Jeśli w miarę regularnie zaglądacie na nasz portal to z pewnością zdajecie sobie sprawę, że dzisiejsza sesja testowa jest pewnego rodzaju zwieńczeniem kilkumiesięcznych podchodów do pozyskania naszego bohatera na dogłębną weryfikację. Jakich podchodów o tym napiszę w dalszej części testu, a teraz kilka słów wprowadzenia. Dla wielu z pewnością istotnego, bowiem mogą nie wiedzieć, iż tytułowa 60-ka to wdrażająca w życie najwyższe standardy jakości nowość w ofercie tego producenta. Tak tak, po latach panowania modelu 30 w wyniku prac inżynierskich mających na celu poprawę parametrów technicznych wpływających na dźwięk źródła analogowego w portfolio marki nastąpiła istotna zmiana. Rozpoznawany od pierwszego kontaktu dzięki pylonom ze strunami nośnymi głównych modułów konstrukcji w stylu mostu w San Francisco gramofon oddaje pałeczkę pierwszeństwa. Komu? Skrótowa nazwa już padła, ale spieszę wyjaśnić, iż choć pierwsze egzemplarze do dystrybutorów trafiły jakiś rok temu, u nas debiutancka sztuka pojawiła się w styczniu. A jak się pojawiła, w duchu wiedziałem, że musi wylądować u mnie i to z dwóch powodów. Pierwszy to chęć porównania do niegdyś używanego przeze mnie przez kilka lat SME 30.2. Natomiast drugim jest tak zwana ostatnia prosta przed decyzją zakupową gramofonu na poziomie jakości posiadanego systemu, mająca wytypować docelową konstrukcję. Nie będę ukrywał, iż temat oczywiście jest dla mnie na tyle istotny, że dystrybutor nawet nie próbował oponować, czego wynikiem jest dzisiejsze spotkanie. Spotkanie, którego bohaterem jest dostarczony przez katowicki RCM, charakteryzujący się znacznie większą aparycją, a przez to majestatyczny, jak wspomniałem obecnie zajmujący szczytowe miejsce w ofercie gramofon kultowej angielskiej marki SME Model 60 +VA, którego w ciężkim boju wspiera ciekawa brzmieniowo wkładka My Sonic Lab Eminent Ex.
Analizując budowę naszego bohatera gołym okiem widać, że w stosunku do poprzedniego topowego modelu obecny sporo urósł i zmienił sposób amortyzacji miękko odseparowanych od siebie dwóch części chassis. A zapewniam, to nie jedyne różnice. O rozmiarze nie będę rozprawiał, gdyż ten temat klaruje się po obejrzeniu serii fotografii, dlatego bliżej przyjrzymy się jedynie istocie zmian, czyli wspomnianemu pomysłowi separacji dwóch spełniających różne zadania platform nośnych oraz reszcie nowinek technologicznych tej konstrukcji. Zatem od początku. Dolna podstawa 60-ki jest bazą dla usadowionych od spodu czterech regulowanych stóp, zaś od góry dla silnika napędzającego talerz oraz obudów konstrukcyjnych dla spodniej części łożyskowania przywołanego talerza oraz ramienia – dwa ostatnie elementy są płynnie odizolowane od górnej platformy. Jeśli zaś o nią chodzi, ta jest miejscem mocowania głównej części łożyska i nowej generacji ramienia. Samo ramię o nazwie VA mimo sporego podobieństwa do wcześniejszych modeli wbrew pozorom jest całkowicie inną konstrukcją. Po pierwsze nie jest już wykonane ze stopu magnezu z doczepianą główką, tylko rurką wykonaną w technologii druku 3D z żywicy polimerowej wysokiej gęstości jako jedna całość z miejscem montażu wkładki. Co ciekawe, obecna rurka ramienia nie jest jednolitą w kwestii wewnętrznej średnicy, tylko została podzielona na trzy segmenty o różnym przekroju. Głównymi powodami takiego rozwiązania było zwiększenie odporności na siły skręcające i poprawa stabilności mechanicznej, co w efekcie pozwoliło zmniejszyć masę efektywną ramienia, a przez to uczynić je bardziej przyjaznym do zastosowania szerszego zakresu wkładek – to była swego rodzaju pięta Achillesa poprzedniego wcielenia popularnej „piątki”. Kolejnym novum jest zmiana silnika napędzającego talerz. Teraz zamiast wcześniej stosowanego asynchronicznego DC, wybór padł na synchroniczny AC sterowany dedykowaną centralką. Sprawa mimo wymogów dodatkowych zabiegów konstrukcyjnych rozbijała się o istotna dla tego typu źródła większą kulturę pracy – są po prostu cichsze i łatwiej je wytłumić. Kolejną, przywołaną na samym początku, zauważalną od pierwszego kontaktu wzrokowego nowością 60-ki jest zmiana sposobu walki z pasożytniczymi wibracjami wpływającymi na gramofon, czyli ni mniej ni więcej tylko całkowicie inne zawieszenie werku. Wcześniej mieliśmy do czynienia z tłokami olejowymi i serią gumek unoszących górną platformę. Tymczasem teraz, cały układ nie dość, że ukryto w estetycznych, zapewniających odporność na zewnętrzne czynniki zanieczyszczające – wszechobecny kurz był zmorą do czyszczenia pomiędzy gumkami nożnymi – cylindrach, to jeszcze zrealizowano na bazie całkowicie innego rozwiązania tłumiącego. Dla wielu może być to zaskoczenie, ale tym razem zamiast serii gumek zastosowano wysokiej gęstości żywicę polimerową. Co ciekawe, układ nadal jest miękko zawieszony jak wcześniej, zatem nie jest to zwykłe zastosowanie miękkich odbojników, tylko w pełni płynny układ rezonansowy. Idąc dalej tropem wdrożonych zmian ważną dla stabilizacji obrotów oprócz kwarcowego pilnowania obrotów silnika zmianą jest zwiększenie średnicy i przy tym masy talerza podtrzymującego płyty winylowe do 13 cali. Ostatnią widoczną innowacją jest oddzielenie zasilacza silnika od centralki sterującej pracą gramofonu, co biorąc pod uwagę słyszalne zmiany podczas doboru kabla zasilającego do jednostki prądowej z pewnością ma niebagatelne znaczenie. Naturalnie jak to jest w standardzie tego typu konstrukcji, w komplecie startowym od producenta klient otrzymuje pełen komplet akcesoriów aplikacyjno-regulacyjnych, a od dystrybutora wliczoną w cenę aplikację włącznie z regulacją gramofonu w docelowym miejscu u nabywcy.
Zanim rozpocznę opis tego, co spotkało mnie podczas obcowania z najbardziej zaawansowanym technicznie gramofonem SME, pozwolę sobie na kilka zdań wyjaśnienia odnośnie odbytych przed tym testem, opisanych w osobnych relacjach podchodów. Epizody były dwa. Pierwszy to niezobowiązujące, bo w nieco innej konfiguracji porównanie tytułowego SME Model 60 + VA z japońskim TechDas Air Force 3 wyposażonym w topowe ramię na bazie identycznej konfiguracji reszty układanki audio, ale innymi, choć pochodzącymi z tej samej półki cenowej wkładkami gramofonowymi. Zaś drugi już jako rasowy sparing 1:1 z tym samym rylcem i resztą toru od phono, przez wzmocnienie, po kolumny. Co z tego wynikło? W telegraficznym skrócie za każdym razem SME grał pełną mocą od schodzącego najniżej z całej stawki basu, przez solidnie eksponowany środek, po dźwięczne górne rejestry, ale bez poszukiwania poklasku w doświetlaniu jakiegokolwiek wycinka prezentacji. Był na tyle stabilny i wyważony w „uczuciach”, że gdybym teraz mądrzejszy o to doświadczenie szukał żony, jego, czyli w pełni zaangażowane, ale stroniące od ekstremów podejście do wizualizacji świata muzyki byłoby dla mnie wytycznymi w poszukiwaniu wartej grzechu partnerki na resztę życia. Ale żebyśmy się dobrze zrozumieli, nie było to lepsze lub gorsze granie, tylko na tle zestawionych z nim konstrukcji inne z punktu widzenia pokazywania materiału takim jaki jest, bez dodatkowych, nawet najmilszych dla ucha, ale jednak czasem nie do końca pasujących do konwencji danego materiału niuansów sonicznych. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie, mającego sporo doświadczeń w tej materii na takim poziomie jakości to bardzo wielka zaleta. Owszem, być może akurat w obecnym momencie mojej fascynacji gramofonem, bowiem człowiek nie krowa, czasem zdanie zmienia i kiedyś spojrzę na to inaczej. Ale fakt jest faktem, że obecnie taki sposób prezentacji mnie przekonuje i jest oczekiwaną esencją tej zabawy. Ale jak wiadomo, odsłuchy na wyjeździe nawet najpieczołowiciej przygotowanym technicznie są obarczone sporym marginesem błędu, dlatego tak ważne było dla mnie potwierdzenie wszystkiego w swoich okowach. Z jakim wynikiem?
Naturalnie z nieco innym rozmachem, jako feedback innej ligi współpracującego systemu, aniżeli przygotowany w Katowicach, ale w dokładnie taki sam sposób, jaki opisałem przed momentem. Gdybym miał nieco żartobliwie, acz dosadnie określić pracę SME Model 60, powiedziałbym, że przez całe pasmo ze szczególnym uwzględnieniem zjawiskowości podania dolnego zakresu idzie jak czołg. Równo, bez potknięć, ale też bez jakichkolwiek wybryków. Dla kogoś może to być zbyt mało czarujące, bo przecież to analog i ma być przeuroczy, ale zapewniam, siłowe czarowanie – nadmierne rozwibrowanie lub doświetlenie – prędzej, czy później na trudnym materiale się wyłożą. Tymczasem tytułowy werk szedł przez zorganizowany mu, widniejący na fotografiach tor przeszkód bez najmniejszego zająknięcia. Naturalnie zestaw płyt był znacznie bardziej zróżnicowany, ale aby pokazać możliwości i słuszność takiego podejścia do tematu wydrapywania sygnału z rowka płyty, sfotografowałem tytuły tłoczone w epoce. Nie chciałem podpierać się nowymi wydaniami, bo miałem do czynienia z czymś wyjątkowym i wszechobecna kompresja, nawet najmniejsza prze-aranżowana na analog zawsze będzie protezą – koniec kropka. Wracając do przedstawionych płyt w materiale Paul Motian Trio „Le Voyage” chodziło o pokazanie świetności dolnych partii pasma akustycznego na przykładzie kontrabasu. Ten, kolokwialnie mówiąc, urywał „łeb”. Mocne, twarde, modulowane poprzez przesuwanie strun po gryfie, w sekundę zmieniające wysokość i energię dźwięku, szarpnięcia strun nie pozwalały nawet na moment zamknąć otwartych mimo woli ust. Choć idąc za nazwą formacji teoretycznie perkusista był frontmenem, to po zapoznaniu się z tym krążkiem wydaje się, że materiał i praca reszty kompanów były li tylko akompaniamentem dla tego z pozoru prostego w graniu, jednak w tym przypadku w dobrych rękach i przy wzorowym odtworzeniu przez gramofon potrafiącego pokazać tak wirtuozyjną twarz kontrabasu.
Kolejna płyta wbrew pozorom także pokazywała słuszność unikania upiększania świata muzyki. Była nią oczywiście sesja nagraniowa Gary’ego Burtona „The New Quartet” i jego mieniący się milionem odcieni soczystości, dźwięczności oraz gładkości wibrafon. Dlaczego słuszność unikania? Już tłumaczę. Gdy zbytnio podkręcimy jego rozwibrowanie, świecenie i miękkość, co nota bebe wielu z nas uwielbia, nie dość, że możemy stracić informacje separujące atak i następujące po nim wybrzmiewanie, to po pierwsze w momencie najmocniejszych dźwięków będzie przerysowany i czasem bolesny w odbiorze, a po drugie gdy wciągnięci w wir wydarzeń zechcemy posłuchać tego nieco głośniej, co nawet nie wiem kiedy, ale prawie zawsze robię, jeśli jego projekcja nie wpadnie w pewnego rodzaju clipping, to na sto procent będzie krzykliwy i odchudzony, a przez to nieprzyjemny. W przypadku podania przez SME od cichych, po najbardziej szalone poziomy głośności zawsze brzmiał naturalnie, a jego wolumen podczas pogłaśniania dawał poczucie jakby zbliżania się do wirtualnej sceny i wzrost energii dźwięku, a nie jego przerysowanie przechodzące w przester. Zapewniam, wibrafon to jeden z kilku moich ulubionych instrumentów i wiem, kiedy tak jak podczas tego testu brzmi dobrze.
Na koniec stareńkie, bo z 1964 roku wydanie stereo popisów Oscar Peterson Trio z gościnnym występem Clarka Terry’ego „+ One”. Jak wiadomo, początki tego formatu i sposób realizacji muzyki ma swoje szczególne brzmienie. Chodzi o lekki posmak brzmienia rodem z kuchennego radyjka, w szczególności części pasma fortepianu i czasem efektu „kartonu” w oddaniu dolnych partii pasma akustycznego. Nie raz z tym się zderzyłem i wiem, jak to wygląda. Tymczasem tym razem mimo braku podrasowania nasycenia przez testowany gramofon brzmienie płyty trącało nieco „myszką”, ale wszystko zostało podane dojrzale i ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu z bardzo dobrą podstawą basową. Trochę dziwne, bo przecież nasz bohater unikał poprawiania czegokolwiek, jednak po przesłuchaniu tej płyty w skupieniu zrozumiałem, że po prostu informacje o mocnym basie są ukryte w rowku, tylko niewiele drapaków potrafiło je wydobyć. Jak wspomniałem, mocno mnie to zaskoczyło, ale za to upewniło o znakomitej jakości obsługi tego zakresu przez srebrno-czarną 60-kę.Szacun.
Jak spuentuję wizytę gramofonu SME model 60 w okowach mojej muzycznej świątyni? Otóż nie będę go dłużej zachwalał kolejny raz pisząc o tych samych zaletach, bo nie widzę w tym najmniejszego sensu. Powiem za to, że gdy spróbujecie na własnym podwórku, przekonacie się, iż nie szuka poklasku na siłę upiększając słuchaną muzykę. Nie skacze jak pszczółka z kwiatka na kwiatek, aby niczym miodkiem karmić nas w odniesieniu do prawdy o danym materiale muzycznym, wątpliwymi podkolorowaniami. On w pozytywnym tego słowa znaczeniu bezczelnie, bo bez sztucznych emocji pokazuje to, co ukrył w rowku realizator płyty. Jeśli zrobił to dobrze, wybrzmi jak nigdy wcześniej, Jak spartaczył, z dużą dozą prawdopodobieństwa będzie ból. Ale żeby było jasne, to problem wydawnictwa, a nie testowanego źródła. I właśnie tą, dla mnie będącą wyznacznikiem najwyższej jakości bezwzględnością tytułowy Anglik zaskarbił moje serce. Wyrosłem ze słuchania muzyki dzięki sztucznym zabiegom zawsze ładnie brzmiącej. Obecnie chcę obcować z nią w takim wydaniu, w jakim została zrealizowana. Ale ostrzegam, do tego trzeba dorosnąć. A jeśli kiedyś oczekiwania się zmienią, zawsze można dokonać lekkiej korekty okablowania lub zastosować lukrującą świat wkładkę. Nadal dostaniemy konkretny drive, ale jako realizację naszych oczekiwań ze szczyptą piękna. Wieńcząc tę epistołę chcę zaznaczyć, że abstrahując od naszych wyborów konfiguracyjnych tego gramofonu jedno jest pewne. Już testowy setup z niedrogą wkładką bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę jakości obcowania z muzyką z płyty winylowej. To co dopiero, gdy założymy rylec ze szczytów oferty specjalistów tego kawałka toru? Nie odpowiadajcie, to pytanie retoryczne.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD Gryphon Ethos
– streamer: Lumin U2 Mini + switch QSA Red-Silver
– przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
– końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
– kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
– IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
– XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1, Furutech Project V1
– IC cyfrowy: Furutech Project V1 D XLR
– kabel LAN: NxLT LAN FLAME
– kabel USB: ZenSati Silenzio
– kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord,
Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2.
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, QSA Silver, Synergistic Research Orange
– platforma antywibracyjna Solid Tech
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: Power Base High End, Furutech NCF Power Vault-E
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80
Dystrybucja: RCM
Producent: SME
Ceny
SME MODEL 60 + VA: od 271 000 PLN
My Sonic Lab Eminent Ex: 24 700 PLN
Dane techniczne
SME MODEL 60
Nierównomierność obrotów przy 33.33rpm: -0.005%
Czas stabilizacji obrotów: 5 – 6 s
Kołysanie i drżenie: 0.01% / 0.02%
Dudnienie (silent groove): -75dB (-75.4 dB z dociskiem)
Dudnienie (przez łożysko): -76.5dB
Szum własny: -62.5dB
Silnik: AC, synchroniczny
Obroty: 33.33, 45rpm
Pobór mocy: 18W (1w standby)
Ramię:
Masa efektywna: 10g – 11g
Cartridge Balance Range: 5g – 18g
Vertical Tracking Force: 0.0g – 3.0g (30mN)
Maximum Tracking Error: 0.0120/mm
Wewnętrzne okablowanie: Crystal Cable 0.1mm Mono X-Tal
Wymiary (W x S x G)
– Gramofon: 212 x 557 x 417 mm
– Talerz: 330 mm
– Regulator obrotów: 87 x 170 x 295 mm
– Zasilacz: 83 x 190 x 243 mm
Waga
– Gramofon: 48 kg
– Regulator obrotów: 2 kg
– Zasilacz: 4,2 kg