Opinia 1
Zakładam, że każdy z nas choć raz doświadczył tzw. „zjawiska Yeti”, bądź zdecydowanie częstszego, przynajmniej w (starszym) męskim towarzystwie bliźniaczego, znanego szerszemu gronu jako „taakaa ryba”. Wiedzą Państwo o co chodzi? O coś, co choć jedna osoba widziała, słyszała, doświadczyła, złapała, etc. i klnie się na wszystkie świętości, że tak właśnie było a jej otoczenie, z nami włącznie, podchodzi do tego cokolwiek sceptycznie. Sytuacja z czasem rob się najoględniej rzecz ujmując dziwna i dochodzimy do momentu, w którym dany delikwent zyskuje status zbliżony do tego, jaki posiadają osoby uparcie twierdzące, iż nie dość, że zostały porwane przez UFO, to jeszcze małe zielone ludziki wykonywały na nich najprzeróżniejsze i z reguły niezwykle bolesne doświadczenia medyczne. W audio a w High Endzie szczególnie tego typu przypadki zdarzają się nad wyraz często, lecz dotyczą stanu osiągnięcia tzw. audiofilskiej nirwany spowodowanej odsłuchem jakiegoś urządzenia, kolumn, kabla, czy innego akcesorium. Jeśli jednak ów stan umysłu zaczyna być zaraźliwy, czyli zaczyna występować po kontakcie z danym „czymś” u większej aniżeli jeden nieszczęśliwiec populacji warto takiemu zagadnieniu przyjrzeć się bardziej wnikliwie, czyli po prostu owego „czegoś” samemu posłuchać.
Podobnie sprawy się miały może nie tyle z samymi bohaterami niniejszego testu, gdyż ich pojawienie się na rynku nastąpiło stosunkowo niedawno, lecz generalnie z przewodami tytułowego producenta. Za każdym razem, gdy podczas wyjazdowo-wystawowych konfiguracji najprzeróżniejszych systemów z naszym udziałem pojawiał się rodzimy przedstawiciel Tellurium Q, bo to właśnie o tej manufakturze mowa, słyszeliśmy, że przewody, którymi w danej chwili dysponuje są po prostu obłędne, choć mogą nie pokazać całego swojego potencjału, gdyż, bądź to dopiero dotarły z U.K., bądź jeszcze nie zdążyły „się wygrzać”. Niestety każdorazowo efekt wpięcia brytyjskich drutów był …, nazwijmy to niezbyt przekonujący. Niby tragedii nie było, ale zawsze na podorędziu znajdowały się produkty konkurencji, które lepiej spełniały nasze oczekiwania. Gdybyśmy poprzestali jedynie na powyższym, pojedynczym przypadku klinicznym sprawa byłaby jasna – skoro to dystrybutor, to przecież jasne, że „każda pliszka swój ogonek chwali”, jednak zewsząd zaczęły do nas docierać sygnały o tym, że Telluriumy naprawdę „grają”, co z resztą, w pewnym sensie oczywiście, znajdowało odzwierciedlenie w ilości nagród i wyróżnień jakimi zostały obsypane. Postanowiliśmy zatem zmierzyć się z powoli, acz systematycznie rosnącą ich sławą i przetestować je we własnych systemach. Okazało się jednak, że cokolwiek z purpurowym logo dociera do Polski rozchodzi się szybciej niż jugosłowiańskie regały w epoce późnego Gierka. Uzbroiliśmy się jednak w cierpliwość i czekaliśmy, by wreszcie otrzymać nie byle co, bo set topowych interkonektów RCA/XLR i przewodów głośnikowych oznaczonych w firmowej hierarchii jako Silver Diamond.
Z częścią znanych mi przewodów jest tak, że najlepiej wyrabiać sobie o nich zdanie słuchając nie tylko pojedynczych egzemplarzy / par, lecz kompletnych setów pozwalających na możliwe pełne okablowanie posiadanego systemu. Powyższe założenie zyskuje dodatkowo na sensowności, gdy w grę wchodzą wszelakiej maści autorskie i unikalne rozwiązania mające na celu zminimalizowanie, jeśli nie pełną anihilację z przesyłanego sygnału wszelakiej maści anomalii. I tak właśnie jest tym razem, gdyż zgodnie z zapewnieniami producenta przewody Tellurium Q zostały zaprojektowane i wykonane tak, by wyeliminować zniekształcenia fazowe. O dziwo patrząc na nie trudno doszukać się w ich aparycji czegokolwiek niezwykłego. Brak im jakichkolwiek puszek, muf, czy choćby mniej, bądź bardziej magicznych pierścieni. Ot pozornie „zwykłe druty”. Pozory jednak mylą, gdyż Geoff Merrigan stosownych modyfikacji dokonuje już na poziomie samego materiału przewodników (w tym wypadku srebrzonej miedzi i również srebrzonych wtyków), geometrii wiązek, doboru dielektryków, tłumienia wibracji i jeszcze kilku „drobiazgach”, o których istnieniu wie pewnie tylko on. Mniejsza jednak z tym. Telluriumy docierają bowiem w klasycznych, nieprzesadzonych wzorniczo kartonowych pudełkach. Zatem na tym etapie znajomości dopieszczania i powiewu luksusu nie będzie. Jednak po zdjęciu pokrywek okazuje się, iż Silver Diamondy prezentują się wielce atrakcyjnie i z wręcz ponadczasową elegancją. Opalizująca czerń peszelków, śnieżnobiałe termokurczki z firmowymi nadrukami i solidna, wręcz biżuteryjna konfekcja sprawiają naprawdę pozytywne wrażenie. Ponadto oba typy interkonektów są na tyle wiotkie, że ich wpięcie i ułożenie łączonymi nimi urządzeniami jest marzeniem każdego recenzenta. Istna bajka. Bajka, która kończy się wraz z wypakowaniem przewodów głośnikowych. Te niepozornie i sympatycznie wyglądające taśmy zakończone aluminiowymi splitterami okazują się bowiem równie podatne na układanie, co może nie pręt zbrojeniowy a lina okrętowa z trzymasztowego żaglowca, bądź wąż strażacki wypełniony drucikami z centralki telefonicznej. Przy odrobinie większej niż zazwyczaj dozie dobrej woli da się je jednak okiełznać, jednak po ułożeniu lepiej zbyt często ich nie wyginać.
Nauczony wcześniejszymi, nie do końca pozytywnymi, doświadczeniami i mając na uwadze niewiadomy przebieg dostarczonego seta postanowiłem najpierw całość – dwa interkonekty XLR, jeden RCA i głośnikowce, porządnie wygrzać i w związku z powyższym dałem im prawie tydzień na ułożenie się w moim systemie. Dopiero potem zacząłem przysłuchiwać się im ze wzmożoną uwagą i możliwie krytycznie. W końcu jeśli to takie „giant killery” to niech pokażą na co je stać. I … jedyne co w tej chili przychodzi mi na myśl, to stara ludowa prawda „uważaj o co prosisz, bo możesz to dostać”. Tak, tak. Pomimo dość spokojnego, wręcz rozleniwiającego „Just A Little Lovin’” Shelby Lynne dźwięk miał taki ładunek energetyczny, jakby do tej pory gdzieś go na tę chwile kumulował. Nie było to jednak sztuczne pompowanie, bądź nerwowe wyczekiwanie momentu, w którym można za przeproszeniem przyp …ić, lecz raczej wszystko obracało się wokół bezpośredniości przekazu i sile emisji. Gdzieś, nie wiadomo gdzie, podziała się niezauważalna do tej pory kompresja a skraje pasma poszły o krok, bądź nawet dwa dalej. Swoistemu przeobrażeniu, bo przeskalowanie w tym momencie wydaje się nieadekwatnym określeniem, uległ sam wolumen