Opinia 1
Skoro zarówno podczas rozmów telefonicznych z okazji testu trzeciej wersji Crosssfire’a, jak i już bezpośrednio – w krakowskiej siedzibie Nautilusa każdorazowo uzyskiwałem od Gerharda Hirta zapewnienia, że ze zintegrowanej platformy nic więcej wycisnąć się nie da to uznałem, iż jest tak jak konstruktor mówi, bo kto jeśli nie on wie to najlepiej. I żyłbym dalej w takim błogim przeświadczeniu, gdyby nie … najnowszy model Ayona ochrzczony jako Spitfire. Oczywiście w pojawieniu się na rynku nowej konstrukcji nie byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby nie kilka drobiazgów. Po pierwsze dość zagadkowy i pozorny dysonans pomiędzy pierwszymi newsami a tym, co finalnie znalazło się na oficjalnej stronie. O co chodzi? O to, że w fazie początkowej Spitfire zapowiadany był jako rozwinięcie swojego poprzednika – Crossfire’a by później być „jedynie” konstrukcją o zbliżonej topologii. Cóż, osobiście wychodzę z założenia, że jak się powiedziało „a”, to trzeba powiedzieć „b” a jak się gra o duże stawki, to albo trzeba umieć blefować, albo mieć naprawdę mocne karty. W przypadku tytułowej integry sprawa wydaje się mniej więcej jasna – zbliżony, bo oparty na takich samych potężnych lampach mocy AA62B stopień wyjściowy, nieco uproszczona sekcja przedwzmacniacza i voilà – przepis na sukces gotowy. Tym bardziej, że cenę skalkulowano poniżej … słabszego (przynajmniej na papierze) Mercurego II. Zapowiada się ciekawie? Jak najbardziej. Pytanie tylko, czy rozbudzony strawą teoretyczną apetyt zdoła nasycić szara rzeczywistość. A odpowiedź na nie mam nadzieję da nasza poniższa radosna twórczość.
O aparycji Spitfire’a trudno napisać cokolwiek więcej aniżeli to, że już z daleka wiadomo, że to Ayon i choćby nie wiem jak się starał, to i tak nie wyprze się swojego nader licznego rodzeństwa. Skoro jednak rozpoznawalność jest na takim poziomie trudno oczekiwać od producenta, żeby zmieniał to, co klienci najzwyczajniej w świecie polubili a co za tym idzie po prostu się świetnie sprzedaje. Mamy zatem klasyczne, wykonane ze szczotkowanego aluminium chassis o zaokrąglonych narożnikach z godnością noszące na swym grzbiecie potężne chromowane „rondle” skrywające ciężkie jak diabli transformatory, oraz równie imponującą baterię lamp. Centralny kwadrat okupują dwie pary 12AU7 i 6H30 strzeżone na flankach przez budzące respekt swoimi gabarytami pojedyncze triody AA62B. Nie zabrakło również niezwykle przydatnego oczka ze wskaźnikiem regulacji biasu.
Płyta frontowa jest kontynuacją wypracowanych lata świetlne temu wzorców. W jej centrum umieszczono podświetlane na purpurowo firmowo logo a na obu skrajach umieszczono solidne, radełkowane gałki odpowiedzialne za siłę wzmocnienia, potwierdzaną w umieszczonym nieopodal niewielkim okienku i wybór źródła. Standardowo wyłącznika głównego należy szukać pod spodem, w okolicach lewego przedniego narożnika.
Ściana tylna również nie rozczarowuje oferując cztery wejścia liniowe z czego jedna para jest w standardzie XLR a pozostałe RCA, bezpośrednie wejście na końcówkę, oraz wyjście z sekcji przedwzmacniacza, przełącznik trybu pracy (normal/direct), biasu z niewielkim wyświetlaczem i pojedyncze, acz należące do jednych z moich ulubionych najnowszej generacji terminale głośnikowe WBT akceptujące nawet najszersze widły. Powyższą litanię zamyka zintegrowane z bezpiecznikiem gniazdo zasilające.
Przy opisie obudowy warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden, niezwykle istotny w przypadku urządzeń lampowych, a do tej grupy Spitfire niezaprzeczalnie się zalicza zabieg, jakim jest zapewnienie możliwie najlepszej wentylacji ukrytym w korpusie komponentom. Chodzi mianowicie o zwiększenie ilości otworów wymuszających grawitacyjną cyrkulację powietrza wewnątrz masywnej obudowy.
Odsłuchy rozpocząłem od pozornie niezobowiązującej twórczości Blackmore’s Night i albumu „Shadow of the Moon”. Kojące partie gitary do bólu złagodzonego, żeby nie powiedzieć zdziadziałego, wcielenia Ritchiego Blackmore’a i melancholijne zawodzenie Candice Night teoretycznie powinny powodować stany niemalże katatonicznego znudzenia i senności. Tymczasem austriacki lampowiec potrafił z takiej kadzi mieszanki waleriany i pawulonu wykrzesać całkiem sporą dawkę motoryki i drive’u. Podobnie było z rozleniwiającym, pełnym filmowych standardów projektem „Ania Movie”. Niby nadal było słodko i miło, ale na pewno nie nudno. Cały czas, może nie na pierwszym planie, ale gdzieś głębiej, pod skórą pulsował gotowy do skoku mięsień. Coś podobnego można czasem zaobserwować w aż trzeszczących od nadmiaru koni współczesnych muscle-carach po ustawieniu parametrów jazdy w trybie „comfort”, bądź jakkolwiek to dany producent w konkretnym modelu nazwał. Chodzi po prostu o to, że możemy na chwilę zapomnieć o niejednokrotnie wyczynowym zacięciu danego turladełka i dać się otulić luksusem w komfortowych warunkach płynąc po wydawać by się mogło płaskiej jak stół bilardowy drodze. Wróćmy jednak do tematyki audio. Zarówno selektywność, jak i precyzja, z jaką kreślone były poszczególne plany przywodziła na myśl klasyczne wysokomocowe tranzystory w stylu niedawno przez nas testowanego Passa INT-250 aniżeli stereotypowo zaokrąglonej lekko rozmyte lampy. Trzeba jednak pamiętać, że jeszcze nie tak dawno zarówno Ayon, jak i również dystrybuowana przez krakowskiego Nautilusa kolejna lampowa marka, czyli Octave potrafiły z żarzących się baniek wycisnąć taki detal i precyzję, że większość tranzystorowej konkurencji mogła jedynie o niej pomarzyć. I te, zdobyte przez lata doświadczenie po prostu słychać. Nie chcę w tym momencie mówić, że Spitfire gra z wyrachowanym chłodem i laboratoryjną dokładnością, ale precyzji, w pozytywnym znaczeniu tego słowa, odmówić mu nie sposób. Dzięki temu nie trzeba się niczego w nagraniach domyślać i dopatrywać, dociekać. Jeśli coś zostało zarejestrowane na materiale źródłowym to możemy zakładać z przekonaniem graniczącym ze 100% pewnością, że jeśli tylko reszta toru tego nie spaprze, to z pewnością owe „coś” usłyszymy. Dlatego też spokojnie możemy pozwolić sobie na pewną nonszalancję podczas odsłuchu, gdyż wszystko, co rozgrywa się na niezwykle namacalnej i dostępnej niemalże na wyciagnięcie ręki scenie widoczne jest jak na dłoni. Nic nam nie umyka, nie chowa się w cieniu, czy za plecami pierwszego rzędu muzyków.
Proszę jednak pamiętać, ze cały czas obracamy się w kręgu niewielkich składów i dość utemperowanej, trzymanej na wodzy dynamiki. Cóż zatem dzieję się po popuszczeniu cugli i włączeniu czegoś zdecydowanie bardziej wymagającego? Najogólniej efekt można porównać do jazdy rollercoasterem Formula Rossa w Ferrari World Abu Dhabi, gdzie wagoniki przyspieszają od 0 do 240 km/h w … 4,9 sekundy. Nie wierzycie? Sugeruję zatem sięgnąć po otwierający „The Funeral Album” Sentenced utwór „May Today Become the Day” mocno przytrzymać fotela i wcisnąć Play. Już w pierwszych sekundach na nasze trzewia spadnie grad ciosów gitary basowej, by kompletnego obrazu spustoszenia dokonała wchodząca po chwili stopa perkusji. A to dopiero początek. Jednak Spitfire nie zważa na przerażenie malujące się w waszych oczach i konwulsje targające miotanym kolejnymi uderzeniami ciałem. Jak spuszczony ze smyczy piekielny cerber ani myśli przerwać ten potępieńczy taniec. Szarpie i kąsa gitarowymi riffami wtłaczając w nasze uszy taką ilość informacji, że aż trudno uwierzyć, szczególnie biorąc pod uwagę gatunek, jaki Sentenced z całkiem niezłymi efektami uprawiał, że w ogóle udało się je wszystkie zarejestrować. Jest cholernie szybko, brutalnie i wręcz dziko, co patrząc na pozornie niewielką moc i SET-ową topologię zakrawa na klasyczne recenzenckie science fiction … z naciskiem na „fiction”. (Nie)stety prawda jest nie tylko naga, co swoją muskulaturą przypomina Marit Bjørgen, więc lepiej z nią nie dyskutować. Można więc grzecznie przytakiwać i jeśli tylko thrashowe klimaty wpisują się w nasze gusta, dalej podążać brukowanym czaszkami gościńcem ku totalnemu obłędowi, w czym wielce pomocne będą histeryczne porykiwania Charlesa Rytkönena zarejestrowane na „Aberrations Of The Mind” kapeli Morgana Lefay. Jak z pewnością zdążyli Państwo zauważyć czy to z premedytacją, czy przez zupełny przypadek nie wybierałem do tej pory jakiś specjalnie wyżyłowanych realizacji a i tak dawno nie odczuwałem takiej frajdy z ich odsłuchu. Ich oczywiste ograniczenia i niedociągnięcia realizatorsko-techniczne schodziły bowiem na zdecydowanie dalszy plan. Cały czas mieliśmy świadomość ich obecności, lecz cóż z tego, gdy cała nasza uwaga skupiona była na szaleńczym tempie rozgrywającej się na scenie akcji.
Dla równowagi, niejako już na samo zakończenie sięgnąłem po „Komedę” Leszka Możdżera. Tutaj też było pięknie, lecz pięknem klasycznym, normalnym – pozbawionym zbędnych wodotrysków i zupełnie niepotrzebnego, szaleńczego tempa. Było za to miejsce na grę ciszą, zadumę i skupienie. Górne rejestry lśniły i mieniły się feerią barw, sięgając tam, gdzie zamontowane w Gauderach wysokotonowe AMT niezbyt często się zapuszczają. Cały czas było jednak niezwykle gładko, krystalicznie czysto – olśniewająco. Kontury każdego dźwięku okazywały się na tyle oczywiste, że bez najmniejszego trudu mogliśmy poczuć się jakbyśmy opierali łokieć nie o podłokietnik fotela, bądź kanapy a o fortepian, za którym zasiadł Możdżer grający właśnie temat przewodni z „Prawa i pięści” („The Law and The Fist”).
Ayon Spitfire będąc zdecydowanie tańszym od swojego pierwowzoru – Crossfire’a powinien, a przynajmniej tak nakazywałyby zdrowy rozsądek i prawa rządzące ekonomią, ustępować starszemu i wyżej usadowionemu w firmowej hierarchii, jeśli nie skalą, wolumenem generowanego dźwięku to przynajmniej jego jakością. Problem w tym, że czas nie tylko leczy rany, ale i dość skutecznie zamazuje pewne niuanse wynikające z obserwacji poczynionych podczas minionych odsłuchów. I tak też jest tym razem, więc ręki nie dałbym sobie uciąć, ale mając zamiar nabyć któryś z mocarnych SETów Ayona sesję porównawczą rozpocząłbym przekornie od bohatera niniejszej recenzji.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx; Ayon CD-3sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Dark Star Silver Shadow + S.M.E M2 + Phasemation P-3G
– Phonostage: Abyssound ASV-1000; RCM Sensor 2
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Pass INT-250
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Jeśli przyjrzymy się nieco dokładniej interesującemu nas z racji pochłaniającego nasz wolny czas hobby rynkowi audio, bez najmniejszych problemów wytypujemy kilka marek bardzo mocno zaangażowanych we wprowadzanie na rynek coraz to nowszych wersji, lub całkowicie zastępujących się w ich portfolio komponentów. Czy to dobrze, czy źle zależy od punktu spojrzenia, ale jedno o wprowadzanych nowościach śmiało można powiedzieć na pewno, raczej nie są zwykłym odcinaniem kuponów, tylko mniejszym lub większym progresem w sferze jakości generowanego dźwięku. Oczywiście można by rzec, że innej alternatywy dla wprowadzania zmian w ofercie nie ma, ale na przestrzeni kilkunastu lat zabawy w tym dziale gospodarki zdążyłem spotkać się z mówiąc delikatnie próbą nabicia klienta w butelkę. Na szczęście dzisiejszy brand jak dotąd unikał takich „zonków”, co po informacji o pojawieniu się następcy znanego szerokiej publiczności modelu Crossfire bez najmniejszych problemów napawało ciekawością, gdzie nastąpiły istotne i spodziewane pozytywne zmiany. Tak tak, dzisiaj mówimy o austriackim Ayonie, który chce pochwalić się najnowszym dzieckiem w segmencie wzmacniania sygnału czyli wzmacniaczem zintegrowanym Spitfire, którego w procesie testowym dzielnie wspierał firmowy odtwarzacz CD-3sx. Nie muszę chyba nikogo uświadamiać, iż od wielu już lat ową marką zajmuje się krakowski Nautilus.
Wygląd produktów z Austrii jest tak dobrze znany, że jakąkolwiek próbę dokładnej wyliczanki każdego z niuansów wizualizacyjnych można by odbierać jako lekceważenie czytelnika, dlatego tylko w skrócie przywołam kilka najważniejszych aspektów wizualnych. I tak., przy całej otoczce związanej z faktem bycia urządzeniami lampowymi najbardziej trafiającym do klienta zabiegiem jest obracająca się w kolorze srebra puszek transformatorów, bursztynu świecących lamp i czerni reszty obudowy paleta użytych barw. Bez względu na czasem usłyszane gdzieś w tłumie utyskiwania, że wieje nudą, zastosowana kolorystyka jest ponadczasowa, co w bardzo prosty sposób otwiera jej drzwi do prawie wszystkich salonów miłośników dobrej jakości muzyki bez względu na ich wystrój. Przyznajcie, zabieg konstruktora jest teoretycznie bardzo prosty, ale co pokazuje rynek nader fantastyczny w swoim działaniu podprogowym. Przynajmniej ja to kupuję. Oczywiście trochę naciągam fakty, gdyż wygląd jest tylko dodatkiem do całości produktu, a nie głównym jego zadaniem, co już kilka razy przybyłe na testy komponenty występującej w roli gościa marki zdążyły mi udowodnić. Idąc dalej tropem obudowy należy wspomnieć o firmowym sznycie, czyli płaskich skrzynkach z zaokrąglonymi dużymi łukami narożnikami, które albo skrywają całość elektroniki łącznie z lampami wewnątrz – odtwarzacze CD i przetworniki cyfrowe, albo zmuszone wielkością zastosowanych szklanych baniek i transformatorów wyeksponować je na będącej swoistą platformą nośną górnej części obudowy – wszelkiego rodzaju wzmacniacze. Front testowanej integry unikając szkodliwego w odbiorze organoleptycznym przeładowania zbędnymi dodatkami uzbrojono jedynie w gałkę głośności na lewej flance, tuz obok niej okienko wartości wzmocnienia, w centrum świecące na czerwono logo marki i na prawej stronie selektor wejść z oznaczonymi diodami sygnalizacyjnymi. Tylny panel może pochwalić się zaś pojedynczymi terminalami głośnikowymi, pięcioma wejściami liniowymi RCA, jednym XLR, jedna przelotką, wejściem na końcówkę, gniazdem zasilania, przełącznikiem masy i BIASU. Włącznik główny umieszczono pod spodem urządzenia w pobliżu frontu. Odtwarzacz kompaktowy jako rasowy top-loader w centralnym miejscu górnej pokrywy otrzymał okrągłe przykrywane akrylowym talerzem okienko czytnika płyt, przed nim zestaw przełączników funkcyjnych, a po obu jego bokach ażurowe otwory wentylacji grawitacyjnej. Sprawa panelu przedniego jest nader prosta, gdyż oprócz nadruków nazwy marki i modelu w jego centralnej części zaimplementowano może nie największy, ale za to bardzo czytelny czerwony wyświetlacz. Tył z racji bycia centrum dowodzenia wszelkimi sygnałami cyfrowymi oprócz wejść analogowych dzierży jeszcze stosowne wejścia do odczytu ciągów zero-jedynkowych, gniazdo zasilania i zestaw przełączników funkcyjnych. Włącznik główny tak jak we wzmacniaczu znajdziemy pod spodem przy przednim panelu. Tak w telegraficznym skrócie przedstawia się sprawa wyglądu i funkcjonalności prezentowanych produktów.
Pierwsze starcie z testowaną dzisiaj elektroniką rozpocząłem od samego wzmacniacza, gdyż planowany do duetu napęd utknął gdzieś w procedurze logistycznej. Co prawda był to bardzo krótki, bo kilkudniowy okres, ale tak prawdę mówiąc dał mi pewne wskazówki dotyczące nieco innego potraktowania sygnału w porównaniu z teoretycznie swoim protoplastą. Główne usłyszane zmiany opierały się o zdecydowanie lepsze wysterowanie moich kolumn, na co nieco kiedyś lekko utyskiwałem, a teraz zostało poprawione. Oczywiście proszę nie odbierać tego jako noc i dzień, gdyż od tamtego starcia trochę wody w Wiśle już upłynęło, a jak wiadomo pewne niuanse brzmieniowe mogły nabrać nieco innej mocy weryfikacyjnej. Gdy w pełni skompletowany set stanął na miejscu odsłuchowym, prawdę mówiąc nie miałem problemów natury kabelkowej, gdyż urządzenia spod jednej ręki prawie z rozdzielnika bezwarunkowo się dogadują. Tak też było i tym razem, co zaowocowało wkroczeniem w świat fajnego koloru przy dobrze prowadzonym basie i ciekawie brzmiącej górze pasma. Całość była na tyle dobrze zestrojona, że już po kilku płytach dałem się całkowicie wciągnąć w świat rysowany dźwiękami austriackiego producenta, a dokładnie mówiąc właściciela marki Gerharda Hirta. I sądzę, że największą zasługę takiego obrotu sprawy można przypisać swobodniejszemu graniu zestawu, ale bez utraty nasycenia. Często zdarza się tak, że dostajemy coś kosztem czegoś, czyli lepsze wysterowanie przy pewnej ułomności kolorystyki dźwięku, tymczasem tutaj, może z powodu sporego rozrzutu procesów testowych, choć akurat nie jestem co do tego argumentu zbyt mocno przekonany, nie zanotowałem. Sądzę, iż konstruktor przyjrzał się głębiej tematowi swobodnego oddania drzemiącej w danej konstrukcji mocy i wprowadziwszy w życie pakiet doświadczeń, podciągnął jej notowania w tym zakresie. To, co przed momentem napisałem, bardzo fajnie przekładało się na odbiór muzyki i to bez względu na jej zadanie, czyli odprężenie lub nawoływanie do buntu. Czy była to twórczość Johna Pottera opierająca się na wokalizie i kilku wymagających nieco koloru od elektroniki instrumentach z epoki, czy wołający o pomstę do nieba brutalny Percival, wszystko w sobie tylko przypisany sposób miało sporo do powiedzenia. Co ważne, ów związany z lepszym wysterowaniem kolumn oddech w muzyce oprócz tego, że dawał pełny wgląd w przecież prawie wykrzyczane folk-metalowe teksty, to wyśmienicie pomagał również w pokazaniu współpracy pojedynczego głosu artysty z otaczającą go kubaturą kościelną przy twórczości Monteverdiego. Oczywistą sprawą jest, że gdy dwa tak oddalone od siebie nurty muzyczne dzięki setowi z Austrii bez najmniejszych problemów otrzymały swoje ciekawe dla mnie pięć minut, to nic innego nie mogło przydarzyć się w takich produkcjach, jak jazz lub elektronika. Gdy tego wymagał materiał muzyczny, raz dostawałem bardzo solidny sztucznie wygenerowany bas od Massive Attack, by przy innym podejściu wtopić się w wybrzmiewające w eterze przeszkadzajki bębniarza na płytach Bobo Stensona. Aby uzupełnić listę informacji o sposobie grania produktów Ayona, trzeba przywołać jeszcze bardzo dobre oddanie informacji o wirtualnej scenie muzycznej, z jej szerokością i głębokością. Panowie nie deptali sobie po piętach, dzięki czemu ich lokalizacja nie sprawiała najmniejszych problemów. I gdy tak pławiłem się przy austriackich specjałach, nadeszła pora refleksji, że niestety wszystko co dobre szybko się kończy i gdy czas zabawy dobiegł końca, miałem niezły orzech do zgryzienia zastanawiając się nad puentą tego spotkania. Przecież Spitfire jest tańszy od Crossfire’a, a na podstawie zapamiętanych aspektów wypadł nieco lepiej. Jednak chcąc być uczciwym powinniśmy skonfrontować je bezpośrednio, dlatego proszę dzisiejszy test wziąć raczej jako dobrą rekomendację dla nowości, a niżeli bezwzględnego położenia poprzednika na łopatki.
Kolejne dziecko Gerharda Hirta i kolejny progres jakościowy. Teoretycznie rzecz biorąc dla niektórych audiofilów tempo zmian może wydawać się nieco za szybkie. Jednak gdy jakiś czasem zasłyszany od użytkownika, ale sensowny pomysł zaiskrzy w głowie tak „płodnego” konstruktora, nie ma takiej siły sprawczej na ziemi, by zablokować owocny w pozytywne zmiany rozwój jego oferty. Dzisiejsze wcielenie integry mimo wydawałoby się drobnych zmian w konsekwencji przyniosło wiele pozytywnych aspektów. Wydaje się, że samo subiektywne wrażenie przyrostu mocy nie powinno tak przewartościować odbioru całości, jednak przypominam o wzięciu poprawki na miniony czas pomiędzy porównywaniem obu komponentów. W High Endzie sowo klucz to „niuanse”, które z racji ułomności na takie drobne artefakty naszego ośrodka dowodzenia – czytaj mózgu – z łatwością mogą gdzieś umknąć. Co by jednak nie mówić, dzisiejszy zestaw zaczarował mnie oddechem w graniu i paletą barw używanych do malowania muzyki, a o takie zauroczenie słuchacza chyba w tej zabawie chodzi. Nie sądzicie?
Jacek Pazio
Dystrybucja: Nautilus / Ayonaudio.pl
Cena: 35 900 PLN
Dane techniczne:
Typ układu: Single-Ended, czysta klasa A
Lampy wyjściowe: 2xAA62B
Zalecana impedancja obciążenia: 8 Ω
Moc wyjściowa: 2 x 30 Watt
Pasmo przenoszenia: 8 Hz – 35 kHz/ 0 dB
Impedancja wejściowa (1 kHz) @ 1 kHz: 100 kΩ
Stosunek sygnał/szum (pełna moc): 98 dB
Wejścia i wyjścia: 3xLine In, 1x XLR In, 1xDirect In, 1x Pre out
Wymiary (SxGxH): 51x39x25 cm
Waga: 36 kg
System wykorzystywany w teście:
– dzielony odtwarzacz Cd: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA