1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Robert Koda Takumi K-15 + Takumi K-70

Robert Koda Takumi K-15 + Takumi K-70

Opinia 1

W życiu każdego z szacunkiem podchodzącego do zagadnień audio melomana, zdarzają się czasem sprzętowe spotkania na szczycie, o których sama myśl przyprawia o ciarki na plecach. Jest to dyktowane kilkoma czynnikami jak: cena danego komponentu, ciężko wypracowana przez lata kultowość, czy spełnienie swoich najskrytszych, teoretycznie nieosiągalnych marzeń rozdygotanego emocjonalnie audiofila. Patrząc z mojego punktu widzenia, po analizie portfolio przetestowanych urządzeń spokojnie można wykluczyć pierwszy i ostatni przykład i symptomy delikatnego podniecenia bez namysłu scedować na życiowy dorobek konstruktora. Wiem, wiem, to są często nadmuchane marketingową papką nazwiska, ale akurat z tytułowym Robertem Kodą jest zgoła inaczej. Jako były uczeń właściciela kultowej marki Audio Note Japan – Pana Hiroyasu Kondo zdobył na tyle duże zaufanie wśród audiofilów, że gdy wystąpił pod własną banderą, niejako z przydziału powinien dostać owacje na stojąco. Dodatkowym podgrzewającym atmosferę podniosłości aspektem, jest kraj pochodzenia – wspomniana Japonia, która nawet dla początkującego adepta sztuki odtwarzania dźwięku jest synonimem znakomitego dźwięku. Nie wdając się zbytnio w zagadnienia historyczne i nieco poganiany zniecierpliwieniem podzielenia się swoimi spostrzeżeniami, zapraszam na spotkanie z zestawem pre – power Roberta Kody, czyli Takumi K-15 i Takumi K-70, dystrybuowanym przez warszawski SoundClub.

Powiem szczerze, folderowe, czy broszurowe obrazki bez względu na jakość i artyzm ich zrobienia, nie oddają surowego piękna dostarczonej do testu elektroniki. Proste obudowy dzielonego wzmocnienia, przełamane prostokątnymi otworami przednich i tylnych ścianek, mogą wydawać się nieco toporne, gdy tymczasem po kilku, dosłownie kilku dniach stają się nieodłącznym dodatkiem tego projektu, spełniając dodatkowo ważną rolę otworów wentylacyjnych, jak również umożliwiających podłączenie stosownego okablowania. Co ciekawe, dla uspokojenia zmysłu unikania zbyt krzykliwych projektów obudów przez nasze drugie połówki, elementy wzmacniacza (trzy sztuki) powinny stać płaską powierzchnią do góry (tak jak zasilacz na fotografiach), czyniąc tym sposobem coś na kształt trzech mini stolików na kwiatki szanownej małżonki (żartowałem!). Ja dla uchylenia rąbka tajemnicy tych konstrukcji, monobloki postawiłem na odwrót, ale dbając o pełne chłodzenie tych hybrydowych konstrukcji, wykorzystałem w tym procesie firmowe, nakładane na przednie i tylne ścianki drewniane rynienki, stawiając je dodatkowo na granitowych płytach. Radiatory mocno się grzeją i bezpośredni kontakt z wykładziną nie byłby najszczęśliwszym rozwiązaniem. Spoglądając na zamieszczone zdjęcia, widać to jak na dłoni. Próbując zgrubnie opisać wygląd wzmocnienia, zdradzę, że zasilacz na brzuchu i plecach nie posiada żadnych dodatków, tworząc gładkie powierzchnie. Przód z uwagi na konstrukcję zbalansowaną cieszy oko usytuowanymi na zewnętrznych flankach dwiema pomarańczowymi lampkami i centralnie umieszczoną gałką, inicjującą pracę urządzenia. Tylny panel podobnie jak przód bez szaleństw uzbrojono tylko w dwa sporej wielkości wielopinowe przykręcane gniazda dystrybuujące prąd do końcówek i centralnie umieszczone gniazdo IEC. Monobloki w odróżnieniu od zasilacza wszelkie przyłącza i osprzęt lampowo – kondensatorowy eksponująna swoim brzuchu, czyli dolnej a więc niewidocznej podczas zalecanego użytkowania płaszczyźnie. W ramach kompatybilności z docelowym systemem, do dyspozycji mamy jedynie pojedyncze zaciski kolumnowe i wejścia sygnałowe RCA i XLR inicjowane stosownym hebelkiem. Z uwagi na spore ilości wydzielanego ciepła, boki na całej długości są radiatorami, a w celu ujednolicenia kolorystyki z dawcą życiodajnego prądu, przybrały kolor czarny, który na tle wpadających nieco w szampański odcień obudów, tworzy ładny kontrast wizualny. Przybyły na testy przedwzmacniacz liniowy jest najnowszym dzieckiem R. Kody i nieco różni się od kompletu wzmacniającego. W swym wyglądzie jest równie prostą konstrukcją, jak przed momentem opisywane komponenty, ale dla podkreślenia swoj pozycji jakościowej i cenowej, otrzymał kilka dodatkowych smaczków. W przedni panel jak wizytówkę wkomponowano naturalny podświetlany podczas pracy rubin, pozłacane pierścionki wokół pokręteł wzmocnienia i wyboru wejść i małe, również złote logo nad gałką włączania. Powiem tak, przepych aż kapie. Dalsze oględziny obudowy nie przynoszą nic szczególnego, aż dochodzimy do pleców pre, które w prawie w dwóch-trzecich powierzchni wykorzystano na zestaw wejść i wyjść RCA i XLR, by resztę zagospodarować olbrzymią złotą tabliczką ze stosowną ornamentyką nazwy urządzenia, nazwiska konstruktora z jego odręcznym podpisem. Aż dziw, że znalazło się jeszcze miejsce na tak prozaiczny dodatek, jakim jest gniazdo sieciowe. Kolokwialnie mówiąc, flagowy przedwzmacniacz Pana Roberta Kody zrobiony jest na bogato. A co, nie wolno? Toż to rodzynek na torcie naszego zestawu i musi się godnie prezentować.  Tak w skrócie wygląda przedstawiciel japońskiej szkoły konstruowania produktów audio, a jeśli kogoś ciekawi, jak taki przepych ma się do możliwości sonicznych, zapraszam do dalszej lektury.

Zwykle wszelkie teksty piszę podczas słuchania danego urządzenia bądź zestawu, gdy tymczasem sprawa RK miała czas na zdystansowanie się do zaprezentowanego brzmienia. Nie żebym miał problemy z brakiem weny, ale zawsze coś owiane legendą, już na starcie  ma po swojej stronie kilka punktów akonto, czego chciałem uniknąć, co biorąc pod uwagę moje kilkukrotne zabieganie o ten zestaw, byłoby całkowicie usprawiedliwione. Ale jak wspomniałem, znalazłem kilka wolnych dni, by zastanowić się, czy czasem w trakcie słuchania nie uległem naciskom cennika, dlatego z pełną odpowiedzialnością mogę podpisać się pod tą relacją procesu testowego. A ten dla zespołu wzmacniającego oznaczonego K-15 i K-70 nie był wcale łatwy i przyjemny. Na pierwszy ogień poszedł przedwzmacniacz, który jako spełnienie obietnic klubowych zawiozłem do warszawskiego KAIM-u. Panowie są wiecznie dłubiącymi osobnikami, co często daje się odczuć po szukających dziury w całym ocenach przywożonych przez mnie urządzeń. Tym razem jednak było diametralnie inaczej. Gdy wszyscy nieco pośmiali się na temat żądanej kwoty, uzbrojony w rodowitego Japończyka klubowy set, dość szybko pokazał bywalcom, gdzie jest ich miejsce. Ale proszę nie odbierać tego jako złośliwe patrzenie na nich z góry, tylko lekki przytyk do przekonania o wiecznej nieomylności, która notabene często ma rację bytu. A, że czytają moje wypociny, to z miłą chęcią chciałem im w tym akapicie po przyjacielsku przyłożyć. Ale wracajmy na plan akcji z Kodą. Jego głównymi, dotąd nieosiągalnymi przez wizytujące naszą mekkę urządzenia zaletami były barwa, oddech i gradacja planów, przy ponadprzeciętnej rozdzielczości. Biorąc pod uwagę zastosowanie aluminiowych przetworników (od góry, przez środek, po dół) w stacjonujących tam kolumnach, było to nad wyraz dużym osiągnięciem. Jak dotąd, jakakolwiek nad-rozdzielczość powodowała niemiłe artefakty dla ucha, a w tym przypadku fantastycznie brzmiąca muzyka, prawie zmuszała nas do kręcenia gałką wzmocnienia w stronę nieskończoności bez uczucia natarczywości. To był dla wszystkich bardzo pouczający wieczór. Na tyle poruszający ich wyobraźnię, że główny trzon leniwych piątkowych bywalców postanowił zaznać całego przedsięwzięcia pod tytułem Robert Koda w moim zaciszu domowym. Czekaliśmy jedynie na powrót z tourne po Polsce moich referencyjnych ISIS-ów. Cdn.

Mój osobisty epizod ze wzmocnieniem z kraju samurajów miał trzy odsłony. Pierwsza opierała się o mniejsze konstrukcje marki Trenner & Fariedl Pharoach, by w drugiej przeskoczyć na odgrody polskiej manufaktury Ardento. Trzecia, finalizująca cały test, była spotkaniem austriacko-japońskim w dostępnej na naszym rynku szczytowej obsadzie, czyli Koda z ISIS-ami. Już początek, z nieco odstającymi jakościowo od produktu Made In Japan, kolumnami był bardzo owocny w zaskakująco pozytywne doznania, gdyż to, co po wpięciu w tor tandemu K-15 i K-70 stało się z modelem Pharoach, nie było osiągalne ze stacjonującym u mnie na co dzień Reimyo.  Nie żeby była tragedia, ale takiej głębi z tych konstrukcji nie byłem w stanie w żaden sposób uzyskać, mimo wielu prób z pozycjonowaniem kolumn względem słuchacza, a to w muzyce jakiej słucham, jest bardzo istotnym elementem. Jedyną zmianą grania całego zestawu u mnie w stosunku do występów klubowych samego przedwzmacniacza, był sznyt grania lampą, z jej utemperowaniem górnych rejestrów. Ale to jak dla mnie było tylko informacją o specyfice , a nie jakości grania. Tak się złożyło, że na drugi dzień dotarły do mnie rzeczone kolumny Ardento Alter II i po przesiadce na nie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ów nalot prysł w nieznane. Oczywiście zanim podpiąłem nowoprzybyłe kolumny do testowanej układanki, spędziłem z nimi i wzorcowym setem Reimyo ładnych kilkanaście zapoznawczych krążków. To są odgrody, co powoduje diametralnie inną percepcję dobiegających do słuchacza fal dźwiękowych. Do tego uzbrojone w dość oszczędny w barwę (jak na moje standardy) papierowy driver Sonido i sporej wielkości mocno informującą o wszystkim wstęgę Aurum Cantus. Jednak konstruktor znając te przypadłości, zaaplikował kolumnom stosowne potencjometry dopasowujące do konkretnych potrzeb użytkownika i po kilkunastu płytach wiedziałem z czym to się je. Nasycony możliwościami polskiego zestawu, wpuściłem go w tor testowy, by po kilku ruchach dostrajających, przystąpić do weryfikacji takiego połączenia. Już na wstępie takiej aplikacji mam dobrą wiadomość, gdyż również i w tym przypadku potwierdziły się umiejętności Kody w zakresie budowania sceny muzycznej, z tą tylko różnicą, że za sprawą konstrukcji grających do przodu i tyłu na raz, ta ograniczona była jedynie tylną ścianą z zakusami na dalsze rejony. Przyglądając się poszczególnym pasmom, zacznę od najniższych składowych, które w Trennerach straciły nieco szybkość i ostrość krawędzi, by w tej konfiguracji wrócić do fantastycznej konturowości. Średnica dzięki wspomnianemu wcześniej nalotowi szklanej bańki zrobiła się bardziej balsamiczna niż z moim setem, a góra nosząc oczywiście wspomniane znamiona ugładzenia, dzięki wstędze iskrzyła pełną paletą informacyjną. Patrząc całościowo, dostałem niski i ostro rysowany bas, gładki środek i dźwięczną górę, plasując tym sposobem dźwięk bardzo blisko moich preferencji. Dlaczego blisko? Już zdradzam. Ja szukając w muzyce przede wszystkim przyjemności, stawiam na dociążone środkowe pasmo, a zastosowane w Alterach przetworniki mimo, że są papierowe, nie brzmią dokładnie w oczekiwanej przeze mnie barwie. Z taką prezentacją spokojnie mógłbym żyć, ale z uwagi na testowanie szczytów możliwości konstruktorskich, miałem pełne prawo do szukania absolutu, który w tym zestawieniu nie był moim punktem „G”. Niemniej jednak, zanim nastąpiła zmiana na stacjonujące na stałe u mnie kolumny, zaznałem wielu fantastycznie zagranych płyt z muzyką dawną, która zdawała się mi odwdzięczać, za sparowanie dzielonego Japończyka z Polkami. Owa przywołana głębia i iskra, były rzadko spotykanym doznaniem nawet w moim systemie, dlatego określiłem to połączenie jako bardzo bliskie moim oczekiwaniom. Podczas procesu testowego nie omieszkałem spróbować czegoś cięższego i kilka razy w napędzie lądował krążek z muzyką rockową. Czy to Coldplay, czy Led Zeppelin, efekty dźwiękowe były co najmniej dobre, ale z racji sporadycznego obcowania z taką muzyką, nie będę się specjalnie uzewnętrzniał, choćby z szacunku dla słuchanych konstrukcji. Czy to wzmocnienie uniesie taki gatunek muzyczny w ocenie wymagającego słuchacza, sprawdzi sobie potencjalny klient, ja stwierdzam, że było dobrze. I gdy prawie przyzwyczaiłem się do tak zestawionego seta, dotarły moje kolumny. Niecierpliwe przepięcie i już po pierwszych nutach wiedziałem, za co je uwielbiam – oczywiście średnica. Też papierowa, ale diametralnie inna, aż gęsta od barwy. Niestety na pełen bezinwazyjny powrót do ISIS-ów znowu potrzebowałem kilku płyt i gdy ten proces miałem za sobą, zaprosiłem wspomnianych wcześniej klubowiczów.

Gdy loża szyderców zasiadła na swoich miejscach, od razu zaczęli węszyć spisek i muszę przyznać, że mieli całkowitą rację. Klubowe spotkanie z samym preampem było nieco bardziej swobodne w budowaniu spektaklu muzycznego, niż to u mnie. Powrócił wyraźny nalot lampy, który panowie odebrali jako ograniczenie oddechu. Nie zwracali uwagi na daleki rys sceny muzycznej. Dla nich liczyła się energia, szybkość i dźwięczność, kosztem rozciągłości bytu międzykolumnowego. Chcąc zaspokoić ich preferencje, rozpocząłem żmudną żonglerkę kablami, przynosząc według nich, idące w dobrym kierunku zmiany. Niestety, gdy oni widzieli w tym postęp, ja odczuwałem to jako degradację, gdyż każdorazowe zwiększenie udziału przednich formacji, powodowało utratę tak ważnej dla mnie eteryczności dźwięku. Inną sprawą był fakt sporej, bo sześcioosobowej grupy słuchaczy, która niejako przez swą ilość stawiała wymóg słyszalności dla wszystkich, zmuszając do częstego pogłaśniania, w konsekwencji stając się nieosiągalnym do rzetelnej oceny brzmienia zbiorem dobrze słyszalnych dźwięków. Tak wiem, dobry sprzęt gra wszystko i na pełnej palecie głośności, ale do recenzji trafił zestaw wyrafinowany i ja szukałem raczej wyczynu, niż ogólnych wartości sonicznych. Po takim obrocie spawy postanowiliśmy ponownie zweryfikować możliwości samego pre i do pracy zaprzęgliśmy końcówkę Reimyo. Ten ruch potwierdzał bezkompromisowość przedwzmacniacza. Wszystko wróciło do wcześniej usłyszanej normy, czyli pojawił się blask, oddech i szybkość, utwierdzając nas w przekonaniu o pewnym sznycie gania samych końcówek, który należy korygować podłączanym zestawem głośnikowym. I w takiej konfiguracji zakończyliśmy ten wieczór. Gdy późnym wieczorem goście udali się do domów, ja postanowiłem jeszcze raz przekonać się, czy wypowiedziane przeze mnie w początkowej fazie testów słowa, o chęci zamiany posiadanego wzmocnienia na testowane, miały jakakolwiek podstawę. Zapuściłem niezobowiązująco kilka płyt i stwierdzam, że niestety mam chyba nieco inne preferencje niż większość populacji, gdyż z dużą dozą chęci po drobnych korektach okablowania chętnie dokonałbym roszady. Tak, set Kody ma pewną manierę, ale to tylko kwestia odpowiedniego zestawienia komponentów, co kilka linijek wcześniej udowodniłem. A mając spore doświadczenie z wieloma wyszukanymi zestawieniami, wiem, że takie możliwości oferują tylko nieliczni.

Reasumując, połączenie z ISIS-ami przy fenomenalnym budowaniu sceny muzycznej, wprowadzało pewne ograniczenia w fakturze wysokich tonów, powodując tym efekt delikatnego braku oddechu. Ale taki odbiór towarzyszył mi tylko w początkowej fazie przesiadki, dość szybko stając się niezauważalnym. Goście pewnie się zdziwią, ale każdy powrót do tego według nich ograniczonego oddechu, wprowadzał w przekaz muzyczny dawkę eteryczności, która w pełni rekompensowała brak bezpośredniości. Gdy słuchamy muzyki kontemplacyjnej, nie liczy się głównie jej rozmach (to oczywiście też), ale emocje jakie w nas wywołuje i bez znaczenia jest fakt, co w zamian poświęcamy. Przynajmniej ja tak to postrzegam. Idąc dalej tropem częstotliwości, bas również nieco stracił, zwiększając nieco swój udział kosztem precyzji. Jednak obcując z zestawem z kraju kwitnącej wiśni kilka tygodni, oświadczam, że za taką prezentację wirtualnej sceny jestem w stanie oddać nieco blasku i konturu, a mając pewne doświadczenie i osłuchanie, wiem, że bez problemu drobną roszadą komponentów dość szybko wróciłbym do oczekiwanego wzorca. To naprawdę nie jest trudne. Wystarczy wiedzieć, czego oczekujemy i małymi kroczkami podążać w obranym kierunku.
 
Czy testowany set wzmocnienia z Japonii jest dla wszystkich? Z pewnością nie. Jak znakomicie zdajemy sobie sprawę, nie ma takiego producenta, który dogodziłby każdemu. Jednak, jeśli ktoś jako priorytet stawia odtworzenie sceny muzycznej, powinien zainteresować się bohaterami dzisiejszego spotkania. To jest mój konik i jakakolwiek droga na skróty w tej materii byłaby natychmiast wypunktowana. Tymczasem podczas tych kilku roszad kolumnowych, nawet przez moment nie odczułem osłabienia tej zalety. Oczywiście sztuczne poprawianie brzmienia chaotycznymi ruchami na potrzeby gości, według mnie zgłaszało pewną degradację rysowania głębi, ale były to tylko chwilowe natychmiast wytykane przeze mnie epizody. Przytoczone uwagi są również pokłosiem dostępu do niezbyt dużej ilości kolumn. Wiadomo, że w procesie synergicznego zestawiania układanki audio, możliwości są zdecydowanie większe, dlatego nie obawiałbym się zbytnio wytykanych przez moich gości drobnych naleciałości. To jest pewna wartość dodana, która jednemu przypadnie do gustu, a innemu będzie spędzać sen z powiek. Nikt przecież nie powiedział, że audio jest lekkim kawałkiem chleba i jeden kęs zaspokoi gusta wszystkich. Jeśli szukacie epizodu pod tytułem „Oderwanie się od realnego Świata przy muzycznych frazach swojego systemu”, to set Roberta Kody jest do tego idealnym partnerem, a że jest drogi i według mnie znakomicie się broni, tylko podnosi poziom jego wyrafinowania.

    
Jacek Pazio

Opinia 2

Zanim przejdziemy do meritum niniejszej recenzji warto, choć przez chwilę, zastanowić się w jakich czasach przyszło nam żyć. Przykładowo, dawniej, gdy wybrankę swojego serca chciało się przedstawić starszyźnie rodu w jak najbardziej korzystnym świetle wspominało się, iż jest panną z dobrego domu z fortepianem. Znaczy się, że dziewczę nie tylko pisate i czytate, ale i wyedukowane muzycznie, więc rozumne, inteligentne, a i obu rąk lewych nie ma, bo zagrać coś potrafi. Pytanie jak taka „promocja” powinna przebiegać w kręgach współczesnych złotouchych. Fortepian powinien zostać zastąpiony jakimś zacnym gramofonem w stylu S.M.E, Kronosa, Transrotora a może odpowiednio wysublimowaną amplifikacją Air Tighta, Vitusa, bądź Kondo? Trudno powiedzieć, lecz prawdę powiedziawszy, jeśli ktoś w tych pełnych pośpiechu czasach znajduje choć chwilę na relaks przy muzyce to już jest dobrze. Z podobnego założenia wyszli również rodzice pewnego, pochodzącego z Pietermaritzburga (RPA) młodzieńca i od małego wpajali mu, że jakość dźwięku ma znaczenie a jeśli oferta urządzeń dostępnych na rynku jest nieosiągalna, bądź niesatysfakcjonująca to czasem warto złapać za lutownicę i zrobić coś samemu. Dodatkowo, Robert Koch, bo to o nim mowa, nie potrafił zbyt długo usiedzieć w jednym miejscu, więc podróżował to tu, to tam i właśnie podczas wojaży po Australii otrzymał w jednym z tamtejszych salonów Hi-Fi nędzną fotokopię katalogu … Kondo. Wyznając zasadę, że do odważnych świat należy do Kondo Sana wysłanych zostało kilka listów i faxów z prośbą o pracę, które oczywiście pozostały bez odpowiedzi.
Los był jednak dla Roberta nader łaskawy, gdyż udało mu się nie tylko znaleźć zatrudnienie w branży – Audio Note UK, lecz również nawiązać kontakty z kwaterą główną Audio Note Japan a przy pierwszej nadarzającej się okazji, jaką niewątpliwie była wizyta Hiroyasu Kondo, dostać się pod jego skrzydła. Jednak dla pełnego energii i niespokojnego duchem młodego człowieka relacje z mistrzem nie zawsze układały się idealnie, czego dowodem było trzykrotne rozstawanie się i powrót do Kondo Audio. Nie dość, że takie praktyki są raczej niespotykane w Japonii, gdzie po prostu nie wraca się do firmy, z której się raz odeszło, lecz jak sam zainteresowany przyznaje relacje panujące pomiędzy obiema stronami oparte były zarówno na miłości, jak i nienawiści. Kursując tak pomiędzy RPA i Japonią i nie bardzo mogąc zdecydować się na zapuszczenie korzeni w którymkolwiek z tych miejsc Robert Koch ożenił się z Japonką a w momencie pojawienia się na świecie ich syna zdecydował się na stałe osiąść w Kraju Kwitnącej Wiśni. Przez pierwsze dwa lata ponownie związał się z Kondo, lecz już w tedy, niejako w ramach weekendowego majsterkowania tworzył podwaliny pod swoją oficjalną działalność, która wystartowała pod szyldem „Robert Koda”.
Cały ten przydługi wstęp ma jedno zadanie – pokazać twórcę – człowieka odpowiedzialnego za powstanie recenzowanych urządzeń i umożliwić Czytelnikom spojrzenie, przez pryzmat jego postaci, na będący obiektem niniejszego testu ekstremalnie high-endowy zestaw, w skład którego weszły przedwzmacniacz liniowy Takumi K-15, oraz końcówki mocy Takumi K-70.

Biorąc pod uwagę, że roczna produkcja Takumi K-70 wynosi 20 par na rok i to przy założeniu, że ich konstruktor pracuje sześć dni w tygodniu, możemy czuć się wielkimi szczęściarzami. Dodając do tego dedykowany – topowy przedwzmacniacz Takumi K-15 byliśmy w tzw. audiofilskim siódmym niebie. W końcu, dzięki uprzejmości warszawskiego SoundClubu mogliśmy przez kilka tygodni delektować się dźwiękiem prawdziwie legendarnej amplifikacji. Nawet nasze Małżonki wykazały dalece niepokojące zainteresowanie rozstawioną aparaturą, które jak się miało później okazać wynikało wyłącznie z prób ocenienia „przydatności” umieszczonego na froncie preampu rubinu.
Patrząc na design urządzeń Roberta Kody trudno odmówić im zarówno elegancji, jak i ponadczasowej prostoty, którą charakteryzuje jedna, acz niezwykle istotna cecha – nigdy się nie nudzi. Dodatkowo to projekt do bólu praktyczny i dostosowany do zasad ergonomii. W końcówkach mocy zarówno kondensatory, jak i lampy, choć znajdują się na zewnątrz obudów, to jednocześnie nie są narażone ani na kurz, ani na ewentualne uszkodzenia mechaniczne, gdyż zgodnie z teoretycznymi założeniami powinny być od spodu urządzeń. Z premedytacją przemyciłem w poprzednim zdaniu pewną dozę teoretycznych dywagacji, gdyż mając możliwość cieszenia oczu bursztynowo żarzącymi się bańkami nawet przez myśl nam nie przeszło ukrywania ich przed naszym wzrokiem. Całość utrzymana w szampańsko złotej tonacji obejmuje dwa monofoniczne moduły sygnałowe, oraz wspólny dla nich zasilacz. Grube płyty ścian przednich i tylnych zdobią prostokątne „otwory strzelnicze”, które nie tylko ułatwiają cyrkulację powietrza, lecz również (przy założeniu, że monobloki ustawimy lampami do dołu), jako taki podgląd lamp oraz … zastępują standardowe nóżki. Dla tego też wraz z nimi otrzymujemy dedykowane listewki, które nakłada się na ich krawędzie. O stanie pracy wzmacniaczy informują również bursztynowe diody sekcji zasilającej, pomiędzy którymi umieszczono obrotowy włącznik główny.
Przedwzmacniacz otrzymał zdecydowanie mniejsze chassis, lecz proszę nie dać się zwieść jego zgrabnej posturze, gdyż to urocze maleństwo waży niemalże 30 kg. Front to połączenie minimalizmu z wręcz jubilerskim wysmakowaniem. Za aspekt użytkowy odpowiada ulokowany w okolicach lewego dolnego rogu włącznik główny (brak trybu stand-by) oraz dwie gałki pełniące rolę selektora źródeł i regulacji głośności. Jednak równie ważny jest aspekt estetyczny. Wokół obu wspomnianych gałek umieszczono ozdobne, złocone pierścienie, nad włącznikiem znalazła się również złocona tabliczka z firmowym logotypem a informacje o włączeniu urządzenia przekazuje pokaźnych rozmiarów podświetlany … rubin. Jakby tego było mało obudowę skręcono pozłacanymi śrubami. Istne szaleństwo. Szlachetnym kruszcem pyszni się również tabliczka znamionowa na ścianie tylnej preampu, oprócz której udało się jeszcze zmieścić pięć par wejść oraz dwie pary wyjść analogowych i to zarówno w standardzie RCA, jak i XLR. Wyboru, z których chcemy korzystać dokonujemy stosownym hebelkiem.
K-70 są hybrydowymi konstrukcjami single-ended opartymi na 32 tranzystorach i dwóch triodach Raytheon JAN 5842 WA (w sieci natrafiłem też na wersje z NOSami RCA) na monoblok, oraz po jednym prostowniku 6X5 na kanał w sekcji zasilającej. Odseparowanie zasilania od części sygnałowej i umieszczenie jej w odrębnym module nie jest może zbyt unikalne, ale tutaj nie chodzi o wyważanie otwartych już drzwi, lecz doprowadzenie istniejących rozwiązań do perfekcji. Służą temu m.in. długie (możliwość dopasowania długości do potrzeb nabywcy) przewody zasilające moduły wzmacniające, dzięki czemu można je ustawić jak najbliżej kolumn i przez to zminimalizować wpływ kabli głośnikowych. Oczywiście w tym momencie pojawia się problem interkonektów, lecz i na to znalazło się rozwiązanie – przy takiej konfiguracji zalecane są połączenia zbalansowane (po XLRach).

Choć tytułowy zestaw gra praktycznie od momentu uruchomienia warto uzbroić się w cierpliwość i do krytycznych odsłuchów zasiadać po około godzinie od włączenia elektroniki. Przez ten czas urządzenia zdążą osiągnąć właściwą temperaturę pracy i w pełni ustabilizować się zarówno termicznie, jak i elektrycznie. Ponadto my również zdążymy chwilę ochłonąć i już ze spokojną głową zasiąść w wygodnym fotelu.
Niezależnie od poziomu głośności jakość generowanego przez japońskie wzmocnienie dźwięku była obezwładniająco – porażająca. Natychmiastowość i szybkość szły w parze ze zjawiskową finezją, wysublimowaniem i … zupełnie naturalną potęgą.  Słodycz i muzykalność utożsamiana z najlepszymi triodowymi konstrukcjami single-ended miały odpowiednie zaplecze w typowo tranzystorowej mocy i motoryczności.

Zacząłem od mocno klimatycznego repertuaru – „Seven Days” Dadawy wydanego na XRCD. Krystalicznie czyste wokale, hektary przestrzeni, poszarpane frazy i zupełnie niezrozumiała warstwa tekstowa pozwalały w pełni docenić finezję i transparentność testowanej amplifikacji. Potem zrobiło się jeszcze ciekawiej, gdyż do głosu doszedł Timbaland z „Shock Value”. Potężne kopnięcie na basie, lekko nosowy wokal Nelly Furtado, pulsujący rytm i niezwykła, wręcz zadziwiająca jak na tak komercyjne nagranie namacalność. Dodatkowo wyraźnie słychać było wieloplanowość a w utworze „Bounce” zastanawiająca, przy Alterach czerpiących życiodajną energię z czysto tranzystorowej amplifikacji, lekkość najniższego basu opartego na konturze, lecz z ewidentnym niedoborem masy i wolumenu odeszła w całkowitą niepamięć, choć i tak zdecydowanie pełniejszym, bardziej spójnym przekazem czarowało „Apologize”. A to wszystko z kolumnami Ardento – wystarczyła zmiana wzmacniaczy i proszę.
Na „Misplaced Childhood” Marillion, pomimo oczywistej, tożsamej dla rocka końca lat 90-ych surowości dźwięk nie nosił nawet najmniejszych znamion ofensywności a tak krytyczne zagadnienia, jak np. sybilanty wypadły całkiem kulturalnie. Nawet blachy, którym może i brakowało audiofilskiego wypełnienia i blasku nie irytowały zbytnią suchością a jedynie pokazywały prawdę o czasach, w jakich dokonano rejestracji.
Co innego „Beit” Masady (John Zorn, Dave Douglas, Greg Cohen, Joey Baron), który od pierwszych taktów po prostu miażdżył. Blask na górze, punktowy, zbierający się, zwinny bas i linia kontrabasu, której inaczej aniżeli mianem referencyjnej, o świetnej czytelności określić nie sposób.
To jednak było jedynie preludium do prawdziwej uczty, jaka miała się rozpocząć tuż po opuszczeniu wkładki na pierwszy z winyli. Dopiero przesiadka na ten przeżywający drugą młodość format odkryła prawdziwy potencjał japońskiej amplifikacji. Włączony niemalże na rozgrzewkę album „The Tube Only Night Music” Taceta sprawił, że przecieraliśmy oczy ze zdziwienia, gdyż takiego realizmu z zestawu audio nie dane nam było jeszcze zaznać, przynajmniej na tych pułapach cenowych (Kagury Kondo w dedykowanym systemie i firmowy set Silbatone sprzed bodajże dwóch lat prezentowany w Monachium, są na razie w moim prywatnym rankingu nie do pobicia). Pomijając fakt, iż repertuar jest jak na muzykę poważną iście niepoważny to słuchało się tych znanych na pamięć fraz z wypiekami na twarzy.
Zmiana repertuaru na bardziej współczesne, jazzowe klimaty w stylu „Time Out” The Dave Brubeck Quartet, czy trudną do jednoznacznej kategoryzacji ścieżkę dźwiękową „The Cloud Atlas Sextet” tylko potwierdziły uniwersalność i wszechstronność testowanego zestawu. Jednak najbardziej namacalne, realne i rzeczywiste dźwięki będące dowodem na to, jak blisko High-End potrafi zbliżyć się do muzyki granej na żywo zapewniły dwa albumy z serii „The Berliner Direct To Disc Recordings” – Die Tommys „Volume 1” i …. tylko proszę się nie śmiać „March 28” Elaizy. Otwartość dźwięku, głębia budowanej sceny i prawdziwy oddech były wprost hipnotyzujące. Dla takich chwil warto być audiofilem.

Zgodnie z założeniami twórcy, ta amplifikacja jest po prostu kompletna i skończona. Dostarcza wszystkie kolory, emocje i niuanse zawarte w muzyce praktycznie nic od siebie nie dodając, nie zabierając, ani nie „podrasowując” czegokolwiek. Jest też zarazem kategorycznym zaprzeczeniem bezduszności i bezpłciowej neutralności. Pierwszy raz spotkałem się z sytuacją, gdy testowane/odsłuchiwane urządzenie – w tym wypadku dzielone wzmocnienie, nie za bardzo dało się z czymkolwiek innym porównać. Im bardziej starałem się znaleźć jakiś punkt odniesienia, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że Takumi K-15 w parze z K-70 są klasą samą dla siebie a konkurencji trzeba wypatrywać w okolicach … miliona (wspominane Kagury Kondo, Silbatone, etc.). Jeśli kiedykolwiek nurtowało Państwa pytanie, jak powinien brzmieć szczyt, kres High-Endu proponuję odsłuch topowej amplifikacji Roberta Kody. Oczywiście są też inne szczyty, lecz przynajmniej dla mnie zdobycie tego tytułowego czterystutysięcznika byłoby końcem audiofilskiej wspinaczki.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: SoundClub
Ceny:
Takumi K-15: 55 000 $
Takumi K-70 Gen II: 60 000 $

Dane techniczne
Takumi K-15
Wejścia: 5 par XLR [gorący pin 2]; 5 par RCA.
Wyjścia: 2 pary RCA, 2 pary XLR [gorący pin 2].
Stosunek sygnał/szum: 114dB/1V RMS na wyjściu; 147dBA przy maksymalnym wzmocnieniu [dokładna ocena niemożliwa z powodu ograniczeń pomiarowych]
Dynamika: >148 dB (A)
Pasmo przenoszenia: 20Hz – 20KHz +/- 0.03dB
Wzmocnienie: +8 dB
Napięcie wyjściowe: 30V RMS [single-ended], 2x30V RMS [zbalansowane]
Impedancja wejściowa (RCA/XLR): 50 kΩ/50 kΩ na fazę
Impedancja wyjściowa (RCA/XLR): 60 Ω/ 30Ω na fazę
Zniekształcenia THD (w środku pasma): <0,0003%/ @ 1Khz / 2.5V
Zużycie energii: 30W [włączony], 0W [wyłączony]
Waga: 29 kg netto; 35 kg z opakowaniem (skrzynia lotnicza)
Wymiary (S x G x W): 389 x 385 x 158 mm (bez nóżek)

Takumi K-70
Typ: hybryda Singe Ended Class A
Moc wyjściowa: >70 W/ 3-7Ω
Wzmocnienie: 25,5 dB tryb napięciowy, 10V/mA tryb prądowy
Impedancja wejściowa: 30 kΩ w trybie napięciowym, 50 Ω w trybie prądowym
Stosunek sygnał/szum: >115 dB średnio ważony, 97 dB 1W/8 Ω
Zużycie energii: 1000W niezależnie od głośności i obciążenia
Waga: Zasilacz – 40 kg, Monobloki – 20 kg/szt.
Wymiary (S x G x W): 380 x 550 x 256 mm / szt.

System wykorzystywany w teście:
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl PHAROAH, Trenner & Friedl ISIS, Ardento Alter II
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa), Ardento
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa zasilająca POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Pobierz jako PDF