Opinia 1
Jeszcze do niedawna wydawało mi się, że wszyscy zdają sobie sprawę, iż ostatni element toru audio, czyli zespoły głośnikowe są jego bardzo ważną, żeby nie powiedzieć najważniejszą, determinującą specyfikę dźwięku składową. Powiem więcej, sądziłem, że to jest elementarz, ale śledząc różne forta internetowe nagle okazało się, że owa fundamentalna rola przypaść może kosztującemu kilka razy więcej od posiadanych kolumn kabelkowi. Nie będę zagłębiał się o jaki drut chodzi i jak to jest możliwe, gdyż nie o obalaniu pewnych prawideł dzisiaj mowa. Główną przyczyną zagajenia o nowej prawdzie objawionej w interesującym nas obszarze jest wprowadzenie Was w to, z czym dzisiaj będziemy się mierzyć. Chodzi mianowicie o kolumny, które w zależności od swojej konstrukcji (OB, OZ, BR, Horn itp.) z rozdzielnika stawiają nam pewne nieuniknione, a co za tym idzie zmuszające do zaakceptowania cechy. Oczywiście, gdy dla jednych są one nie do pogodzenia z życiową karmą, dla innego ich brak jest powodem do bezwarunkowego skreślenia danej konstrukcji z listy odsłuchowej. A o co właściwie chodzi? Z punktu widzenia systemu nic nadzwyczajnego, bo będące tematem wstępniaka kolumny. Jednak sprawa zaczyna robić się ciekawsza, gdy zdradzę, że bohaterem naszego kilkunastominutowego spotkania są konstrukcje Revolution MK IV fińskiej marki Gradient dystrybuowanej przez wrocławskie Moje Audio.
Gradient Revolution są potocznie zwanymi odgrodami, czyli opisując je bardzo infantylnie można by powiedzieć, że głośniki przymocowano do kawałka deski. I wiecie co? Takie postawienie sprawy niewiele mija się z prawdą, jednak należy dodać, że taką budowę ma zarówno będący wariacją trójkąta z mocno utemperowanymi narożnikami moduł basowy, jak i nastawiany na niego uzupełniający pasmo przenoszenia ścięty ostrosłup o trójkątnej podstawie uzbrojony w przetwornik koaksjalny, czyli dający punktowe źródło dźwięku kopułką w centrum średniotonowca. Skąd to znamy? Jak to skąd? Oczywiście z posiadanych niegdyś przeze mnie Brav’o Consequence. Ale ad rem. Prezentowane dzisiaj kolumny to nic innego jak umiejscowione na desce pomiędzy górnym a dolnym blatem ze sklejki ubrane w czarną elastyczną maskownicę dwa 30-to centymetrowe głośniki niskotonowe. W podstawie kolumn znajdziemy miejsce dla wkręcanych, dostarczonych w komplecie trzech stopek, w górnym blacie tego modułu zaś trójpinowe gniazdo umożliwiające połączenie ich ze wspomnianymi szeroko-pasmowcami. Kończąc akapit wizualizacyjny nie można zapomnieć jeszcze o ważnym dla egzystencji opisywanych produktów terminalach przyłączeniowych, które w lekko utrudniający życie sposób zaaplikowano w wydrążonej w podstawie niezbyt głębokiej i o niezbyt dużej średnicy niecce. Przyznam, nie jest to nadzwyczaj łatwe, gdyż kolumny podczas podłączania należy położyć, ale bez pomocy serwisanta można sobie z tym poradzić, a sam pomysł – oczywiście pomijając proces instalacyjny – pozwala schować często szpetne terminale przed oczami naszych drugich połówek. Tak więc, nie ma tego złego, co by nadobne nie wyszło.
Gdy popłynęły pierwsze dźwięki, nawet jeśli nie znałbym budowy testowanych kolumn, ich efekt soniczny, a w szczególności zakres basowy natychmiast zdradzał przynależności do grupy OB. To szybka, pozbawiona podkolorowań prezentacja, która dla jednych jest wyznacznikiem jego dobrej jakości, a dla innych z racji braku w zależności zaawansowania konstrukcji różnie kontrolowanego jego sztucznego podbicia jest typowym przedstawicielem dźwiękowej anoreksji. Dla mnie, mimo posiadania konstrukcji opartych o BR wszystko było w należytym porządku, dlatego też, nie mam zamiaru rozstrzygać wyższości jednej konstrukcji nad drugą i przejdę do informacji o tym, jak Revolution radziły sobie w starciu z górującymi nad nimi gabarytowo i będącymi przedstawicielami całkowicie innej topologii ISIS-ami. I w tym momencie zawczasu chciałbym przestrzec wszystkich przed traktowaniem tego co napiszę w sposób bezpośredni, gdyż rozpatrujemy całkowicie inne szkoły zbliżania się do dźwiękowego absolutu (niestety do OB trzeba emocjonalnie dojrzeć, a gdy już to się stanie, nie ma odwrotu), a wspólnym punktem odniesienia jest jedynie użyta do celów recenzenckich muzyka. Zatem, cóż takiego pokazały Gradienty? Ano fantastycznie poukładaną scenę z bardzo łatwym i czytelnym pozycjonowaniem na niej wszelkich źródeł pozornych. To oczywiście było zasługą użytych głośników koaksjalnych, które w tej materii są wyczynowcami i tylko bardzo dobra konkurencja z typowym układem głośników (jeden pod drugim) jest w stanie z tym konkurować. Chyba nie muszę wspominać, że po drobiazgowym ustawieniu kolumn tak budowana prezentacja pozwala na bardzo łatwe uzyskanie efektu 3D dobiegającej do nas muzyki, co wyśmienicie udowodniły bohaterki dnia. Wiadomym również jest, że sama współpracująca z podobnymi kolumnami elektronika musi umieć taki spektakl wygenerować, a że producent mojego zestawu audio w swoich monitorach używa podobnych przetworników z tej fińskiej stajni, sprawę synergii miałem załatwioną można by powiedzieć odgórnie, czyli na szczeblu półproduktowej współpracy obydwu brandów. No cóż, temat środka i góry mamy już za sobą, tak więc, pozostał nam najniższy rejestr. Tutaj niespodzianek nie było. To był nasączony masą informacji, w pełni kontrolowany nawet podczas głośnych odtworzeń zakres częstotliwościowy. Owszem, w porównaniu do Austriaków nieco szczuplejszy, ale za to zdecydowanie szybszy, a jedyną wadą jaka co prawda jest nieuprawniona, a o której dla bliższego ustalenia różnic pomiędzy sparingpartnerami chciałbym zdawkowo napisać, z racji mojego optowania za nieco gęstszym graniem była oszczędność niskich pomruków podczas cichego słuchania w nocy. Nie, nie mówię, że niskich tonów wtedy nie było, ale codzienne użytkowanie monstrualnie wielgachnych skrzyń rezonansowych gdy tylko nieopatrznie zapomniałem z czym się mierzę, dawało minimalne uczucie niedosytu. Tak, jedynie niedosytu, a nie braku, co w trudnych akustycznie pomieszczeniach może być całkowicie niezauważalne, a u mnie prawdopodobnie występowało jako konsekwencja zbyt dużego dla nich pokoju odsłuchowego. Gdy wszelkie dotychczas wyartykułowane informacje zbierzemy w jedną całość, okaże się, iż aplikując Gradienty w swój tor dostajemy pełny mikro-informacji, holograficzny i szybko narastający dźwięk. To jest pewna szkoła grania, za którą stoi spora rzesza melomanów, jednak jeśli nie spróbujemy jej na własnym organizmie – bez względu na osobiste przekonania, nigdy nie dowiemy się, czego doświadczają jej wielbiciele. Ja na szczęście miałem tę przyjemność i na przykładzie kilku srebrnych krążków postaram się nieco ją przybliżyć. Swoją batalię rozpocząłem od płyty „Switch” Nilsa Pettera Molvaera. Znany z łączenia elektroniki z naturalnymi instrumentami trębacz w tym podejściu nawet dla użytkownika bas-refleksu wypadł bardzo ciekawie. Dlaczego nie bardzo dobrze? Otóż wszelkie elektronicznie, sztucznie wygenerowane, najniższe tony na co dzień trzęsą całym pomieszczeniem, gdy tymczasem za sprawą Finów co prawda było ich zaskakująco dużo, ale nie powodowały dotychczasowego masowania trzewi. Jednak stając w obronie dzisiejszych bohaterek zapewniam, że jeśli zagraliby tak, jak rasowi konkurenci z obozu BR, mając wiedzę, co jak powinno wypaść, dopiero wtedy mógłbym mówić o ich ułomności. Odgrody mają dawać kontur i punktowość dźwięku, a nie rozlewać bas po ziemi . I właśnie tak wypadły Revolution Gradienta, czyli w wartościach bezwzględnych bdb. Jednak gdyby ktoś jeszcze próbował kręcić nosem, na potwierdzenie słuszności takiego postawienia sprawy niskich pomruków przychodzi płyta Johna Pottera w repertuarze Claudio Monteverdiego. Jak zapewne znakomicie pamiętacie, używam jej w prawie każdej recenzji. Raz, że ją dobrze znam, a dwa, daje mi możliwość sprawdzenia sposobu kreowania sceny muzycznej w realnej kubaturze kościelnej. To dla wielu produktów z działu elektroniki, jak i zespołów głośnikowych we wspomnianym aspekcie jest ciężką przeprawą, jednak w dzisiejszym podejściu potrzebowałem jej do innego celu. Chodzi mianowicie o bardzo słabo w tej sesji nagraniowej wypadający kontrabas. Całość projektu nagrywano na setkę i gdy z wszechobecnym pogłosem w zakresie wokalistyki i większości instrumentów poradzono sobie wyśmienicie, to sam kontrabas trochę cierpiał, gdyż jego mocno zbita prezentacja jest nieco ułomna. Nie na tyle, żebym wieszał na masteringowcu najgorsze epitety, jednak mógł trochę o niego powalczyć. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło i w sukurs z pomocą Panu Potterowi przyszli testowani właśnie Finowie. Nagle bardzo okrojona w informacje o strunach i pudle realizacja zaczęła się na tyle fajnie klarować, że po raz pierwszy usłyszałem drżenie samych drutów, jak również efekt wzmacniania ich drgań pudłem rezonansowym. Co ważne, taki sposób prezentacji wpływał jedynie na cierpiące na rozmycie najniższe rejestry, gdyż środek i góra będąc przedstawicielem obudowy zamkniętej, bez zawirowań kolorystycznych bardzo dobrze pokazywały barwę reszty czułych na osuszenie generatorów dźwięku z epoki. W efekcie dostałem bardzo równy i pełny w dane nutowe spektakl muzyczny. Na koniec w moich progach wystąpiła grupa Coldplay z płytą „A Rush Of Blood To The Head”. Ten krążek przyniósł mi ciekawy mariaż poprzednich wniosków. Niczego nie odbierałem jako zła, tylko efekt grania konstrukcji odgrodowej. Gdy wchodziła stopa perkusji, było punktowo, ale w stosunku do tego co mam na co dzień z nieco mniejszą energią. Wokal i wszelkie instrumenty strunowe za sprawą typowego głośnika współosiowego w obudowie zamkniętej nie zgłaszały problemów natury wypełnienia. A sama prezentacja materiału muzycznego była majstersztykiem w budowaniu dobrze poukładanego spektaklu w zakresie rozmiarów sceny dźwiękowej i zawieszenia w eterze poszczególnych źródeł pozornych. Nic, tylko słuchać i słuchać, czemu przez kilka dni z dużą przyjemnością się oddawałem.
Nie wiem, czy takie konstrukcje są dla wszystkich. Dlaczego? Jeśli ktoś poszukuje szkodliwej dla równowagi tonalnej przysłowiowej „łuny basu” – bez względu na to, co ten zwrot oznacza, spokojnie może je sobie odpuścić. Jeśli jednak szukacie czystości i sprężystości niskich tonów, a przy tym kochacie przyjemną dla ucha barwę, bez względu na fakt chwilowego braku przekonania powinniście zmierzyć się z testowanymi dzisiaj odgrodami. Zapewniam, będzie co najmniej ciekawie, a może okazać się, że to Wasz dotychczas nieosiągalny święty Graal. Ale to nie koniec listy potencjalnych zainteresowanych. Opisana grupa docelowa jest tylko wycinkiem tych, którzy powinni zainteresować się modelem Revolution. Kogo oprócz wcześniej wspomnianych mam na myśli? Oczywiście wszystkich, którzy cierpią na warunki lokalowe i za sprawą prozy życia codziennego, posiadają małe samotnie odsłuchowe lub skazani są na ciężkie warunki akustyczne w zakresie basu. Testowane kolumny są kilerem dla podobnych problemów, a bez problemu odważę się nawet stwierdzić, że z premedytacją potrafią je wykorzystać. Nie wierzycie, to sprawdźcie sami.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: ABYSSOUND ASX-2000
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 2
Kiedy ponad rok temu testowaliśmy przedstawicieli muszej wagi podłogówek, czyli lekkie niczym piórko, a dokładnie 12 kg piórek, otwierające ofertę fińskiego producenta Gradienty 6.0 uważaliśmy, że wcześniej, czy później zawitają u nas kolejne modele. Niby Evidence MK IV za bardzo nie miały czym złapać za oko, ale już na futurystyczne Helsinki 1.5 po prostu ostrzyliśmy sobie zęby, bo trudno znaleźć na rynku drugie, równie „odjechane” kolumny. Uzbroiliśmy się zatem w cierpliwość i czkaliśmy. Traf jednak chciał, że zamiast stopniowego, sukcesywnego wpinania się po kolejnych szczeblach fińskiej hierarchii od razu wskoczyliśmy na sam szczyt i dzięki uprzejmości polskiego dystrybutora – wrocławskiego Moje Audio otrzymaliśmy na niemalże miesiąc parkę topowych Revolution MK IV w wersji pasywnej.
Pomimo stereotypowego postrzegania Skandynawów, jako nacji o dość minimalistycznym podejściu do designu w przypadku tytułowych Gradientów sytuacja przedstawia się cokolwiek inaczej. O ile samej bryle nie sposób zarzucić nawet najmniejszej ekstrawagancji, gdyż mamy do czynienia z nader harmonijnymi i spokojnymi liniami kreślącymi proste formy zarówno podstawy basowej, jak i średnio – wysokotonowej nadstawki, to już dostępne opcje kolorystyczne mogą przyprawić o prawdziwy zawrót głowy. Początek wygląda całkiem niewinnie, gdyż wykonane ze sklejki elementy można zamówić w wersjach brzozowej, orzechowej, dębowej, czarnym macie, czarnym lakierze fortepianowym i takich samych białych wariacjach. Jeśli jednak spojrzymy na dostępne warianty pokrycia tekstylnego, to … najlepiej będzie przestać się nie potrzebnie głowić co poeta miał na myśli, tylko spytać się Pani Domu. Prościej, szybciej a przede wszystkim bezpieczniej w przypadku niedopasowania tonalnego do pozostałych elementów wystroju wnętrza – jeśli coś się nie zgra to nie będzie nasza wina. A proszę mi wierzyć, że jest z czego wybierać. Na dowód pełna, dostępna na stronie producenta lista: Aluminium, Anthracite, Beige, Cream, Cream White, Antique Pink, Bordeaux Red, Middle Gray, Gray, Dark Gray, Gentia Blue, Dark Blue, Mint Green, Pastel Green, Classic Green, Ochre, Orange, Carmine Red, Raspberry Red, Salmon, Pearl Violet, Pastel Yellow, Signal Yellow, Pale Brown, Sandstone. Jakieś pytania? Ano właśnie. Zacznijmy jednak od początku. Po pierwsze wypadałoby nadmienić, że zarówno chęć posiadania, jak i nawet kilkudniowego odsłuchu wiąże się z dość absorbującymi zabiegami natury logistycznej, gdyż o ile same kolumienki do największych nie należą, to ich modułowość (o czym za chwilę) powoduje iż zamiast dwóch kartonów dostajemy cztery, z których dwa większe skrywają moduły basowe a mniejsze sekcje średnio – wysokotonowe. W rezultacie samego dźwigania może nie ma zbyt dużo, ale w większości osobowych kompaktów konieczne będzie złożenie tylnych siedzeń i dłuższa chwila na zastanowienie jak to wszystko upchnąć. Samo wypakowanie w docelowym lokalu nie powinno już nastręczyć większych problemów. Poszczególne elementy porządnie zabezpieczono sztywnymi piankami a przy tym zostawiono na tyle dużo miejsca po bokach, że jeśli tylko podczas spedycji ktoś nie wjedzie w nie widlakiem, to nic nie powinno się im stać.
W momencie gdy rozłożymy zawartość kartonów na podłodze warto zrobić sobie przerwę na kawę i wszystko na spokojnie zaplanować, bo jeśli pójdziemy na „spontan”, to wszystko potrwa przynajmniej dwa razy dłużej niż powinno. Warto przede wszystkim zwrócić uwagę, że konstrukcja Gradientów opiera się w zasadzie na funkcjonalności podstaw górnych i dolnych modułów basowych. Na początku warto zatem najpierw uzbroić kolumny we wkręcane nóżki i wybrać taka ich wysokość, aby montowane również od spodu przewody głośnikowe miały szansę na odpowiednie ułożenie. Szczerze powiem, że z jednej strony z radością przyjąłem fakt trójkątnej podstawy zapewniającej zdecydowanie większy komfort podczas poziomowania a z drugiej nieco psioczyłem na pomysł ulokowania podwójnych terminali głośnikowych właśnie we wgłębieniu podstawy. Niestety zarówno większość posiadaczy głośnikowców grubości nadgarstka, jak i wszyscy Ci, którzy nie zaprzyjaźnili się dotąd z konfekcją widełkową obejdą się smakiem, gdyż szanse na podłączenie są bliskie zeru. Bliźniacze do dolnego okrągłe wycięcie znajdziemy na płycie górnej, lecz tym razem zamiast terminali głośnikowych w jego centrum umieszczono trójpinowe gniazdo XLR, w które wpinamy się zamontowanym na stale do sekcji średnio-wysokotonowej przewodem uzbrojonym w stosowny kątowy wtyk. Zanim jednak przystąpimy do tej czynności należy wkręcić wyposażone w nakrętkę kontrującą nagwintowane szpilki i dopiero na nich ustawić przypominającą ścięty ostrosłup „czapę”.
Całość, jak już zdążyłem nadmienić dość szczelnie pokrywa materiał maskownicy, więc jeśli nie wierzymy własnej sensoryce, czyli weryfikacji na tzw. macanta pomocne mogą okazać się wskazówki umieszczone na tabliczce znamionowej i … np. latarka. To właśnie dzięki nim zdołamy namierzyć umiejscowienie przetworników i prawidłowo skierować je ku słuchaczowi. Co ciekawe owa prawidłowość dotyczy głównie kardioidalnej (firmowa wariacja nt. odgrody) sekcji średnio-wysokotonowej wyposażonej w koaksjalną 176 mm jednostkę z włókna szklanego, w której centrum umieszczono 25 mm aluminiowy tweeter. Powyższe combo obsługuje zakres częstotliwości od 200 Hz do 20 kHz z punktem podziału ustawionym na 2800 Hz. Pasmo poniżej 200 Hz to już domena dwóch 30 cm basowców pracujących w układzie dipolowym w tzw. odgrodzie. I właśnie dzięki takiemu rozwiązaniu praktycznie do woli możemy obracać modułem basowym szukając optymalnego w naszym pomieszczeniu ustawienia. Ot takie średniowieczne DSP.
Po lekturze powyższego opisu z pewnością zastanawiają się Państwo jak tak dość niekonwencjonalne konstrukcje grają. W tym momencie mogę zaproponować dwie opcje – krótką, dla osób cierpiących na chroniczny niedoczas i szukających prostych i do bólu jednoznacznych odpowiedzi, oraz nieco dłuższą i mam nadzieję bardziej wyczerpującą. Na początek wersja fastfoodowa – grają dobrze, basowi brakuje nieco masy, idealne do pomieszczeń o problematycznej akustyce, przyda się porządny piec. Chętnych zapraszamy do kasy nr.5.
OK. No to teraz możemy przejść do właściwego bajkopisarstwa. Dzięki stosunkowo niewielkim gabarytom i równie mało absorbującej wadze wynikającej z faktu „niemania” przez Gradienty klasycznych obudów przez pierwsze kilka dni szukałem dla nich optymalnego ustawienia w moim dwudziestojednometrowym, średnio zagraconym pomieszczeniu odsłuchowym o dość przyjaznej akustyce. Po kilku próbach kombinacje z usytuowaniem wooferów uznałem za zupełnie niepotrzebne i po odsunięciu kolumn na ponad metr od tylnej ściany zostawiłem je skierowane w kierunku słuchacza. Po prostu granie na boki nie tylko niczego w mojej konfiguracji nie poprawiało a wręcz przeciwnie – przynajmniej ja tak odebrałem dodatkowe odchudzenie i ponadnormatywną lekkość podstawy basowej, która mówiąc zupełnie szczerze i tak wywoływała lekki niedosyt. Nie chodzi mi jednak o to, ze basu jako takiego nie było, bo był i jeśli tego wymagało nagranie, to całkiem dziarsko się odzywał i to z nieosiągalną dla większości klasycznych, w szczególności wentylowanych konstrukcji, szybkością i zróżnicowaniem, lecz za konturem i pierwszym impulsem nie było oczekiwanej masy. W efekcie motoryka była na pierwszy rzut ucha wyśmienita, ale już po chwili orientowaliśmy się, że spodziewany „foot-tapping factor”, czyli tzw. współczynnik przytupywania, jest co najwyżej na zadowalającym poziomie. Głębsza analiza powyższego zagadnienia wskazywała jednak na to, że jak to zwykle w audio bywa, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i … repertuaru. Bowiem wszędzie tam, gdzie w grę wchodziły dźwięki naturalne, niewspomagane elektrycznie i niesyntetyczne było co najmniej dobrze, no może z wyjątkiem „TaTaKu Best of Kodo II 1994-1999” KODO, które zabrzmiało ewidentnie zbyt zwiewnie i anemicznie. Skupmy się jednak na pozytywach. Wirtuozerski album „9 Dead Alive” przesympatycznego duetu Rodrigo y Gabriela dostarczył bowiem takiej frajdy i uczucia nawet nie tyle obecności, gdzieś tam na widowni, lecz uczestnictwa w nagraniu, że po wielokroć do tego nagrania wracałem. Powód był oczywisty gdyż połączenie punktowego źródła średnio-wysokotonowego z błyskawiczną reakcją na transjenty sekcji niskotonowej zaowocowały holograficznym wręcz realizmem a dodając do tego świetne oddanie wszelakiej maści smaczków i otaczającej duet aury nie sposób było tak rozpoczętą sesję przerywać. Dlatego tez pozostając w gitarowych klimatach sięgnąłem po „What’s It All About” Pata Metheny’ego i ponownie przez blisko godzinę mnie nie było dla nikogo. Z resztą jak mógłbym być w domu jak siedziałem z Patem i nie tyko słuchałem, ale i patrzyłem jak gra.
W tym momencie dochodzimy do kwestii budowania sceny muzycznej a akurat ten aspekt spektaklu Finowie opanowali naprawdę do perfekcji. Oddech, przestrzeń i swoboda w kreowaniu czasoprzestrzeni w jakiej odbywa się muzyczna narracja przypominała efekt może nie tyle wirtualnej rzeczywistości, bo tam wszystko jest przesadzone i wyostrzone, lecz raczej plenerowy koncert w jeszcze słoneczny, ale zmierzający ku zmierzchowi letni wieczór na którejś z greckich wysepek. Kilkanaście dni bez wpatrywania się w ekran komputera, obłędne jedzenie i leniwie sączona dwunastogwiazdkowa Metaxa Grand Olympian Reserve poniekąd załatwiają sprawę odbierania dźwięków w sposób zupełnie bezstresowy, wręcz organiczny. Mam nadzieję, że mnie Państwo rozumieją – to takie niewymuszone, możliwe dalekie od typowo audiofilskiej wyczynowości granie, którego celem jest sprawianie słuchaczowi przyjemności a nie ciągłe wytykanie ewentualnych niedoskonałości czy to samego nagrania, czy wręcz pozostałych elementów toru audio. Źródła pozorne lokalizujemy z łatwością, ale już nie dostrzegamy splotu nici, jakich użyto do obszycia pasa, na którym zawiesił swoja gitarę frontman, czy ilości plis w sukni operowej Divy.
Do wspomnianego braku masy najniższych składowych można oczywiście się przyzwyczaić i prawdę powiedziawszy już po kilku dniach praktycznie przestałem na ten aspekt zwracać zbyt baczną uwagę, lecz siadając do recenzji i przeglądając popełnione podczas odsłuchów notatki zauważyłem pewna prawidłowość. Prawidłowość o tyle ciekawa, co dość skutecznie kompensującą ewentualny niedosyt mocy i potęgi, czy spektakularności. Jeśli bowiem chciałem sobie przez czas jakiś połomotać, to po odpowiednio wyselekcjonowany materiał sięgałem nie do NASa, czy odtwarzacza CD, lecz do półek z winylami. Dzięki temu zabiegowi i poniekąd obecności świetnego phonostage’a Audion Premiere w torze nawet takie mało wysublimowane pozycje jak „Extreme II – Pornograffitti” Extreme, czy „Blaze Of Glory: Young Guns II” autorstwa Jona Bon Jovi’ego a nawet „Crazy Nights” Kiss wcale nie wypadały zbyt anorektycznie. Oczywiście nie sposób nie zauważyć, że z przeważającej większości konwencjonalnych, wspomaganych bas refleksem, konstrukcji z podobnego przedziału cenowego można uzyskać „nieco” więcej wypełnienia i masy, co w bezpośrednim porównaniu udało się nawet moim dyżurnym Gauderom, ale po raz kolejny dochodzimy do punktu, w którym do głosu dochodzą własne preferencje muzyczne, upodobania soniczne i … generalnie tzw. widzimisię.
Gradienty Revolution są na tyle charakterystyczne i na tyle unikalne, że jeśli sami ich nie posłuchacie, to nie będziecie wiedzieli, czy to, co oferują wpisuje się w wasze oczekiwania, czy też się z nimi zupełnie mija. Jednak zanim je od razu pokochacie miłością bezgraniczną, bądź odejdziecie zupełnie do nich nieprzekonani dajcie im kilka dni, pojeździjcie z nimi po pokoju i pokręćcie modułami basowymi, no i jeszcze jeden drobiazg – podepnijcie do nich porządny, wydajny prądowo wzmacniacz, bo bez tego poznacie je jedynie powierzchownie, a one warte są zdecydowanie głębszych relacji.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Moje Audio
Cena: 27 500 PLN
Dane techniczne:
Wzór promieniowania:
Bas: dipol
Średnica i wysokie: kardioidalny
Pasmo przenoszenia: 20-20000Hz +/-2dB
Impedancja: 6Ω (minimum 5Ω)
Skuteczność: 87dB/2.83V/1m
Rekomendowana moc wzmacniacza: 50-250W
Przetworniki: 2×300mm o długim skoku membrany, 176mm głośnik średniotonowy z membraną z włókna szklanego, koaksjalna kopułka aluminiowa 25mm
Częstotliwości podziału zwrotnicy: 200Hz, 2800Hz
Złącza: Podwójne gniazda głośnikowe
Wymiary (S x W x G): 41 × 102 × 36cm
Waga: 24 kg
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– DAC: T+A DAC 8 DSD
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Abyssound ASV-1000; Audion Premier
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Accustic Arts POWER I – MK 4
– Przedwzmacniacz liniowy: Emotiva XSP-1
– Końcówka mocy: Emotiva XPA-2
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips