta z nowym przedwzmacniaczem RCMu w jednej chwili uświadomiła mi, że stało się niemożliwe – pokonałem ograniczającą mnie ścianę. Frontmanem grającej formacji jest właśnie saksofonista i pierwszy raz usłyszałem wibrujący drewniany stroik tego instrumentu. Dotychczas czarowała mnie tylko barwa i nasycenie, bez możliwości analizy przepływu powietrza. To niewiarygodne ile informacji do niedawna umykało mojej percepcji. Nie przez nieuwagę, tylko z braku możliwości wydobycia ich z samego nośnika. Nowy produkt z Katowic „pokazał” rzeczy, których brak dość skutecznie ograniczał słuchanie gramofonu. „Sensorowi” brakowało mikro-informacji, napowietrzenia sceny – ba nawet instrumenty były jakieś takie „zbite” (gruboskórne, jedynie wstępnie ociosane), z czym Theria jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki radziła sobie bez najmniejszego problemu, wprowadzając nas na wyższy stopień wglądu w nagranie.

Takie bonusy od pierwszej płyty? Zaprawiony w bojach z oszukańczymi technikami, celem eliminacji pierwszego zachłyśnięcia zacząłem konfrontację usłyszanego efektu z posiadaną płytoteką. Drugi, trzeci… album pokazały gdzie tkwią różnice „obrabiania” sygnału pomiędzy oboma urządzeniami. Do tej pory referencyjny dla mnie SENSOR PRELUDE RCM grał bardzo efektownym nasyconym, gładkim, swobodnym i dynamicznym dźwiękiem. Brakowało trochę finezji, ale prezentacja sceny i rozstaw na niej muzyków, były na wysokim poziomie. Wszyscy rywale, jakich miał w ciągu kilku ostatnich lat robili to gorzej lub po prostu źle. Nie będę ich poniewierał, ponieważ zakładam, iż w systemach zbliżonych im cenowo, wypadały dobrze, jedynie pojawienie się w szeregach „ekstremalnego Hi Endu”, obnażało ich niedociągnięcia. Dlatego zawsze przestrzegam przed formułowaniem kategorycznych stwierdzeń.  Bezpośrednie przełączanie jednego pre na drugie, początkującego miłośnika winylu może skierować w stronę cech „ Sensora”, bowiem następca grał trochę ciszej – mimo identycznych ustawień wzmocnienia, powodując odczucie słabszej dynamiki i mniejszego „drajwu” w muzyce. Tak wyglądało właśnie porównanie na utworze A. Forcione w solowym utworze z jego koncertowej płyty „Antonio Forcione Quartet”. Gitara miała ostre rysy, czuć było potęgę instrumentu, a solowe szybkie i mocne riffy na stalowych strunach przykuwały uwagę słuchacza. Gorzej, jak do głosu dochodziła reszta składu prezentując się w takiej samej estetyce. Wszystko było odtwarzane mocno i z nazbyt wyostrzonymi konturami. Wyłapanie tej zmiany podejścia do sposobu prezentacji zaczęło rysować poszukiwany przeze mnie obraz, analogiczny do tego, jaki udało mi się osiągnąć w zestawie cyfrowym. Tak jak muzycy jazz-owi poszukują „feelingu” podczas koncertu, czy rejestracji płyty, tak nowe dziecko p. Adamka znalazło go w trakcie odtwarzania. Mikrodynamika, gradacja planów w szerz i głąb ograniczona jedynie ścianami, namacalność poprzez zawieszenie w przestrzeni instrumentów i wokalistów stwarzająca wrażenie trójwymiarowości, czytelność i rozdzielczość wysokich tonów są na niewiarygodnym i niespotkanym dotąd poziomie. Wydaje się, że każdy instrument poznajemy od nowa. Od blach wybrzmiewających bez żadnej ziarnistości, często odczuwalnej przy miotełkach po wspomniany saksofon, w grze którego słychać i niemalże widać przepływające przezeń powietrze, nadając mu swoistej lekkości i swobody wydobycia nawet najniższych tonów. Wszystko, co jest w stanie „wydłubać” wkładka z rowka płyty nie umyka podczas obróbki sygnału, tylko zostaje tak wzmocnione, by maksymalnie oddać zamierzenia realizatora. Jeśli płyta jest dobrze zmasterowana, nie pozwala na niezobowiązujące słuchanie w tle, ponieważ to co dzieje się na wygenerowanej suwakami stołu mikserskiego scenie, bez względu na rodzaj muzyki przykuwa uwagę słuchacza serwując niespotykane dotąd fajerwerki w postaci swoistego spektaklu 3D bez wkładania specjalnych okularów. Mówiąc szczerze, od momentu skompletowania całego posiadanego obecnie systemu, ciężko jest mnie wprowadzić w taki stan jak tytułowy osobnik. Okazało się, że to, co osiągnąłem z niemałym trudem w cyfrze możliwe jest również w analogu. Czapki z głów dla panów z RCM-u. Ta recenzja „pachnie” nadmierną egzaltacją, ale naprawdę dawno nie miałem tyle satysfakcji z testowania urządzenia. To milowy skok w dziedzinie odtwarzania płyt winylowych, na który od dawna czekałem, a jak się zdarzył, to … NIESTETY okazało się (po ustaleniach z żoną), że na jakiś czas muszę obejść się smakiem. Powrót do starego zestawu będzie bolesny – nie włączę gramofonu przez miesiąc i wszystko pewnie jakoś wróci do normy. Niestety, życie to nie bajka i każdy ma jakiś plan „pięcioletni”, z którym musi się liczyć.

Na zakończenie tej rewidującej mój pogląd na temat techniki analogowej przygody z propozycją katowickiego przedwzmacniacza gramofonowego, pozwolę sobie na pewne ostrzeżenia. Aby otrzymać wszystkie opisane zalety musimy dać mu szansę, w postaci brutalnie mówiąc odpowiednio dobranego towarzystwa. Półśrodki w postaci średniej jakości reszty zestawu audio, mogą skończyć się niezasłużoną porażką i w efekcie krzywdzącą, negatywną oceną. To naprawdę musi być wysublimowany set, w którym już cyfra powinna zbliżać nas do ideału, dając wspomnianą namacalność i trójwymiarowość odbioru, gwarantując tym wizytę muzyków w naszych progach. Nie będę strzelał cenami urządzeń towarzyszących, ale środkowa półka Hi End-u to absolutne minimum pozwalające zaśpiewać THERII swoją pieśń. Jeśli ktoś jest zmęczony (jak ja) próbami rozbicia szklanej ściany, powinien skontaktować się z P. Adamkiem. Nawet, jeśli cena okaże się zaporowa, to przygoda, jaką Państwo przeżyjecie goszcząc ten produkt pozostanie na długo w pamięci. Jeśli jednak jakimś cudem stwierdzicie, że to urządzenie potocznie mówiąc „nie gra”, zapraszam z nim pod pachą w moje progi, a udowodnię, co potrafi.

Ps. „Żegnaj zniewalająca czarna płyto, witaj bezduszna cyfro (na jakiś czas), celem resetu usłyszanego niedoścignionego dotąd wzorca dźwięku. Mam nadzieję, że jak moja „Luba” zobaczy targającą mną tęsknotę, nie pozwoli cierpieć zbyt długo”.

tekst: Jacek Pazio
zdjęcia: Jacek Pazio, Marcin Olszewski

 

Dystrybucja: RCM

Cena: 9800 €

Specyfikacja techniczna:

Czułość wejściowa:     0,2 – 5 mV (regulowana)
Regulacja czułości:     0,2 – 0,3 – 0,4 – 0,6 – 0,9 – 1,4 – 2,0 –  2,5 – 5 mV
Wzmocnienie:     52 – 76 dB (2V rms wyjście)
Impedancja wejściowa:     20 ohm – 47 000 ohm
Regulacja impedancji:      20 – 30 – 50 – 100 –  200 – 400 – 1000 – 47 000 ohm
Pojemność wejściowa:     100 pF
Tryb pracy wejścia:     symetryczny – niesymetryczny
Wejście:     RCA
THD:     0,01%
S/N:     85dB
Liniowość RIAA:     +/- 0,1dB (20Hz-20kHz)
Impedancja wyjściowa:     70ohm
Wyjście:     XLR, RCA
Nominalny poziom wyjściowy:     2V rms
Maksymalny poziom wyjściowy:     9V rms
Wymiary:     
– 440 x 265 x 120 mm – przedwzmacniacz
– 205 x 270 x 105 mm – zasilacz
Waga:
– 9 kg. – przedwzmacniacz
– 4,5 kg. – zasilacz
Pobór:     max 17W

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „SENSOR” PRELUDE IC   
 

 

Pobierz jako PDF