1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Soul Note SA 710

Soul Note SA 710

Bezsprzecznie oczywistym faktem jest, że każda, bez względu na obecną rozpoznawalność pośród potencjalnych klientów marka miała swój mniej lub bardziej spektakularny debiut na szeroko rozumianym rynku konsumenckim. Naturalnym jest również, zdecydowanie głośniejsze wejście uznanego w wielkim świecie producenta, aniżeli jeśli nie początkującego, to nadal będącego w fazie wyrabiania sobie renomy brandu. I patrząc na ten fakt z naszego, często zachłystującego się wielkimi graczami, punktu widzenia często na tym tracimy. O co chodzi? O nic szczególnego, tylko mimowolne niezauważanie ciekawych nowości, które mimo pojawienia się w ofercie rodzimych dystrybutorów bez rozgłosu w światowych periodykach czekając na swoje przysłowiowe pięć minut długo drepczą gdzieś w przedsionku rozpoznawalności. I wiecie co? Dzisiejsza recenzja będzie kręcić się wokół jednego z takich przypadków. Co ciekawe, owa marka pochodzi z kraju uważanego za kolebkę audiofil izmu i co jeszcze dziwniejsze, od kilku lat swoje możliwości udanie prezentuje na jesiennej warszawskiej wystawie, a mimo to cały czas nie może przebić się na tzw. „salony”. Jeśli nadal nie wiecie o czym próbuję zagaić, z przyjemnością informuję, iż rozprawiać będziemy o produkcie z kraju kwitnącej wiśni (Japonii), czyli marce Soul Note i otwierającym jej portfolio wzmacniaczu zintegrowanym SA 710, którego wizytę zawdzięczamy warszawskiemu Audiopunktowi.

Rozpoczynając akapit od aparycji 710-ki i zwracając uwagę na  jej gabaryty nie zdziwiłbym się, gdyby właśnie owa wizualna skromność była główną przyczyną niedawania urządzeniu wielkich szans przez odwiedzających warszawski salon klientów, a to, jak okaże się w dalszej części tekstu, jest dużym błędem. Ale ad rem. Opisywana integra co prawda nie jest demonem wielkości i wagi, ale nie można odmówić jej konstrukcyjnej solidności. Nie jest specjalnie ciężka a co za tym idzie wysoko-mocowa, gdyż w tym wydaniu przy ciężarze 6 kg oferuje jedynie 10W mocy i to dla kolumn o impedancji  8 Ω, ale za to korpus wykonano z drapanego aluminium w postaci grubego płata przedniego i giętej blachy na reszcie obudowy. Może fotografie tego nie oddają, ale uwierzcie mi, ocena na podstawie zdjęć w kontakcie bezpośrednim całkowicie zmienia polaryzację naszych odczuć na plus. Wspomniany w dostarczonej do recenzji wersji czarny front w swym ciekawie wypadającym ascetyzmie oferuje nam jedynie kilka srebrnych dodatków  funkcyjnych. Są nimi: symetrycznie umieszczone dwie gałki sterujące urządzeniem (lewa selektor wejść, prawa wzmocnienie), centralnie zaimplementowany srebrny emblemat z logo marki, z lewej strony okrągły guzik włączania, a z prawej gniazdo słuchawkowe. Rzut okiem na 710-kę z lotu ptaka ukazuje dwa ażurowe bloki wentylacyjne, a krótki przegląd pleców zdradza byt trzech wejść liniowych RCA, jednego XLR, podwojonego wyjścia PRE OUT, pojedynczych terminali kolumnowych i gniazda zasilającego. Jak można się zorientować, unikanie przesadności wyposażenia frontu ma pełną kontynuację na tylnym panelu, jednak bez względu na to, wzmacniacz zapewnia pełną kompatybilność z wszelkimi potencjalnymi układankami audio.


Przyznam się szczerze, gdy zgłębiałem dane techniczne rzeczonego piecyka – tak słowo piecyk, a nie piec jest tutaj bardziej adekwatne, byłem bardzo kontent z dość wysokiej skuteczności moich kolumn (90dB), gdyż przywołane w poprzednim akapicie skromne 10W mocy dla paczek 8 Ω już na starcie sugerowały drobne obwarowania konfiguracyjne. Co prawda w rozmowie z dystrybutorem dowiedziałem się, iż zdecydowanie większe, a nawet wręcz niezalecane obciążenie nie jest w stanie usmażyć tytułowej konstrukcji, ale chcąc dowiedzieć się, jak brzmi prawdziwe ja testowanego Japończyka, z dużą dozą spokoju o przyzwoitą synergię obciążeniową podpiąłem go pod moje Isis-y. Efekt? To zabrzmi dość dziwnie. Mała moc sugerująca użycie łatwych do wysterowania kolumn, a to niepozorne pudełeczko z nonszalancką łatwością rysowało przede mną przyzwoicie naładowane masą, a przy tym bardzo ostro rysowane kontury wirtualnych bytów. Mało tego. Bez jakiegokolwiek naciągania faktów powiedziałbym nawet, iż było to stawiające na twardość przekazu granie. Trochę chłodne, ale za to bardzo sprężyste, co mierząc siły na zamiary danej konstrukcji pozwalało mi patrzeć na nią zdecydowanie przychylniejszym wzrokiem. Kontynuując skrót myślowy na temat możliwości sonicznych 710-ki trzeba dodać, iż łatwości w oddaniu namacalności źródeł pozornych szła w sukurs solidna rozmiarowo prezentacja sceny muzycznej. Może nie chodziła w wadze stricte High End-owej – patrząc na cenę urządzenia sądzę, iż nawet nie miała zamiaru, ale nie był to również zlepek bliżej nieokreślonych punktów generowania dźwięku na mapie przestrzeni międzykolumnowej, tylko czytelnie osadzeni w eterze artyści ze swoim instrumentarium. Jedynym do czego mógłbym się delikatnie przyczepić, była lekka zadyszka w kreowaniu skrzących się niczym brylujące po zachodzie słońca robaczki świętojańskie blach perkusji. Ale i tutaj nie stawiałbym tego aspektu na szali czystej winy pretendenta do laurów, gdyż należy zauważyć, że owszem, moje kolumny teoretycznie są łatwe, jednak dla takiego cherlaka każde basowce o średnicy miski do kąpieli będą pewnego rodzaju kulą u nogi. I chyba owa walka o każdy ruch 15-to calowej membrany najniższych rejestrów spowodowała wyciągnięty na wierzch mankament przygaszenia perkusjonaliów. Ale zaraz zaraz, to nie było ich szkolne uduszenie, tylko pewna przywara, która w korelacji z ceną i możliwościami opiniowanego wzmacniacza nawet dla mnie stała się drobnym niuansem, nad którym pnący się ku górze w swojej drodze do wyrafinowanego audio melomani z pewnością przejdą do porządku dziennego lub w ogóle go nie zauważą. Aby na żywo przekonać się, z czym tak naprawdę mamy do czynienia, relację zjawisk podczas słuchania swojej play listy rozpocznę od szaleńczego free jazzu w wykonaniu polskiej grupy Contemporary Noise Quintet z krążkiem „Pig Inside The Gentleman”. Lekko obawiałem się jakiejś nieokreślonej kompresji prześcigających się instrumentalnych fraz muzycznych, gdy tymczasem dostałem bardzo nasycony barwowo miting opartych o perkusję, fortepian i kontrabas dęciaków. Owszem, to nie było znane mi z występów systemu odniesienia trzęsienie ziemi, ale wigoru tak zaprezentowanej muzyce nie byłem w stanie odmówić. Gdybym miał określić, gdzie Soul Note najbardziej odcisnął swoje piętno, powiedziałbym, że chyba w tym wypadku najmocniej narzekał dość twardo wypadający następca klawesynu obecnie zwany fortepianem. W jego grze bez względu na nurt muzyczny w jakim występuje powinniśmy odczuwać cos na kształt mieniącej się pięknem krągłych i ciepłych wybrzmień magii, a tego w tym przypadku mi brakowało. To mogło być pochodną przypadkowości oferującego papierowe głośniki połączenia testowego, dlatego też nie ganiłbym za to niepozornego Japończyka, tylko podczas dobierania reszty docelowego toru postarał się o zdecydowanie cieplejsze w swoim brzmieniu, może uzbrojone w kewlarowe membrany kolumny. Po dawce adrenaliny przyszedł czas na uspokojenie skołatanych narządów słuchu i w napędzie CD-ka wylądował nie kto inny, jak Michel Godard ze swoim opracowaniem Claudio Monteverdiego, czyli znaną szerokiej audiofilskiej publiczności płytą „A Trace Of Grace”. Z uwagi na zdecydowanie większe zaangażowanie pomysłodawcy w jakość masteringu podczas słuchania tej płyty znacznie mniej odczuwałem brak zarezerwowanego dla tego nurtu muzycznego ciepła dobiegających do mnie dźwięków. Tak, było nieco chłodniej, ale nadal mieściło się to w zbiorze ciekawych interpretacji. Próbując zderzyć to odtworzenie ze wzorcem, wyraźnie słychać było, iż stawiający na twardość grania bohater testu przy braku mięsistej średnicy powodował lekkie wycofanie się głosu wokalistki, a to przekładało się na odczuwalne dozowanie związanych z jej wokalizą emocji. Ale jak wspominałem, to jest produkt leżący na pograniczu oferty budżetowej innych producentów i choćby z tej racji są to w pełni akceptowalne ograniczenia jakościowe. Dlatego też, wszelkie podpierające się moimi spostrzeżeniami negatywne insynuacje będą zwyczajnie szkodliwym naciąganiem faktów przez oponentów, a nie rzetelną oceną, pod czym nigdy się nie podpiszę. Kończąc ten sparing przywołam jeszcze próbę z muzyką elektroniczną spod znaku Massive Attack „Mezzanine” . No cóż. W tym przypadku przy wzięciu pod uwagę właściwości sonicznych SA 710 nie znalazłem nic, na co mógłbym naprawdę ponarzekać. Sztucznie generowane dźwięki z ich ostrym rysunkiem i unikającym podgrzania ciężarem pokazały, że Soul Note czuje się w nich jak ryba w wodzie. Owszem, momentami słychać było lekkie tonowanie wysokich rejestrów, ale bez szybkiego przełączenia na sygnał dla mnie wzorcowy nie szufladkowałem tego w domenie szkodliwości jak przy blachach perkusji, tylko pewnego sznytu grania, a to wziąwszy pod uwagę, iż oceniany wzmacniacz jest tańszy od moich interkonektów, stawia go w pełni zasłużonym, pozytywnym świetle.

Chyba nie zdradzę tajemnicy państwowej, gdy powiem, iż świat audio z jego fantastyczną nieprzewidywalnością jest dla nas dającą pakiet psychicznego wytchnienia odskoczną od codziennego, naładowanego problemami życia. I chyba zgodzicie się ze mną, iż fajnie jest, gdy tak niepozorny maluch pokaże się z tak dobrej strony. Niby każdy, powtarzam, każdy komponent audio ma swoje za uszami i tylko ich wyrafinowanie i co za tym idzie cena jaką za niego trzeba zapłacić sprawiają, że mniej lub bardziej to słychać. W tym przypadku mamy do czynienia ze stosunkowo tanim, słabym mocowo i bardzo niepozornym wizualnie wzmacniaczem zintegrowanym, który mierząc się z okupującym szczyty High Endu rodakiem spokojnie pokazał wiele pożądanych przez zakręconych na punkcie dobrego brzmienia audiofilów cech. Jakich? Przy tak niewielkiej mocy nie wiem skąd, ale dostajemy solidną dawkę masy i ostry rysunek źródeł pozornych. A to wszystko podczas pracy z mimo wszystko stawiającymi spore wyzwanie kolumnami. Dlatego też, spróbujcie zapewnić mu bardziej sprzyjające warunki, a przekonacie się, że to, co w moim teście wypadło tylko dobrze, w odpowiedni skonfigurowanym zestawie okażę się niedoścignionym przez okupującą podobną półkę konkurencję.

Jacek Pazio

Dystrybucja: Audiopunkt
Cena: 9 000 PLN

Dane techniczne:
Moc wyjściowa: 10 W x 2 (8 Ω)
Wzmacniacz słuchawkowy: 3,0 W x 2 (32 Ω)
Przedwzmacniacz: 2,0 V (10 kΩ )
Całkowite zniekształcenia harmoniczne:
Głośniki: 0,2% (10 Hz ~ 100 kHz, 3,3 W, 8 Ω)
Wzmacniacz słuchawkowy: 0,03% (10 Hz ~ 100 kHz, 200 mV, 32 Ω)
Przedwzmacniacz: 0,05% (10 Hz ~ 100 kHz, 2,0 V, 10 kΩ)
Pasmo przenoszenia:
Głośnik: 5 Hz – 350 kHz (+ 0 / -1 dB, 1 W, 8 Ω)
Słuchawki: 5 Hz ~ 400 kHz (+ 0 / -1 dB, 200 mW, 32 Ω)
Przedwzmacniacz: 5 Hz ~ 400 kHz (+ 0 / -1 dB, 2,0 V, 10 kΩ)
Stosunek S/N: 115dB (IHF Network)
Pobór mocy: 32 W (J60065)
Wymiary (S x W x G): 420 x 98 x 243 mm
Waga: 6,0 kg

System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny:  Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Harmonix SLC, Harmonix Exquisite EXQ
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Pobierz jako PDF