Opinia 1
Z perspektywy czasu i najoględniej rzecz ujmując miejsca, w którym obecnie się znajduję Roksan nieodparcie kojarzy mi się z młodością, studenckimi perypetiami, pierwszą pracą i pierwszymi fascynacjami audio. Seria Caspian, obok Arcamów Alpha, Alchemista Krakena i „prosiaczków” Musical Fidelity była, przynajmniej dla mnie kwintesencją Hi-Fi. Oczywiście zdawałem sobie sprawę z istnienia, a nawet pozwalałem sobie od czasu do czasu na odsłuch, Gryphonów, Krelli, czy Levinsonów, lecz była to taka stratosfera cenowa, że nawet nie przypuszczałem, że kiedyś właśnie takimi urządzeniami przyjdzie mi się zajmować. Jednak ad rem. Roksan to istniejąca od 1985 roku marka, która zadebiutowała na rynku gramofonem Xerxes, który w 2005 r. doczekał się swojej jubileuszowej wersji i nadal cieszy się w pełni zasłużonym uznaniem wśród miłośników czarnej płyty. Jednak zanim ten, bądź inny (do wyboru jest jeszcze RADIUS 5 MkII) gramofon ww. marki trafi do nas na testy postanowiliśmy sprawdzić jak Brytyjczycy radzą sobie na diametralnie innym polu HiFi, jakim jest segment lifestyle. W związku z powyższym wzięliśmy na warsztat jeden z ładniejszych z zarazem najbardziej kompaktowych wysokiej klasy wzmacniaczy zintegrowanych dostępnych na rynku – Roksan Oxygene.
Obły, kwadratowy i przede wszystkim uroczo niewielki, pokryty lakierem fortepianowym aluminiowy odlew zarówno z daleka, jak i przy bliższym poznaniu jasno daje do zrozumienia, że celuje w segment premium. Tutaj nie ma miejsca na tanie plastiki i udające coś, czym nie są radiatory i inne gadżety. Postawiono za to na elegancję, funkcjonalność i wszechobecny minimalizm. Żadna z widocznych po ustawieniu urządzenia powierzchni nie została skalana jakimkolwiek przyciskiem, czy pokrętłem. Front praktycznie w całości zajmuje „sito” chroniące ukryty za gęstą perforacją, czytelny nawet z większej odległości, wyświetlacz, który oczywiście można przyciemnić, bądź całkowicie wyłączyć, jednak nawet w swoim najbardziej intensywnym trybie o ile tylko nie patrzymy na niego na wprost po prostu nie razi i nie przeszkadza nawet podczas nocnych odsłuchów.
Ściana tylna może nie poraża ilością wejść, lecz jeśli weźmiemy pod uwagę lifestyle’ową dedykację i obecną na pokładzie bezprzewodową łączność (o czym dalej), nie sposób kręcić nosem. Użytkownik otrzymuje do dyspozycji trzy wejścia liniowe i podwójne wyjścia dla subwooferów. Warto poświęcić chwilę na terminale głośnikowe, gdyż o ile posiadacze przewodów głośnikowych zakonfekcjonowanych konwencjonalnymi bananami, bądź wtykami BFA nie będą mieli żadnych problemów, to już użytkownicy kabli zakończonych widłami mogą przeżyć delikatnie mówiąc zdziwienie przeradzające się w lekką konsternację. Otóż zamiast standardowych, solidnych zakręcanych terminali producent schlebiając „zaleceniom” UE postanowił uszczęśliwić wszystkich gniazdami akceptującymi jedynie ogólnodostępne wersje bananów, więc chciał nie chciał, jeśli nie uśmiecha nam się wymiana posiadanego okablowania, bądź zmiana konfekcji warto zaopatrzyć się w stosowne przejściówki, których całe szczęście na rynku jest całkiem sporo. Całość uzupełnia gniazdo antenowe Bluetooth, zasilające IEC i dedykowane zewnętrznemu zasilaczowi (bardzo popularna w UK forma upgrade’u).
Jak z pewnością zdążyli Państwo zauważyć na razie ani słowem nie wspomniałem o sposobie uruchomienia, oraz obsługi bohatera niniejszej recenzji. Cóż, o ile włącznik główny odnajdziemy na płycie spodniej tuz obok prawej nóżki, to pozostałych przysisków możemy nie szukać, gdyż … po prostu ich nie ma. W zamian za to producent zapewnił dostęp do podstawowych funkcji, czyli regulacji głośności i wyboru źródła poprzez sensory ukryte pod znajdującym się na górze obudowy hasłem „LESS IS MORE”. Wciśnięcie „LESS” zmniejsza a „MORE” zwiększa głośność a po wciśnięciu „IS” ww. wyrazami dokonujemy nawigacji po wejściach wzmacniacza. Kiedy pierwszy szok minie rozwiązanie okazuje się bajecznie proste a co najważniejsze logiczne.
O ile „jednostka główna”, jak już zdążyłem wspomnieć, może pochwalić się jednym konwencjonalnym przyciskiem – włącznikiem głównym, to dołączany do urządzenia systemowy pilot zdalnego sterowania idzie o krok dalej i nijakiego guzika, pokrętła, bądź przełącznika na nim nie odnajdziemy. Wszystko opiera się na sensorach, przez co płaszczyzna robocza wydaje się niezwykle odporna na wszelkiego rodzaju zabrudzenia, bądź zachlapania, które najczęściej stanowią przyczynę destrukcji konwencjonalnych konstrukcji. Zespół odpowiedzialny za ergonomię brytyjskich wyrobów całe szczęście nie zapomniał o „leniuchu”, dzięki czemu jego obsługa jest w pełni intuicyjna i nie nastręcza nawet najmniejszych problemów. Funkcji wielofunkcyjnego krzyżaka nie widzę sensu omawiać, gdyż użyte na nim uniwersalne – znormalizowane ikony powinny być zrozumiałe dla wszystkich mających kiedykolwiek do czynienia z jakimkolwiek urządzeniem z segmentu audio-video. Z dodatkowych funkcji wspomnę tylko o belce górnej z ikoną żaróweczki odpowiedzialnej za ustawienia jaskrawości wyświetlacza i … logotypie producenta, za pomocą którego dokonujemy sekwencyjnego wyboru źródła. O parowaniu Bluetooth wydaje mi się, że tez nie ma się co rozpisywać, bo procedura dla wszystkich znanych mi urządzeń odbywała się za każdym razem tak samo, więc i tym razem problemów nie było. Wystarczyło wybrać widoczne w otoczeniu „ROKSAN” i po wbiciu kodu ‘0000’ cieszyć się z bezprzewodowej transmisji muzyki z naszych smartfonów, tabletów i innych mobilnych plikograjów.
Wnętrze Oxygene’a, pomimo nad wyraz kompaktowych rozmiarów, nie pozostawia złudzeń, że mamy do czynienia z firmą poważnie traktującą swoich klientów. Lifestyle lifestylem, ale prawidła sztuki audio obowiązują wszędzie, więc i tym razem nikt nie miał zamiaru ich naginać i zaklinać rzeczywistości. W zamian za to postawiono na solidność i sprawdzone przez ostatnie dziesięciolecia rozwiązania łącząc je z ostatnimi zdobyczami techniki. Krótko mówiąc we wnetrzy niepozornej obudowy siedzi układ dual mono oparty na dwóch niewielkich toroidach w sekcji zasilania i dwóch modułach UcD400 Hypex Electronics pracujących w klasie D.
Oficjalnie budowy dostępne są w kolorach czarnym, białym, srebrnym i złotym, jednak z tego, co zdążyłem się zorientować od czasu do czasu pojawiają się tzw. wersje „custom” a np. w Monachium uwagę zwiedzających przyciągał Oxygene w przepięknej rudo – pomarańczowej powłoce lakierniczej.
Podsumowując wrażenia organoleptyczno – użytkowe trzeba przyznać, że najnowsze dzieło inżynierów Roksana nie dość, że wykonane zostało z najwyższą dbałością i dobrym smakiem, to dodatkowo wydaje się idealnym rozwiązaniem dla audiofili i melomanów posiadających wszędobylskie i nad wyraz destruktywne małoletnie pociechy. W testowanym wzmacniaczu, oraz dołączanym pilocie nie ma praktycznie nic, co mogłoby przykuć ich uwagę, co dałoby się ułamać, wyrwać, bądź nakarmić ciastkiem, czekoladą, bądź innym mazidłem. Proszę się nie śmiać. Wielokrotnie spotykałem się z przypadkami pozbawienia drogocennej elektroniki tatusia wszystkich przycisków, nakarmienia odtwarzacza kanapką, czy też… nie, o bardziej drastycznych sytuacjach wolę nawet nie wspominać.
Przejdźmy jednak do części odsłuchowej. Po około trzydniowym okresie rozgrzewki (otrzymaliśmy egzemplarz demonstracyjny, lecz nie znaliśmy jego dokładnego przebiegu) sięgnąłem po ostatnią winylową reedycję „Violatora” Depeche Mode, którą postanowiłem rozgrzać Roksana, i ten znany niemalże na pamięć album przykuł mnie do fotela od pierwszej do ostatniej minuty. Umówmy się, minimalizacja minimalizacją, jednak ten angielski maluch nie miał prawa tak zagrać, a grał obłędnie – dużym, mięsistym i niesamowicie energetycznym dźwiękiem. Zero suchości, udawania i sztucznego pompowania konturów bez wypełnienia ich żywą tkanką. W zamian za to słychać było potężne niemalże high-endowe granie za śmieszne pieniądze. Ja rozumiem wszystko, jednak takiego basu ze wzmacniacza wielkości książki telefonicznej po prostu być nie może, a jest. Podobne wrażenia, oparte na bardzo zbliżonej estetyce dźwięku miałem podczas odsłuchów elektroniki Peachtree Audio. Chodzi o pewną od razu wychwytywaną i świetnie przyswajalną muzykalność, krągłość dobiegających naszych uszu tonów. Nic nie razi, nic nie irytuje za to każdy niuans cieszy i pieści nasze zmysły.
Dalej było tylko lepiej. Sonny Rollins i jego niesamowity „Saxophone Colossus”, a nawet najnowsze remastery (również na winylu) dwóch pierwszych albumów Led Zeppelin dostarczyły mi dzikiej przyjemności z odsłuchu. W dodatku Roksan za każdym razem, gdy tylko igła zaczynała eksplorować pierwszy „rowek” niepostrzeżenie usuwał się w cień pozostawiając mnie sam na sam z muzyką. W związku z powyższym już po kilku dniach, niezależnie od repertuaru po jaki sięgałem miałem przekonanie graniczące z pewnością, że „będzie dobrze” i rzeczywiście tak było. Audiofilskie, „ciężkie” realizacje, wydane na grubym winylu, bądź dostępne w gęstych formatach (m.in. Dream Theater „A Dramatic Turn Of Events”) brzmiały z odpowiednią finezją, wysublimowaniem i świetnie zaprezentowanym bogactwem niuansów, oraz wszelakiej maści smaczków i niuansów. Za to zdecydowanie mniej dopieszczone realizacyjnie krążki, jak pop-rock z początku lat 90-ych (Billy Idol „Whiplash Smile”, Eurythmics „Revenge”, Roxette „Ten Sharp”) też cieszą, bo zamiast skupiać się na błędach i niedoskonałościach wyspiarski maluch woli podkreślić ich rytm, timing i ponadczasową uniwersalność. Ot po prostu takiej muzyki słucha się po prostu świetnie. Może i spora w tym zasługa wspomnień i związanych z nimi emocji, lecz nie oszukujmy się – trzeba znać sposób, by do nich dotrzeć i je uwolnić a Oxygene robi to z rozbrajającą łatwością.
Oczywiście cudów nie ma i bezpośrednie porównanie 1: 1 z moim dyżurnym ECI pokazało, gdzie należy doszukiwać się różnic. Chodzi mianowicie o skalę, wielkość dźwięku. Roksan idealnie zachowując proporcje delikatnie przeskalowuje prezentowaną scenę i nie mając możliwości w miarę szybkiego przepięcia się na inny (czytaj mocniejszy, bardziej wydajny prądowo) wzmacniacz szanse na wyłapanie tego zjawiska są niemalże zerowe. W dodatku trzeba jeszcze dysponować odpowiedniej klasy sparring partnerem a to, na tym pułapie cenowym nie jest wcale tak oczywiste. Z drugiej strony nie ma się co dziwić. Electrocompaniet zmieściłby w swoich trzewiach ze cztery Oxygene’y i dysponuje niemalże dwukrotnie większą mocą, więc w tym pojedynku i tak mały Anglik na prawdę dzielnie sobie radził a używając języka „dziadków leśnych” z instytucji związanej z piłką kopaną możemy nawet mówić o „moralnym zwycięstwie”.
Nie ma jednak co dzielić włosa na czworo, skoro nawet przy odsłuchu wspominanego Dream Theater jakoś niespecjalnie miałem ochotę szukać uproszczeń, czy też uśrednień, gdy problemem było spokojne usiedzenie w jednym miejscu. W graniu Roxana jest coś z wręcz legendarnego timingu Naima, lecz, przynajmniej dla mnie ze zdecydowanie lepszą definicja i kontrolą najniższych tonów. OK., może nie najniższych, bo najlepiej słychać ją na przełomie średnicy i a najbardziej „sejsmiczne” pomruki charakteryzują się jednak lekkim zaokrągleniem, lecz taki sposób prezentacji z pewnością spodoba się szerokiemu gronu odbiorców a fani rocka, nawet w jego bardziej ekstremalnych odmianach będą wprost wniebo (wpiekło?) wzięci. Również wielka symfonika, czy też repertuar bardziej orientalny (Tataku „Best of Kodo II 1994-1999”) oparta na solidnym basowym fundamencie czarować będzie właściwą sobie potęgą i rozmachem. W dodatku wspominany timing nie pozwala na nudę i nawet najmniejsze oznaki ospałości, czy niewydolności. Dostarczany do kolumn dźwięk jest zrywny, dynamiczny i rześki, gdyż najwyższym tonom nie brakuje blasku i rozdzielczości. Pomimo tego, gdy tylko zachodzi taka potrzeba do głosu dochodzi ich gładkość i kremowość, w związku z czym nawet niezbyt udane realizacje potrafią zagrać od pierwszej do ostatniej nuty, co nie zdarza się na co dzień.
Pomimo idealnego wpisywania się, m.in.ze względu na swój wyspiarski rodowód, w kanon tzw. stereotypowego „brytyjskiego” brzmienia średnica wcale nie ma uprzywilejowanej roli. Oczywiście nie sposób odmówić jej soczystości i mięsistości, lecz patrząc na powyżej omówione skraje pasma stanowi z nimi nierozerwalną, idealnie zespoloną całość. Oczywiście patrząc na nią, jak na odrębny byt z pewnością warto byłoby wspomnieć o akcencie położonym na emocjonalną stronę przekazu, czy też lekkie podbicie suwaka saturacji. Jednak podobnym zabiegom zostało poddane całe słyszalne pasmo. Dzięki temu możemy mówić o faworyzowaniu nie poszczególnych podzakresów a raczej konkretnych źródeł pozornych, planów. Z reguły objawia się to mocniejszym strumieniem światła, uatrakcyjnieniem partii grających w danym momencie solistów, czy też eksploatujących swoje struny głosowe wokalistów. Może taki sposób prezentacji nie jest całkowicie obiektywny i z pewnością dałoby się zagrać wierniej, bardziej neutralniej, ale czy naturalniej? Śmiem wątpić, gdyż właśnie taka jest natura Roxana.
Na koniec zostawiłem Bluetooth, które może i jest sporym ułatwieniem, oraz niewątpliwym rozszerzeniem funkcjonalności testowanej integry, lecz … kilka prób, jakich się podjąłem skończyło się i tak powrotem do konwencjonalnych źródeł dźwięku i jedynie mój nastoletni pierworodny od czasu do czasu wykorzystywał transmisję bezprzewodową podczas prezentacji dokonanych przez siebie odkryć muzycznych. Oczywiście, jako tło muzyczne zauważalny na „wejściu” Bluetooth spadek jakości wydaje się całkiem akceptowalny. Podobnie podczas młodzieżowych spotkań, gdzie nie ruszając się z pufy zbuntowani młodociani mogą „zapodawać” swoje ulubione, zgrane na smartfony, „kawałki”.
Jak mam nadzieję wynika z powyższego tekstu Roksan Oxygene to bardzo, ale to bardzo udana konstrukcja. Wpasowana w ramy atrakcyjnego wzorniczo lifestyle’u charakteryzuje się cechami tożsamymi pełnowymiarowym komponentom z wyższego segmentu „poważnego” Hi-Fi. W dodatku zadaje kłam stereotypom, że im wyżej wspinamy się po szczeblach audiofilskiej drabiny, tym mniej płyt możemy z przyjemnością słuchać. Z Roksanem ową przyjemność otrzymujemy w komplecie, gdyż jest przez producenta dodawana jako gratis, bez żadnych zobowiązań. Nie wierzycie? Posłuchajcie sami.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Polpak Poland
Cena: 16 695 PLN
Dane techniczne:
Wejścia: 3 pary analogowych RCA; do 16 kanałów Bluetooth (aptx)
Wyjścia: L/P dla aktywnych subwooferów – 2 gniazda bananowe
Pasmo przenoszenia: 1 Hz – 43 kHz
Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD): < 0.1 %
Sygnał / Szum: 95 dB
Czułość wejściowa: > 1 Vrms
Impedancja Wejściowa: 10 kΏ
Moc wyjściowa: 75 Wrms / 8 Ώ, 150 Wrms / 4 Ώ
Impedancja wyjściowa: 0.02 Ohm @ f > 1 kHz
Zasilanie: 100 V / 120 V / 230 V 50 Hz
Zużycie energii: 20 W
Max zużycie energii: 230 W
Wymiary (Sz. x Gł. x Wys.): 31 x 31 x 6 cm
Waga: 7 kg
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: dwusilnikowy Transrotor ZET 3 + 12″SME + Zyx R1000 Airy3 + 9″SME + Zyx R1000 Airy3 Mono + zasilacz Transrotor Konstant M-1 Reference
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Phasemation EA-1000; Octave Phono Module
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5; AVM A5.2
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Raidho S-2.0
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Acoustic Revive RAF-48H
Opinia 2
Starsi audiofile znakomicie zdają sobie sprawę, co oznaczał kiedyś brytyjski sznyt grania. Tak na szybko w skrócie, to energetyczne, gęste i stąpające po ciepłej stronie mocy granie. Na naszym rynku jest wielu przedstawicieli tamtej szkoły, czy to z działu kolumn, czy elektroniki, ale tylko z dwoma markami miałem przyjemność obcować podczas swoich zmagań ze świadomą audiofilią. Wybrańcami byli: kultowy Naim Audio – źródła, przetworniki, wzmacniacze i kolumny – i równie namiętnie czczony Harbeth – zespoły głośnikowe. Owego sposobu na prezentację spektaklu muzycznego nie sposób pomylić z niczym innym, tak mocno osadzeni są w wykreowanych niegdyś początkowych założeniach, które do dziś dzień bronią się znakomicie. Oczywiście nie jest to dźwięk dla każdego, ale nawet najbardziej zatwardziali przeciwnicy, nie kruszą kopii o deprecjonowanie tego fenomenu. Będąc swego czasu zagorzałym fanem Naima, przez cały czas odczuwałem na plecach oddech innej kroczącej tym szlakiem angielskiej manufaktury – Roksan, ale nigdy nie miałem okazji do bliższego kontaktu na moich warunkach sparingowych. Na szczęście los będąc nieobliczalnym w swoich działaniach sprawił, że co prawda po długim czasie, ale nadszedł moment, by nadrobić zaległości w tym temacie i na gościnne występy do naszej redakcji dotarł wzmacniacz zintegrowany Roksan Oxygene, dystrybuowany przez warszawski Polpak.
Z całej otoczki, jaka pozostała mi w pamięci z tamtych lat, jedno co utkwiło znacząco w pamięci, to nigdy nie wpisujący się w moje pokłady estetyki projekt plastyczny Roksan-ów. Zaliczone krótkie spotkania odsłuchowe u znajomych, sygnalizujące znakomity potencjał urządzeń, mocno cierpiały w konfrontacji organoleptycznej, co zawsze ma jakiś, choćby minimalny, wpływ na wstępną decyzję typowania potencjalnych sparing partnerów w procesie poszukiwania Świętego Grala. Tak też teoretycznie miało być i tym razem – przynajmniej w moich wewnętrznych założeniach, z drobną tylko różnicą, miałem posłuchać i ocenić możliwości soniczne, bez zbytniego roztrząsania sprawy wyglądu, gdyż jak gminna wieść niesie, to przecież jest najmniej istotny element urządzenia. Szkoda tylko, że ogólne zasady sobie, a życie sobie i często jesteśmy skłonni, co nieco utracić, by piękną zabawką zaspokoić naszą próżność. Proszę się nie zarzekać, bo tak jest. Tymczasem po odebraniu od Marcina i rozpakowaniu pudełka – tak pudełka, w jakie obecnie pakuje się prostą elektronikę codziennego użytku, skrywającego w sobie rzeczoną integrę, mym oczom ukazało się urządzenie w żadnym aspekcie nieprzypominające tamtych tworów. To był inny świat. Nieduży, ale jak na swoje gabaryty bardzo ciężki, w nowoczesnej błyszczącej obudowie wzmacniacz. Panowie projektanci starannie odrobili lekcje i poszli z duchem czasu, a czy nie za bardzo przesadzili, w najbliższym czasie zweryfikuje to rynek. Ja nie mam pytań, jest na czym oko zawiesić – takie małe a naprawdę cieszy już samym wyglądem. Piszę małe, ale aby to sobie wyobrazić, trzeba mieć punkt odniesienia, a tym z całą pewnością jest nasza PRL-owska wieża MIDI. Inaczej obrazując, Roksan osiąga tylko dwie trzecie gabarytów mojego cieniutkiego DACzka, przy czym wykorzystując do pracy w klasie „D” dwa sporej wielkości konwencjonalne trafa, wypchany po brzegi jakoś mieści się w takim plasterku. Wypisz wymaluj, prawie japońska miniaturyzacja. Ten będący kwadratem z lotu ptaka płaski produkt zwany wzmacniaczem zintegrowanym otrzymał domek z aluminium, z miłymi dla oka krągłościami wszystkich krawędzi. Czarny błyszczący lakier podnosi szyk wizualizacji, a wyświetlacz wykonany w technice szerokiego pasa białych piktogramów, przypomina o wejściu w nowe postrzeganie świata audio przez dizajnerów z Anglii. Wszystkie informacje są czytelne nawet z 10 metrów – mogłem sprawdzić tylko z sześciu, ale wszystko było nad wyraz wyraźne, a podczas wieczornych nasiadówek z naszymi zbiorami muzyki ich natężenie można regulować pilotem – projektanci pomyśleli o wszystkim. Brawo. Centralnie na górnej płaszczyźnie obudowy dumnie widnieje nazwa firmy i modelu urządzenia, a w przedniej jej części pod trzema niewinnymi słowami „Less Is More” zgrabnie ukryto sensory sterujące podstawowymi funkcjami. Naprawdę wyszukany pomysł. Dla poprawienia chłodzenia grawitacyjnego, w tylnych częściach bocznych ścianek wykonano otwory wentylacyjne w kształcie krzyżyków. Plecy z racji niewielkich gabarytów, nie są przesadnie przeładowane, ale z powodzeniem obsłużą standardowego użytkownika. Trzy wejścia i jedno wyjście liniowe w specyfikacji RCA, symetrycznie usytuowane po bokach otwory terminali głośnikowych – niestety nie powalczymy z widłami, gniazdo anteny Bluetooth – tak tak, nie pomyliłem się, tak też możemy grać za pomocą tego pudełeczka, gniazdo zasilające i terminal umożliwiający podłączenie zewnętrznego zasilania. To wszystko, na co mogli pozwolić sobie konstruktorzy Roksana. Włącznik sieciowy usytuowano w prawym przednim rogu pod spodem urządzenia, a całość posadowiono na sporej wysokości aluminiowych podklejonych filcem nóżkach. Ot taki niepozorny placek mający przenieść nas w świat zarezerwowany tylko dla melomanów, a jak to ma się do rzeczywistości, sprawdziłem dogłębnie.
Niestety z uwagi na „staroświeckie staro-angielskie” dziury na banany do kabli głośnikowych, zostałem brutalnie zmuszony do zmiany taktyki recenzowania. Jak wszyscy czytelnicy zapewne wiedzą, moje kolumny trzeba nakarmić podwójnym okablowaniem, a nie mając żadnych przejściówek, które i tak mogłyby zafałszować ostateczny wynik, musiałem zastosować pewien fortel. Fortel to może za dużo powiedziane, gdyż była to zwykła poprzedzająca główny test dwutygodniowa przesiadka na system stacjonujący w dolnym pomieszczeniu odsłuchowym. Nie lubię wróżenia z fusów i musiałem się nauczyć stacjonującego tam zastawu na tyle dobrze, żeby wnioski były w miarę miarodajne. Na usprawiedliwienie nietypowej operacji dodam, że ten rezerwowy set równie jak Reimyo – no może przesadzam – jest ze zdecydowanie wyższej półki jakościowej od testowanego Oxygene, co daje podobną gradację możliwości pretendenta do referencji. Z uwagi na przenosiny katowickiego dealera do nowej siedziby testowane kilka tygodni temu kolumny niemieckiej manufaktury Odeon Nr 28 cały czas stacjonowały u mnie, co bezpardonowo wykorzystałem, spinając je ze zbierającą sporo pochlebnych ocen końcówką ABYSSOUND ASX – 1000, oddającą pierwsze 25 Watt w klasie „A”, co bez problemowo daje się usłyszeć – wyrobieni słuchacze wiedzą w czym rzecz. To były przyjemne dwa tygodnie nauki które polecam każdemu, gdyż mimo sporego bagażu alergii na kolumny tubowe ten mariaż nie piętnował swojej budowy nadmiernym eksponowaniem sznytu grania, tylko czarował ciepłem i rozdzielczością szlachetnej klasy „A”. Końcówka ABYSSOUNDa czeka na dedykowane pre, ale z powodzeniem poradziła sobie z japońską liniówką Reimyo i CD-kiem CEC’a. Zakładając przekornie, że każde urządzenie ma jakieś wady w porównaniu do grania na żywo, rzekłbym, że to była nad wyraz dobrze wypadająca suma wad. Ale ok. dość o wzorcach, czas przejść do tytułowego przedstawiciela marki Roksan.
O procesie logistycznym nie będę wspominał, gdyż takowy nie występował jako problem, tylko wywoływał lekki uśmieszek na twarzy o szyderczej wymowie: „Z czym do ludzi”. We wcześniejszym akapicie wspominałem o punkcie odniesienia, który chciałem wykreować, ale jeden rzut okiem na zdjęcia zestawu w całej krasie, pozwoli na dokładne pozycjonowanie wielkości angielskiego produktu. To jest maleństwo, ale znając pochodzenie wiedziałem, że na pewno ma duże serce do grania i tanio skóry nie odda. I wyprzedzając nieco fakty muszę stwierdzić, że się nie pomyliłem. Ale od początku. Pierwsze takty po wpięciu w system, zdradzały spore braki w jakości odtwarzanego materiału muzycznego, dlatego bez względu na sposób pracy klasa „D”, ten czarny naleśnik dostał swoją godzinkę na wstępne amory ze współpracownikami. To było bardzo potrzebne posunięcie, gdyż po tym czasie mogłem stwierdzić z całą stanowczością: „ Nie znałem Pana z tej strony”. Dobrze rozgrzany wygładził znacznie swoje maniery, które teraz pozwalały na szukanie przyjemności w obcowaniu z muzyką. Fani wyspiarskiej szkoły grania wiedzą, że energetyka płynącej z kolumn muzyki jest jej myślą przewodnią i takową epatowała i tym razem. Naładowane dynamiką utwory powodowały przysłowiowy samoczynny przytup nogą, co nie pozwalało na wybiórcze słuchanie utworów ze umieszczanych na talerzu płyt, tylko zaliczanie ich od deski do deski. Jednak ta wspomniana dawka adrenaliny zdaje się tryskać w całym paśmie akustycznym i należy uważać z doborem kolumn i urządzeń towarzyszących. Przy wszystkich zaletach doładowania basu, swoje trzy grosze wprowadzały środek i góra pasma. Średnica swą żywiołowością pokazywała wiele informacji, ale popierana w tym działaniu wysokimi tonami powodowała jak dla mnie nad-otwartość grania. Ja dzięki zaimplementowaniu w tor przedwzmacniacza liniowego opartego o lampy i zastosowaniu mocno osadzonego w wypełnieniu okablowania (Harmonix i KBL SOUND), mogłem pozwolić sobie na swobodne brylowanie w tym wykwintnym towarzystwie zespołów głośnikowych ze statkami kosmitów na wyposażeniu, bez jakichkolwiek artefaktów natury „krzyku” – ot zwykły zbierany przez lata bagaż doświadczeń. Cały przekaz był bardzo dobrze nasycony, jednak w porównaniu do referencyjnej końcówki ASX-1000 szedł w stronę neutralności. Oczywiście również gładkość generowanych dźwięków dawała do zrozumienia, że mamy do czynienia z rasowym tranzystorem – nie było przysłowiowego aksamitu szlachetnej klasy „A”. Tutaj muszę wspomnieć o występach wyjazdowych w warszawskim KAIMIE, gdzie wpięcie w tamten, dobrze dobrany zestaw, spowodowało spore ożywienie przekazu, przez niektórych odebrane jako ostrość, ale jak dla mnie pokazujące wagę odpowiedniego skomponowania reszty układanki. Słychać było duży potencjał mocnego grania, jednak nie do końca wpisał się w gusta słuchaczy. Tymczasem, mając pod ręką w domu kilka wybitnych urządzeń, bez problemu wydusiłem z Roksana siódme poty i ptaszek zaczął ćwierkać. Gdy pierwsze wrażenie zwiększenia energii muzyki stało się czymś naturalnym, przystąpiłem do żonglerki kompaktami, od muzyki dawnej, przez ECM-owskie plumkanie, po muzykę filmową spod szyldu Hans’a Zimmer’a. To był jakże przyjemnie spędzony czas, podczas którego instrumenty bazujące na mocnym energetycznym basie, zdawały się odwdzięczać swoistym masowaniem wnętrzności, gdy wymagała tego fraza muzyczna. A chyba nie muszę nikogo uświadamiać, że popisy rzeczonego Pana Zimmera w ścieżce dźwiękowej do filmu „Helikopter w ogniu” wołają o taki zastrzyk prądu w sygnale biegnącym do zespołów głośnikowych.
Znając dogłębnie hart ducha angielskiego gościa, z dużym zapasem zaufania wkroczyłem w świat winylu, ale z uwagi na półkę cenową bohatera nie strzelałem z najmocniejszych dział, jakie mogę wystawić do walki. To był sparing czysto towarzyski i wolałem nie napinając się na pogrążenie przeciwnika, zaspokoić jego potrzeby w stopniu adekwatnym do umiejętności w postaci: Dr Feickert Woodpecker z ramieniem SME i wkładką Dynavector – teoretycznie początek oferty tych marek, ale trzeba sporo się wysilić, by stanąć z nimi w szranki jak równy z równym. I sądzę, że to było słuszne posunięcie, gdyż zbyt wyrafinowany sygnał, mógłby zafałszować postrzeganie tej integry. Gdy przepinałem się na tor analogowy, w myślach szukałem jakiegoś adekwatnego do prezentowanych umiejętności czarnego krążka i los chciał, że akurat jako pierwsza leżała dwupłytowa kompilacja koncertowych utworów Kena Wandenmark’a, wydana przez krakowską oficynę Alchemia. Chyba nikogo nie muszę uświadamiać, co to jest freejazz. Co prawda przez wyjadaczy tego stylu muzycznego Ken uważany jest za „łatwego” w akomodacji, ale dla zwykłego Kowalskiego brylującego w mainstreamowym jazzie, raczej będzie czymś w rodzaju ostrego Trash Metalu, z tą tylko różnicą, że nagranego w dobrej jakości, a nie wszechobecnej lasującej nasze mózgi kompresji. Ta żywa i ekwilibrystyczna muzyka zdawała się być tym, co wzmacniacz Roksan’a powinien obsługiwać na co dzień i to nie z uwagi na jego szorstkość, tylko oddanie całej atmosfery panującej na tych zarejestrowanych krakowskich mitingach muzycznych. Szaleńcze frazy saksofonu front mena wraz z solówkami reszty zespołu wprowadzają nastrój tamtych wieczorów, nie pozwalając na nawet najmniejszy efekt znużenia, czy monotonii. To wydaje się być wierne emocjom znajdujących się na sali słuchaczy. Niestety z uwagi na fakt mojej nieobecności na tych koncertach mogę tylko gdybać, ale taka dawka adrenaliny, jaką przelewa na głośniki tak mały gabarytowo przedstawiciel działu wzmocnienia sygnału, pozwala mniemać, że było naprawdę ostro. Z jednaj strony szkoda, że nie załapałem się na tę sesję nagraniową, a drugiej zaś dziękuję angielskiej szkole grania za taki sposób obróbki sygnałów audio, by pozwolić poczuć, choć namiastkę energii koncertów na żywo. A czy to będzie akurat nasz sposób na obcowanie z pięknem brzmienia, czy tylko chwilowa przygoda, zależy od repertuaru i reszty toru, który zaprzęgniemy do pracy. Kończąc opis tej przygody zeznam bez bicia, że nie wróciłem już do karmienia wzmacniacza Oxygene cyfrą. Jeśli coś sprawia tyle radości ze współpracą z czarnymi plackami, to nie widzę powodów do przerywania tego stanu rzeczy i kontynuuję go do czasu rozstania. Tak też było i tym razem, czego wszystkim nabywcom życzę.
Cieszę się, że mogłem poznać bliżej „roksanowską szkołę brzmienia”, która krążyła wokół mnie od dawien dawna, a która dopiero teraz otworzyła przede mną woje walory. Zdaję sobie sprawę, że to tylko mały wycinek ich pomysłu na brzmienie, ale na początek dobre i to. To gabarytowe maleństwo generujące tak obfitą ilość pozytywnych uczuć przy muzyce, powinno zaciekawić słuchacza pragnącego tchnąć w swój system nieco odżywczej energii. Oczywiście ci, którzy są teoretycznie zadowoleni z posiadanej układanki, również nie stracą na choćby niedługiej przygodzie z Roksanem Oxygene, gdyż może okazać się, że to, co do niedawna uważali za referencję energetycznego grania, jest tylko przedsmakiem prawdziwej jazdy bez trzymanki. Jednak przypominam wszystkim, że należy zweryfikować to nausznie, gdyż nie do końca udane połączenie komponentów, jakie miało miejsce w klubie KAIM, może okazać się spektakularnym poślizgiem, który idąc w świat, będzie krzywdzący dla tej niepozornej konstrukcji. Dla mnie ten kilkutygodniowy okres zabawy z anglikiem nasuwa i całkowicie odzwierciedla znaną wszystkim frazę: „Takie małe, a cieszy”.
Jacek Pazio
System referencyjny:
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Acoustic Revive RST-38H, platforma antywibracyjna Audio Philar
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”
System odsłuchowy:
– odtwarzacz kompaktowy CEC CD3N
-końcówka mocy ABYSSOUND AX-1000
– kolumny ODEON NR 28
– gramofon Dr. Feickert Analogue Woodpecker
– ramię SME M2-9R
– wkładka DYNAVECTOR DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „SENSOR PRELUDE IC”.
– okablowanie HARMONIX
– zasilanie KBL SOUND – listwa Reference Power Distributor, sieciówka Red Eye.