prezentowanego dźwięku. I znów – nie mówię o sztucznym pompowaniu, przybliżaniu źródeł pozornych z jednoczesnym rozdmuchaniem sceny, jak to czasem mają w zwyczaju czynić realizatorzy samplerów, bądź niektórzy twórcy wszelakiej maści urządzeń audio wychodzący z założenie, że większe zawsze oznacza lepsze. Tutaj jednak mamy do czynienia z urealnieniem, wiernym odwzorowaniem rozmiarów, gabarytów zarówno samych instrumentów, jak i muzyków nimi władających a przede wszystkim czymś tak oczywistym jak wzrost i postura wokalistów materializujących się tuż przed nami. W przypadku solowych poczynań Shelby Lynne efekt jest zauważalny, lecz jeszcze nie tak piorunujący, jak na chóralnym „Live and Joyful in Charleston” The Angels. Dopiero na takim i podobnych mu nagraniach usłyszeć można cóż Telluriumy potrafią uczynić z dźwiękiem, bądź inaczej – czego tytułowe druty z dźwiękiem nie robią, a jakie „kuku” wyrządzają mu inni. Szum tła staje się wreszcie tym, czym być powinien, odgłosami towarzyszącymi ruchom realnych, zbudowanych z krwi i kości a przy tym najprzeróżniej odzianych i obutych osób a nie cyfrowym, bądź analogowym szumem, w którym gubione są, nikną powyższe detale i niuanse. Nie wierzycie? No to posłuchajcie, a raczej wsłuchajcie się w jakiekolwiek nagranie z oklaskami. Niezależnie czy będzie to aplauz tłumnie zgromadzonej widowni, czy też samych artystów w większości przypadków brzmi on mniej, bądź bardziej sztucznie – jednowymiarowo, płasko i szeleszcząco. Pojawienie się w systemie Silver Diamondów przywraca im autentyczność, trójwymiarowość i natychmiastowość. Różnica jest mniej więcej taka, jak słuchanie nagrania fortepianu i … tegoż samego fortepianu na żywo. Brzmi intrygująco, nieprawdaż?
Na zgoła odmiennym, mocno przetworzonym i szorstkim jak trzydniowy zarost „The Pale Emperor” Marilyn Mansona bas uderzał z siłą monstrualnego młota pneumatycznego a partie garażowo „zdjętych” gitar tylko pogłębiały depresyjny klimat albumu. Jednak na tym pozornie, przynajmniej dla większości zatwardziałych audiofilów, mało interesującym pod względem sonicznym materiale uwagę zwracał ponadprzeciętny timing i zwartość. Potęga dołu pasma była bowiem pod pełną i niezaprzeczalną kontrolą. Zyskiwał na tym nie tylko właściwy dla tego typu repertuaru drive, lecz również komunikatywność i o dziwo homogeniczność przekazu. Kontrola bowiem nie ograniczała się li tylko do basu, lecz obejmowała swym działaniem pełne słyszalne pasmo akustyczne trzymając w ryzach i średnicę i najwyższe składowe. Jeśli komuś w tym momencie wydaje się, że na górze pasma kontrola jest zbędna, to … jest na najlepszej drodze do jazgotliwości i ofensywności. Właśnie trzymane w ryzach dźwięki mogą nie tylko pełniej wybrzmieć, co zaistnieć w muzycznym spektaklu we właściwym sobie momencie i miejscu. Dokładnie w nim a nie gdzieś ciutkę obok, bądź wcześniej lub później. Brak zniekształceń fazowych pozbawia zatem reprodukcję nerwowości, rozedrgania i pewnej nieostrości uznawanej w niektórych przypadkach za objaw analogowej krągłości, czy też lampowego rozmarzenia. Można zatem uznać, mając świadomość dość dużego uogólnienia, że Silver Diamondy są przedstawicielami, reprezentantami obozu analitycznego, lecz mocno romansującymi z jakże miłą naszym uszom muzykalnością. Po prostu nie podkolorowując i nie odfiltrowując według własnego widzimisię pozornie nieistotnych mikrodetali dają możliwie pełny obraz całości a nie jej interpretację.
Dalsze eksperymenty z wypinaniem i wpinaniem pojedynczych par przewodów potwierdzały moje wcześniejsze obserwacje, z tą tylko różnicą, że intensywność – namacalność zmian przez nie wprowadzanych nie była już tak jednoznaczna. Jeśli jednak miałbym ważyć się na wskazanie mojego faworyta, to byłby nim interkonekt XLR, który po prostu urzekł mnie swoją swobodą, dynamika i krystaliczną wręcz czystością. Nie mniej intrygująco wypadły również przewody głośnikowe, lecz dość problematyczna, przynajmniej w moim, niezaprzeczalnie mało miarodajnym (dziesiątki zmian konfiguracji, ciągłe przełączanie) przypadku ich walory soniczne osłabiała specyficzna ergonomia.
Tellurium Q Silver Diamond to przewody pozornie, przynajmniej z zewnątrz, zupełnie zwykłe i konwencjonalne. Solidnie wykonane, eleganckie a zarazem możliwie dalekie od krzykliwości i grzechu designerskiej pychy. Jednak o ich prawdziwej wartości, wynikającej między innymi z technologicznego zaawansowania, świadczy zupełnie co innego – brzmienie. Brzmienie, które patrząc na półkę cenową w jakiej egzystują, wymyka się wszelkim regułom i próbom ich kategoryzacji. Napisać o nich, że są klasą same dla siebie, to nie napisać nic. Całe szczęście zamiast o nich dywagować wystarczy je wpiąć w nasz system i samemu ocenić. Ja już ten etap mam za sobą i wiem jedno – warto było na nie tyle czekać.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Abyssound ASV-1000
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Audionet DNA I; Musical Fidelity NuVista 800
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Każdy producent w swojej reklamowej „Odezwie do narodu” chwali się jakimś pchającym go do powstania danego produktu tematem przewodnim. Jeden twierdzi, że wszystko co do tej pory zostało zaprezentowane jest zbyt szablonowe i brakuje w tym wprowadzającego słuchacza w stan nirwany pierwiastka „X”, inny stwierdza, że jego produkt jest odpowiedzią na niemożność uzyskania nawet nie owego wspomnianego przed momentem bodźca, tylko często podstawowych, czyli elementarnych założeń dźwiękowych, dzisiejszy zaś zeznaje, że na poziomie konstrukcyjnym wytwarzanego przez siebie okablowania dzielnie walczy ze zniekształceniami fazowymi przesyłanego sygnału, co pozwala oczyścić dźwięk z wszelkiego rodzaju anomalii. Tak tak, dzisiaj będziemy rozprawiać o drutach. Co prawda do testu otrzymaliśmy set łączówek i głośnikówek, ale z racji niemożności podpięcia u mnie zestawu kolumnowego – mam w kolumnach specyficzne terminale Cardasa i bananki nie mieściły się obok siebie – wypowiem się jedynie na temat interkonektów w standardzie XLR. Tak więc zapraszam na kilka linijek ciekawych informacji o kablach Silver Diamond XLR pochodzącej z Anglii marki TELLURIUM Q, o pojawienie których w naszej redakcji zadbał wrocławski HiFi Elements.
Przybyłe na testy interkonekty może nie są podobnie do moich Harmonixów przesadnie rzucającymi się w oczy zaskrońcami, ale dzięki opalizującej, wpadającej ni to w bordo, ni to w fiolet fantastycznie prezentującej się plecionce, znajdującymi się przed terminalami przyłączeniowymi białym koszulkom z nadrukami modelu, oraz marki i srebrnym wtykom XLR, na tle często szarej konkurencji również zdają się nieco wyróżniać. Jeśli chodzi o sprawy akomodacji opisywanych drutów do kubatury za-szafkowej, trzeba oddać im honor, gdyż bez najmniejszego problemu przyjmują nawet najbardziej ekwilibrystyczne przebiegi z przysłowiową ósemką włącznie. Tak wyglądający produkt pakowany jest do kartonowego lakierowanego na czarny połysk wyściełanego gąbką pudełka. Jak widać, oferta wydaje się stronić od zbędnego blichtru, a jak to się ma do spraw około-sonicznych, zastanowimy się w dalszej części tekstu.
Wszystkie opisywane przeze mnie wyjazdowe występy testowanych produktów mają jedno zadanie. Chodzi mianowicie o pokazanie, jak sprawują się w różnych sytuacjach systemowych, a to daje Wam dodatkowy punkt odniesienia, co może stać się, gdy wepniecie je w posiadany tor. I gdy najczęstszym wynikiem porównań tego co stało się w klubie do wyniku na moim podwórku jest drobna korekta wniosków, to dzisiejszy wynik stoi do nich w całkowitej opozycji. Ale do rzeczy. Gdy podczas procedury przyłączeniowej w KAIM-ie z nutą żartu rozprawialiśmy na temat filozofii firmy – walka ze zniekształceniami fazowymi, nie spodziewaliśmy się, że podłączane wtedy interkonenty XLR tak mocno uśrednią różnice porównywanych w tym samym czasie dwóch wzmacniaczy, a wpięte w ich miejsce używane na co dzień czytelnie artykułowały. Było nader ciężko i jakby z wycofanym środkiem, a to przekładało się na zdecydowanie mniejszą czytelność przekazu. Byłem bardzo zdziwiony, ale kilkukrotne przełączanie na przemian z drutami klubowymi zdawało się potwierdzać pierwsze wnioski. Mocno zastanawiałem się, gdzie leży przyczyna takiego obrotu sprawy, ale słysząc, że nie po drodze Anglikom z zestawem klubowym wypięliśmy je z toru. Przecież wiadomo nie od dzisiaj, że nie ma rzeczy pasujących do wszystkiego. Tutaj muszę dodać, iż zestaw klubowy gra naprawdę dobrze, ale stawia raczej na przyjemność dźwięku, gdy tymczasem mój przy okazji nie zapomina o ważnych dla pewnej High End-owej wyczynowości – czytaj rozdzielczości. I gdy trochę z obawą o „powtórkę z rozrywki” ulokowałem naszych bohaterów w miejsce moich Japończyków, już po pierwszych taktach muzyki nie mogłem ogarnąć zdziwienia, jak diametralnie zmieniła się polaryzacja odbioru prezentowanego przez nie dźwięku. To była całkowita zmiana frontu, gdyż testowane druty przefarbowały swój wizerunek niczym kameleon. Bez względu na to, czy to filozofia firmy, czy też zwykła synergia, ale przekaz dostał tak brakującego w klubie oddechu i rozdzielczości w środku pasma. Owszem, nadal było chłodniej niż z kablami odniesienia – Harmonixami, ale to było już tylko pewnym idącym ku neutralności sznytem, a nie szkodliwą dla przekazu bliżej nieokreśloną magmą dźwiękową. Nie wiem, gdzie upatrywać źródła problemu w pierwszej konfiguracji, ale z dużą dozą pewności stawiałbym na mocne dociążenie seta klubowego i nie pomagające w tym aspekcie wynikające z rozkładu rezonansów podbicie najniższych rejestrów przez samo pomieszczenie. Tym bardziej, że również u mnie zauważyłem zwiększenie udziału tych składowych w dźwięku, ale o dziwo, mimo, że było ich odczuwalnie więcej, to były fenomenalnie konturowe. Na tyle ostro cięte, że nawet przez moment zastanawiałem się, czy nie przymierzyć się do Anglików na stałe. Ale to nie koniec zaskoczeń, gdyż przy całej otoczce mocnej, ale bardzo konturowej podbudowy najniższych rejestrów, równie dobrze wypadała góra pasma. To była feerią skrzących się, ale nie natarczywych przeszkadzajek na tle pełnego oddechu spektaklu muzycznego. Co ciekawe, połączenie tych dwóch skrajów pasma w konfrontacji z delikatnie ochłodzonym środkiem nie powodowały odczucia przerysowania, tylko proponowało pełną świeżości przygodę z muzyką. A przypominam, że oddam nieco z informacji za nutkę romantyzmu, którego braku mimo trącenia koloru muzyki o oczko wyżej w najmniejszym stopniu nie odczuwałem. To był nieco inny punkt widzenia przekazu sonicznego, ale całkowicie mieścił się w zakresie mojej tolerancji, a co jest bardzo ważnym, dobrze doświetlał tym sposobem tylne formacje. Ale nie rozdmuchiwał ich sztucznie, tylko zapalał dodatkowy, zamontowany gdzieś pod sufitem wirtualnej sceny punktowy szperacz. To było bardzo ciekawe, ale zarazem dobrze pływające na odbiór całości muzyki posuniecie. I gdy po takiej rekomendacji doszliśmy do punktu wprowadzającego Was w konkretne przykłady płytowe, nie będę się sztucznie rozpisywał, tylko zdawkowo wspomnę najbardziej zapadające w pamięć aspekty. Pierwszym przykładem jest skomponowana przez Hansa Zimmera ścieżka dźwiękowa z filmu „Gladiator” Ridleya Scotta. Szaleństwo rozpoczynającej film bitwy z Germanami za sprawą dawki kontrolowanej masy i świeżości dźwięku bezproblemowo wywoływało dreszcze na plecach. To był spektakl na miarę przemykającego gdzieś w podświadomości naładowanego brutalnością wyrazistego obrazu, gdzie największe wrażenie robiły wszelkie nisko osadzone pasaże dźwiękowe. Ale to nie koniec niesionego przez Silver Diamondy dobra. Aby pokazać, iż wymuszona podążaniem za scenografią pozorna chaotyczna ściana dźwięku nie jest jedyną dobrą stroną testowanych przewodów, przytoczę jeszcze bardzo balladową płytę Mojave3 „Excuses For Travellers”. To Może nie jest iście po ECM-owsku zrealizowana płyta, ale na tle innych jej podobnych pokusiłbym się o stwierdzenie, że jest w masteringowym czubie. Męski wokal z gitarą w roli głównej, mimo, że przekaz dawał do zrozumienia, iż jest podawany w nieco Innej niż mam na co dzień estetyce, nie zdawały się cierpieć na swoim ochłodzeniu. Jak wspomniałem, to był krok w kierunku neutralności, a nie rozjaśnienia, gdyż muzyka nadal miała swoją masę i ciekawą barwę. To zaś, po kilku utworach bez najmniejszych problemów stawało się wręcz niezauważalne i zafundowało mi odsłuch przywołanego krążka od deski do deski. I w takim duchu mógłbym skreślić jeszcze kilka dobrych akapitów. Jednak z racji, iż rozprawiamy o kablach, które, jak wspomniałem, w zależności od konfiguracji potrafią diametralnie różnie wypaść, zachęcając do prób na własnym organizmie pozwolę sobie zakończyć dzisiejszy monolog.
Jak można zauważyć na dzisiejszym przykładzie, sprawa doboru okablowania nie jest prostym podłączeniem drogich produktów. Niestety sama cena, mimo, że jest istotnym elementem w sferze proponowanej jakości dźwięku nie gwarantuje pełnego sukcesu połączeniowego. Tak jak przy każdym poszczególnym komponencie, tak i przy okablowaniu musimy sprawdzić, czy to co wpinamy, niesie ze sobą oczekiwaną jakość soniczną. Moje dwie kompilacje testowe były tak różne, że, mimo iż w drugim połączeniu kable Tellurium wypadły bardzo dobrze, to ręki pod gwarancję wszelkich innych jako pozytywnych nie położę. Jeśli jednak, Waz zestaw nosi znamiona dźwiękowe mojej układanki i trzeba dodać, że przy tym jest transparentny, macie bardzo dużą szansę na to, że to co proponują Anglicy, czyli walka ze zniekształceniami fazowymi sprawdzi się również i u Was. Kto wie?
Jacek Pazio
Dystrybucja: HiFi Elements
Ceny:
IC RCA: 11 450 PLN (1 m), każde dodatkowe 0,5m stereo + 1 300 PLN
IC XLR: 13 250 PLN (1 m) , każde dodatkowe 0,5m stereo + 1 300 PLN
Speaker: 18 600 PLN (2 x 2 m), 23 250 PLN (2 x 2,5 m), 27 900 PLN (2 x 3 m)
System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA