1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. System marzeń – McIntosh MCD1100 + C1000T + MC2301

System marzeń – McIntosh MCD1100 + C1000T + MC2301

Opinia 1

Dzisiejsza rozprawa toczyć się będzie wokół kolejnej sprawnie zestawionej elektroniki , która już jako zajawka na Facebooku wśród odwiedzających nasz portal userów wywołała ogólnoświatowe poruszenie. Nie będzie to pełny zestaw od źródła po kolumny, ale set złożony z napędu, poprzez dzielony przedwzmacniacz, po monstrualne monobloki, podpięte do stacjonujących u mnie austriackich kolumn Trenner & Friedl ISIS. Taki zestaw według standardów Soundrebels pozwala rozpatrywać jego byt testowy, jako pełnoprawny „System marzeń”. Sprawa jak to często bywa, zaczynała się dość niepozornie, gdyż pierwsze rozmowy dotyczyły jedynie samych końcówek, następnie w toku dalszych konsultacji dorzuciliśmy przedwzmacniacz, by tuz przed wyjazdem od dystrybutora podjąć decyzję o uzupełnieniu całości znamienitym dawcą sygnału. Takim to sposobem w progi naszej redakcji trafił wysublimowany i bardzo pożądany przez spore rzesze melomanów zestaw amerykańskiej myśli technicznej, czyli rozpoznawalny od pierwszego kontaktu organoleptycznego komplet McIntosha. Zapraszam zatem na spotkanie z dystrybuowanymi przez warszawski HIFI Club odtwarzaczem MCD 1100 SACD/CD PLAYER, dzielonym przedwzmacniaczem liniowym C 1000 w wersji T i lampowymi końcówkami mocy MC 2301, które na ubitym polu mojego pokoju odsłuchowego powalczą ze stacjonującym u mnie na stałe przedstawicielem kraju Samurajów – zestawem Reimyo. Czy będzie to kolejne Pearl Harbor? Tego nie wiem. Ale jeśli ktoś z czytelników śledzi moje pełne osobistych wrażeń opowieści, wie, że z uwagi na diametralnie różne postrzeganie danej estetyki grania przez różnych słuchaczy, nigdy nie konfrontuję urządzeń w systemie zero-jedynkowym, tylko staram się pokazać, gdzie tkwią różnice w wygenerowanym przez nie dźwięku. Dlatego proponuję zapoznać się z kilkoma akapitami moich spostrzeżeń, a może okazać się, że dla wielu będą one bardzo pomocne w choćby wstępnym typowaniu potencjalnych kandydatów do odsłuchu.

Teoretycznie w każdym teście powinien znaleźć się dokładny opis budowy startującego w szranki z recenzentem urządzenia, ale w zderzeniu ze znanym całemu audiofilskiemu (i nie tylko) światu McIntoshem, zbyt obszerny akapit mógłby być odebrany, jako zwykłe lanie wody. Dlatego dokładniej opiszę jedynie monobloki, by o reszcie wspomnieć dość zdawkowo. Przypomnę jedynie, iż bohater niniejszego testu konsekwentnie pielęgnując sprawy rozpoznawalności, gdzie tylko może, implementuje tak uwielbiane przez użytkowników wskaźniki wychyłowe. Innym bardzo znamiennym aspektem wizualizacyjnym -na potrzeby potwierdzenia przywiązania do pierwowzoru powiem – są „staromodne” gałki regulacyjno- włączające przeróżne funkcje. Kolejne sztandarowe wzornictwo, to czarne szklane fronty z podświetlonym na zielono logo i oznaczeniem modelu. Ogólnie panująca kolorystyka całości jest mieszanką czerni, srebra, zieleni i błękitu, co z pewnością nie wszyscy w pełni akceptują, ale nawet będąc w opozycji, nie sposób odmówić Amerykanom pewnego pomysłu na przywiązanie do siebie sporej grupy użytkowników. Przybliżając nieco wygląd źródła i dzielonego przedwzmacniacza, trzeba powiedzieć, że ich ogólny rys jest bardzo zbieżny, przy nieco innym zagospodarowaniu – z racji funkcji jaką pełni – frontu i pleców owych urządzeń. Przednie ścianki na swoich bocznych krawędziach uzbrojone zostały w srebrne nakładki z drapanego aluminium, a ich centralne części nieco wyeksponowane. Zabieg ten w zależności od danego komponentu jest ostoją:  w źródle CD/SACD wysuwającej się cieniutkiej tacki napędu płyty i wyświetlaczy informacyjnych o odtwarzanej płycie i sile sygnału wyjściowego, w kontrolerze C1000 wyświetlacza używanego wejścia, poziomu głośności i czterech przycisków sterujących, samym przedwzmacniaczu podświetlonej na zielono baterii lamp. Po bokach wspomnianych eksponujących centrum frontu nakładek znajdziemy pozostałe akcesoria wyświetlająco –sterująco – regulacyjne jak: gałki, wskaźniki wychyłowe i przyciski funkcyjne. Wyposażenie tylnych paneli przyłączeniowych nie odbiega od standardowego wyposażenia podobnych komponentów, będąc wzbogaconym w pre jedynie o wejście na wewnętrzny phonostage. Kreśląc kilka zdań o końcówkach mocy, zacznę od informacji, że na testy dotarły konstrukcje lampowe, wykorzystujące po 8 lamp KT88 na kanał, dając solidny, na poziomie 300W zapas mocy. Oczywiście jak to w amerykańskim standardzie bywa, celem ukazania owych świeczek, na zewnętrznych rubieżach ciemnego szklanego frontu obok średniej wielkości błękitnego wskaźnika wychyłowego znalazły się stosowne okienka. Pod nimi znajdziemy jeszcze -po jednej z każdej strony – gałki sterujące urządzeniem i całkowicie na brzegach solidne i bardzo pomocne w transporcie srebrne uchwyty. Jak zdążyłem wspomnieć kilka zdań wcześniej, nieodzownym elementem przedniego panelu są oczywiście mieniące się nasyconą zielenią: logo marki, symbol produktu i oznaczenia położenia gałek sterujących. Podążając ku tyłowi, nad wyeksponowanymi na bokach zestawami lamp widzimy ażurowe osłony, a w centralnej części za wskaźnikiem dwie wielkie puszki transformatorów. Tylny panel z racji ograniczenia konstrukcji do wzmacniania sygnału proponuje nam trzy odczepy kolumnowe – 2,4,8 Ohm, wejścia w standardzie XLR i RCA, spinające kontrolnie całość systemu złącza mini Jack i gniazdo IEC. Dla podkreślenia nieco nonszalanckiego wzornictwa, dolna część bocznych ścianek i pleców pokryta jest chromowaną powłoką. To daje dodatkowy blask, który przy tak mocno różnorodnej kolorystyce wydaje się być nieodzownym niuansem. Tak w skrócie prezentują się te mocarne piece.

Zanim przejdę do opisu wrażeń odsłuchowych, wspomnę o procesie logistyki i rozpakowania. Niestety zabawa w High End często wiąże się ze sporym wysiłkiem, a gdy na testy dociera sprzęt zza wielkiej wody, pojedynczy osobnik prawie z rozdzielnika nie jest w stanie rozlokować na docelowych miejscach w pocie czoła przytarganych komponentów. Tak też było i tym razem. Może nie ze wszystkimi produktami, ale 300-tu Wattowe ważące ok. 75 kg monosy, ostro dały mi się we znaki. Niemniej jednak, gdy wszystko udało się ustawić na dedykowanych miejscach, nastąpił dłuższy moment odpoczynku podczas spinania elektroniki w jedną skomunikowaną ze sobą całość. Kończąc ten akapit, powiem tak: cały włożony w przygotowania do odpalenia zestawu wysiłek, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki po przyciśnięciu guzika POWER, staje się nieistotnym i bardzo szybko odchodzącym w niepamięć problemem. Feeria barw, jaką prezentuje zestaw McIntosha w zaciemnionym pokoju, jest w pełni relaksującym balsamem na skołatane wysiłkiem mięśnie. Zaznanie tego designu na własnej skórze, natychmiast zdradza, co przyświeca projektantom z działu wizualizacji popularnego Maca, w kontynuacji dawno temu wypracowanego pomysłu na wygląd. Obok tego nie da się przejść obojętnie. Są tylko dwa stany: kochaj albo rzuć.

Jak to gra? Oczywiście jak rasowy „Mac”, ale zadziwiająco dobrze w porównaniu do utartego kiedyś w moich szarych komórkach stereotypu. Nie jest to również zasługa samych kolumn, gdyż miałem okazję słuchać ich dwa razy z podobnymi kompilacjami, jednak ze wzmocnieniem opartym o tranzystory tej marki i było zdecydowanie mniej wciągająco. Może to ingerencja pomieszczenia, a może inne okraszone swobodą repertuarową i porą odsłuchu czynniki. Nie wiem, ale u siebie odczuwałem inną aurę generowanych dźwięków. Muszę jednak oddać sprawiedliwość posunięciom przed-odsłuchowym, gdyż początki nawet w moim pokoju były niezbyt zadowalające. Dopiero gdy dwa trzystuwatowe smoki pociągnęły prąd bezpośrednio z gniazdek w ścianie, zabawa zaczęła się na całego. Z tego co pamiętam, tamte podejścia zaliczałem z różnymi listwami lub kondycjonerami, co będąc gościem, musiałem przyjąć z szacunkiem dla gospodarzy pokorą. Ale każdy ma swoje priorytety, dlatego idźmy dalej w kwestii oceny tego co stało się u mnie. Głównym mottem grania testowanego zestawu był okraszony nalotem lampy homogeniczny przekaz. Przy takiej baterii szklanych baniek trudno pozbyć  się – co nie oznacza, że jest niemożliwe – tego przez wielu lubianego sznytu. Gdy pewne wnioski zostały nakreślone, do szczeliny napędu powędrowała bardzo melancholijna płyta Johna Pottera „The Dowland Project” oficyny ECM. Spokojne frazy głosowe w akompaniamencie instrumentów dawnych dzięki mocno ugruntowanej w dźwięku manierze lampy, przeszywały me odczucia z pełną paletą zadowolenia tak w sferze wokalistyki, jak i niektórych generatorów wibracji akustycznych w postaci gitary barokowej i klarnetu basowego. Papierowe przetworniki moich ISIS-ów, szklane bańki w torze i wspomniane instrumentarium osiągnęły rzadko spotykaną synergię, co z pewnymi oznakami szaleństwa zmusiło mnie do kilkukrotnego przesłuchania tego krążka. Dawno tego nie zaznałem, a już na pewno nie spodziewałem się podczas niniejszego testu, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, o zachowaniu należytej pokory przy kreowaniu ostatecznych osądów. Uwielbiam muzykę Claudio Monteverdiego i jemu podobnych kompozytorów, ale to było nieco inne, trochę powolne jednogłosowe męskie wykonanie Pottera, co prawdopodobnie wespół z elektroniką niosło tkwiący gdzieś w zakamarkach mej pamięci pożądany pierwiastek „X”, a to niezbyt często się zdarza. Gdy przelewałem te słowa na klawiaturę, jak to zwykle bywa, słuchałem opisywanego wykonania i gdy chciałem przejść do dalszej części tekstu, musiałem „niestety” po raz kolejny zaliczyć automatyczne cofnięcie się soczewki lasera do pozycji wyjściowej. Powiem szczerze, to było chore. Gdy od zapisanego na płycie biegu wydarzeń udało mi się na moment oderwać w pełni skupioną uwagę, szybkim rzutem organów lokalizacyjnych znalazłem obszerną, rozpoczynającą się nieco bliżej niż w Reimyo, ale daleko sięgającą scenę muzyczną, przy pełnej palecie informacji rozlokowania źródeł pozornych. Niestety taki repertuar jest dawcą tylko cząstkowych informacji o produkcie, dlatego kolejnym punktem spotkania był materiał folkmetalowy grupy Percival zatytułowany „SVANTEVIT”. Dlaczego? To jest dobry sprawdzian dla niskich zakresów, rozdzielczości i oddechu grania, co przy wspomnianym sznycie wprowadzającym pewne ugładzenia, mogło wypaść nieco ułomnie, a właśnie do zbadania radzenia sobie również z podobnymi przeciwnościami losu przybył amerykański set. Ok. Muzyka popłynęła. I co ja mam Wam napisać, jeśli patrząc na wspaniałe błękitne wskaźniki, widzę, że ta energetyczna, kiedyś lubiana przez mnie muzyka jest masakrycznie skompresowana. Biedne pręciki UV Mertów prawie się nie poruszają i to bez względu na skomplikowanie utworów pod względem ilości instrumentów, szybkości ich grania i co najgorsze głośności. To jest zarejestrowana na płycie „rzeźnia”, a nie mogąca masować moje narządy słuchu muzyka. Ale dobrze, zdradzę co wyłapałem. Ogólnie sposób prezentacji dźwięku McIntosha był bardzo pomocny w odbiorze górnych rejestrów, gdzie najbardziej brylowały z nienawiścią bite pałkami blachy perkusji. O dziwo środek na tyle czytelny, że większość wykrzyczanego tekstu była łatwa do zrozumienia, a dolne częstotliwości nadążały za błyskawicznie powtarzanymi seriami stopy. O sprawdzeniu wyrafinowania słyszanego materiału muzycznego nie było mowy, gdyż taki repertuar ma jedno zadanie – tak zmaltretować słuchacza, by nie był w stanie oceniać walorów sonicznych, skupiając się na samym wsadzie emocjonalnym, co muszę przyznać, przy odpowiedniej głośności bardzo łatwo osiągnąć. Dla odsapnięcia po apokalipsie, zapuściłem sobie jazzową płytkę Bobo Stensona „Cantando” i dopiero w jej połowie mogłem wyłuskać ważne dla tej rozprawy niuanse brzmieniowe  Maca. Na tle mojego stacjonarnego zestawu było trochę krąglej, nieco cieplej i mniej iskrząco, ale widziałem to jako pewien pomysł na całość prezentacji, a nie problem natury szkodliwości. Był bas i otwartość, ale wszystko rysowane grubszą kreską i z mniejszym blaskiem. Taka jest estetyka tej manufaktury i  jeśli ktoś tego nie akceptuje, musi szukać gdzie indziej. Duży udział w takim wyniku miały również papierowe głośników moich kolumn, dlatego większość potencjalnych nabywców prawdopodobnie poszuka  nieco bardziej ofensywnych zestawów. Oczywiście nieco przejaskrawiam ten aspekt, ale tylko dla pokazania, że to nie ogólnie przyjęte standardy, tylko repertuar muzyczny i preferencje słuchacza determinują konkretny wybór. Ja znając możliwości goszczonego zestawienia, mimo wszystko wolałbym je z moimi Austriakami, niż często spotykanymi na wyjazdowych odsłuchach amerykańskimi Thielami. Jak widać, co słuchacz, to inne oczekiwania i nikt tego nie zmieni.

I teoretycznie mógłbym zakończyć nasze spotkanie, ale na pokładzie występującego w roli przedwzmacniacza urządzenia zaimplementowano przedwzmacniacz gramofonowy. Co jak co, ale sprawdzenia tej opcji nie mogłem odpuścić. Kilkanaście czarnych płyt dało obraz dobrze spisującego się dodatku do dania głównego. Fajnie jest mieć coś takiego w zanadrzu, gdy zechcemy zakosztować magii winylu. Słaby komponent początkującego adepta sztuki potrafi zniechęcić już na starcie, a tutaj w pakiecie otrzymujemy dający wiele dobrze poukładanych na scenie informacji produkt. Oczywiście jego estetyka prezentacji koreluje z tym co napisałem wcześniej, ale dolny zakres jest bardziej zwarty, a górny śmielszy, prezentując blachy ze zdecydowanie innym błyskiem, niż z napędu cyfrowego. Tutaj kłaniać się może moje źródło analogowe, jednak jeśli urządzenie w postaci wewnętrznego układu gra na takim poziomie jakości, to tylko należy pochwalić konstruktorów, za omijanie sztucznych oszczędności poprzez tanie zwiększanie funkcyjności.

Pierwszy raz miałem u siebie cały system amerykańskiego McIntosha i dopiero teraz mogę wypowiadać się na jego temat w miarę autorytatywnie. Zaskoczenie pod postacią dotychczas niesłyszanej otwartości generowanej muzyki – przypominam wyjazdowe odsłony moich doświadczeń, dobra prezentacja jej ciężkiej odmiany i fenomenalna synergia systemu w moim flagowym repertuarze dały mi wiele zadowolenia. Przyjemnie jest zaliczyć miłe zaskoczenie. Ale gdyby nie dociekliwość, prawdopodobnie nie byłoby tak różowo, gdyż start przy zasilaniu wszystkiego z listwy sieciowej, jawił się jako potwierdzenie zasłyszanych niezbyt porywających prezentacji. Ten ruch oczywiście nie zmienił diametralnie bieguna postrzegania, ale był na tyle trafny, że pozwolił zrozumieć decyzje zakupowe potencjalnych nabywców, których notabene u nas, jak i na całym świecie są niezliczone rzesze. Nie można również zapominać o pielęgnowanej i kontynuowanej przez lata wizualizacji. Jestem wręcz przekonany, że spora grupa posiadaczy jako równoprawny aspekt decyzyjny bierze właśnie nietuzinkowy wygląd. Jeśli ktoś choć trochę zakocha się w tej marce ze względu na prezentowany projekt plastyczny i nie przedkłada latających żyletek pomiędzy kolumnami ponad muzykalność, po zapoznaniu się z efektami sonicznymi Maca, może nie mieć odwrotu.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny:  TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Opinia 2

Wraz z upływem lat i sukcesywnym dostawianiem świeczek na corocznym urodzinowym torcie dochodzę do wniosku, że czasem nie ma sensu przejmować się rzeczami, na które po prostu nie ma się wpływu. Ograniczając się li tylko do tematyki audio niektóre, pamiętane z lat młodości, święcące wtenczas całkiem spektakularne sukcesy marki dawno pokryły kurz i patyna zapomnienia a część niedobitków rozmieniła się na drobne i bez opamiętania goniąc za zyskami eksploruje segmenty, w których żaden aspirujący do miana nawet nie High-Endu, co porządnego Hi-Fi producent jeszcze dekadę, bądź dwie nawet nie myślał. Całe szczęście są jeszcze na rynku przedstawiciele starej szkoły mówiącej, że jeśli coś robi się dobrze, to zanim cokolwiek się zmieni lepiej trzy razy, na spokojnie się zastanowić i … wrócić do tego, do czego przyzwyczaiło się swoich klientów. Niech otaczający nas świat goni za własnym ogonem w coraz bardziej szaleńczym tempie a mając wypracowany i co najważniejsze niepowtarzalny, więc rozpoznawalny design zdecydowanie rozsądniej skupić się na edukacji kolejnego pokolenia odbiorców. Efekty takiego konserwatywnego podejścia są aż nadto oczywiste. Wystarczy poprosić nawet średnio zorientowanego w temacie miłośnika Hi-Fi, o wymienienie trzech znanych mu marek audio zza wielkiej wody i prawdopodobieństwo, że w tym wąskim gronie znajdzie się McIntosh powinno być bliskie 100%. Tym oto sposobem doszliśmy do tematu niniejszej recenzji. Po opisywanym niemalże półtora roku temu, nad wyraz bogato wyposażonym przedwzmacniaczu C2500, przyszła pora na zdecydowanie bardziej absorbującą gabarytowo i ustawioną niemalże na szczycie firmowej hierarchii propozycję. Propozycję tym ciekawszą, że nie dość, że praktycznie kompletną, to jeszcze stanowiącą nader intrygującą kontynuację cyklu „system marzeń”. Po krótkiej, acz treściwej naradzie z dystrybutorem – warszawskim Hi-Fi Clubem wybór padł na topowe źródła pod postacią wieloformatowego odtwarzacza MCD1100 i gramofonu MT10, ulampowioną wersję najbardziej zaawansowanego przedwzmacniacza C1000 oraz monstrualne, jak na oparte na lampach 300 W monobloki MC2301. Oczywiście widoczny na poniższych zdjęciach set ewoluował i choć początkowo miał się ograniczyć (mało pasujące określenie na blisko 150 kg i cztery potężne skrzynie) jedynie do samej amplifikacji, to koniec końców stanęło na komplecie elektroniki i to włącznie z gramofonem, który dotarł dosłownie na chwilę przed sesją.

Powyższa wyliczanka miłośnikom i wiernym fanom amerykańskiej marki z pewnością zapewniła przyspieszone bicie serca, jednak będąc uczciwym wobec tego legendarnego producenta trzeba zaznaczyć, że o ile z lamp, przynajmniej na razie jeszcze więcej nie wycisnął, to z tranzystorami potrafi zdziałać cuda. W końcu inaczej możliwości zafundowania swoim kolumnom prawdziwych, rasowych 2 kW błękitnej mocy … na kanał nie sposób. Od czegoś jednak trzeba zacząć a wspomniana moc MC2301 może dość skromnie wypadająca na tle muskularnego „krzemowego” rodzeństwa i tak powinna zapewnić nam wielce satysfakcjonującą dawkę emocji. Nie uprzedzam jednak faktów a jedynie dodatkowo sygnalizuję, że gramofon ze względu na swój praktycznie symboliczny przebieg przez większość czasu jedynie się „docierał”, stanowiąc niezaprzeczalną ozdobę naszego salonu a my, nie chcąc w żaden sposób pominąć jego możliwości dość szybko doszliśmy do wniosku, że zajmiemy się nim już na spokojnie w ramach odrębnego testu.
Przejdźmy zatem do skrótowego opisu aparycji dostarczonej elektroniki. Z premedytacją użyłem sformułowania „skrótowego”, gdyż design, któremu od ponad 65 (!!!) lat wierna jest amerykańska marka w dość harmonijny i logiczny sposób ewoluował do stanu obecnego budując solidne podstawy do natychmiastowej rozpoznawalności na tle konkurencyjnych produktów. Winne są temu m.in. charakterystyczne a wręcz niepodrabialne szklane fronty spięte nie tylko podnoszącymi walory estetyczne, lecz również pełniącymi zadanie ochronne wykonanymi ze szczotkowanego aluminium profilami. Jedynie w przypadku monosów zdecydowano się na wielce, przy ich wadze i gabarytach, pożądaną wariację i zamiast delikatnych ramek skrajne krawędzie frontu zdobią potężne uchwyty szalenie ułatwiające przenoszenie wzmacniaczy. Kolejnym znakiem firmowym są oczywiście błękitnie podświetlone wskaźniki wychyłowe, oraz przyobleczone w zieloną poświatę logotypy producenta, nazwy modeli, oraz utrzymane w tej samej kolorystyce piktogramy wokół pokręteł i przycisków funkcyjnych. A właśnie, przecież nawet same regulatory swój rodowód mają w zamierzchłej przeszłości i nic nie wskazuje na to, by ich pozornie archaiczny, lecz idealnie wpisujący się w kanon McIntoshowego piękna wygląd przez kolejne kilkadziesiąt lat miał ulec zmianie. Za to zgodnie z zasadą „czym chata bogata, tym rada” producent bezpardonowo chwali się wszystkim, tym czym chwalić może, więc fronty pysznią się nie tylko intensywna iluminacją wskaźników, lecz również niezaczernionymi oknami przez które zalotnie wyzierają bursztynowo żarzące się w monoblokach KT88 i skromnie schowane za nimi 12AT7, lecz również dodatkowo dopalona „kryptonitową” łuną ósemka 12AX7a w preampie.
W ramach poszukiwania oryginalnych smaczków warto na pewno zerknąć na tylną ściankę monosów, by przekonać, się, ze wszystkie terminale umieszczono od góry, na elegancko chromowanej półeczce zapewniając świetny dostęp posiadaczom nawet ciężkiego i wyposażonego w masywne widły okablowania. Dedykowane odczepy dla obciążenia 8,4 i 2 omowego uzupełniają terminale sygnałowe w standardzie RCA i XLR (nie zabrakło stosownego przełącznika) oraz gniazdo XLR umożliwiające … podpięcie kolejnej końcówki, jeśli komuś 300W byłoby mało. Jak to w przypadku urządzeń zza wielkiej wody obowiązkiem są również gniazda triggera zapewniające włączanie/wyłączanie systemu jednym kliknięciem na pilocie.
Zdecydowanie bogatszy jest za to tył dwupudełkowego preampu. Co prawda C1000 Controller to głównie wielopinowe gniazda komunikacyjne z właściwymi modułami przedwzmacniacza C1000 (tranzystorowym) i C1000T (lampowym), pomiędzy którymi wyboru powinien dokonać klient. Dodatkowo nie sposób nie zauważyć kilkunastu portów odpowiedzialnych wzajemne „rozpoznawanie się” firmowych komponentów i jak najłatwiejszą obsługę z poziomu jednego pilota. Co innego obsypany niczym wielkanocny keks bakaliami wszelakiej maści przyłączami sygnałowymi moduł C1000T, gdzie oprócz wejść i wyjść w standardach RCAi XLR znalazło się jeszcze miejsce na podwójne terminale wbudowanego phonostage’a zdolnego obdłużyć wkładki obu typów (MM i MC).
Równie troskliwie zajęto się również wieloformatowym odtwarzaczem CD/SACD MCD1100, który oprócz swoich oczywistych funkcji z powodzeniem może także sprawdzić się w roli zaawansowanego przetwornika oferując nie tylko zdublowane wyjścia analogowe RCA i XLR (stało i zmienno poziomowe), lecz również pełne spektrum przyłączy (we/wy) cyfrowych w standardach koaksjalnym, optycznym AES/EBU, BNC i USB. To ostatnie oczywiście pracuje w trybie asynchronicznym i z powodzeniem radzi sobie z sygnałami 32Bit/192 kHz.

W większości recenzji staramy się przemycać tezę, że nie ważny, no dobrze ważny, choć nie najważniejszy wygląd, a to, jak dane urządzenie/system gra. Jednakże w przypadku McIntosha nie da się nawet pomimo najszczerszych chęci wprowadzić powyższej reguły nawet zasygnalizować. Po prostu albo się taki design kocha, albo nienawidzi i prawdę powiedziawszy właśnie przez pryzmat tego charakterystycznego wyglądu ocenia się brzmienie. Jedyną sytuacją, w której szata wzornicza McIntoshy byłaby całkiem pomijalna wydaje się dobór systemu dla osoby niewidomej, chociaż … prawdę powiedziawszy nam też w zasadzie zielono-niebieska poświata rozświetlająca półmrok naszego pomieszczenia odsłuchowego już po kilku dniach stała się całkowicie obojętna, więc może w tym szaleństwie jest metoda. Pożyjemy, zobaczymy a jak jeszcze kiedyś zagoszczą u nas wyposażone w „telewizory” MC2KW na pewno damy znać. Wróćmy jednak do meritum.
Jak to zwykle z bogato „ulampowioną” i wysokomocową elektroniką bywa pospiech przy ferowaniu radykalnych ocen jest nawet nie tyle nie wskazany, co świadczący o dość sporej niefrasobliwości osoby je wygłaszającej. Taka ilość szkła i żelastwa nie tylko musi się w danym systemie ułożyć, co ustabilizować zarówno od strony elektrycznej, jak i termicznej. Krótko rzecz mówiąc nawet po tygodniu grania, bez jakichkolwiek ekwilibrystyk kablowo-sprzętowych każde pierwsze 90-120 min od włączenia lepiej traktować jako swoistą rozgrzewkę i trening przed właściwym odsłuchem. Dzięki temu nie tylko elektronika osiągnie pełnię swoich możliwości, ale i my pozbędziemy się z głowy całodziennego szumu. Może powyższe „prawdy objawione” brzmią śmiesznie i są wręcz oczywiste, lecz w przypadku będącego bohaterem niniejszego testu systemu zmiany zachodzące od momentu włączenia do stanu optymalnego są po prostu bezdyskusyjne i jeśli tylko chcemy świadomie robić sobie na złość to proszę bardzo. Ja jednak wychodzę z założenia, iż szkoda czasu na taki audiofilski masochizm i ilekroć siadałem przed amerykańskimi smokami wiedziałem, że mają już na koncie przynajmniej półtorej godziny wytężonej pracy. Dzięki temu na pewne szorstkości i dość symboliczną głębię narażony byłem praktycznie tylko raz, gdy system został włączony na potrzeby sesji fotograficznej. Za to po spełnieniu założonych kryteriów … z jednej strony uczciwie muszę przyznać, że nie sposób dziwić się Mc-fanom ekstatycznego wręcz uwielbienia marki, lecz z drugiej należy się uznanie samemu producentowi za na tyle umiejętne kreowanie portfolio, że jest w stanie zadowolić zarówno miłośników lamp, jak i tranzystorów. Czemu o tym wspominam już na początku części z doznaniami natury sonicznej? Otóż kilkukrotny kontakt z tranzystorowymi piecami Maca (m.in. tu – link) sprawił, że jakieś wyobrażenie o firmowym sznycie gdzieś z tyłu głowy się wytworzyło. Jednak co innego gościnne występy a co innego odsłuch we własnych – redakcyjnych czterech kątach. Zero pośpiechu, presji czasu i pełna dowolność zarówno repertuarowa, jak i ta jakże przydatna – dotycząca poziomów głośności. Tak też było i tym razem. Najpierw zupełnie niezobowiązująco, klasycznie rockowo, wystartowałem z ostatnią reedycją „The Wall” Pink Floyd. Odsłuchiwany tysiące razy album przynajmniej teoretycznie mógłby się zbudzić, jednak jest w nim coś takiego, że za każdym razem potrafi zauroczyć i przykuć do fotela. Tak też było i tym razem, jednak amerykański system oprócz pokazania oczywistego muzycznego fenomenu „Ściany” poszedł o krok, bądź nawet dalej. Oferując dźwięk duży, masywny, wręcz obszerny uwolnił typowo stadionowego ducha wielkich imprez masowych. Podmuchy powietrza generowane przez helikopter na „The Happiest Days Of Our Lives” nad wyraz sugestywnie wprawiały w drżenie co lżejsze przedmioty. To nie było zwykłe odtworzenie srebrnych krążków, lecz wielce udana transformacja realnego wydarzenia ze skali mikro do skali makro. Przy czym przeskalowanie dotyczyło wyłącznie rozmiarów generowanej sceny a nie samych instrumentów, muzyków dźwięki tworzących. Uniknięto dzięki temu taniej gigantomanii znanej z niektórych samplerów a jednocześnie słysząc ptasi śpiew na „Goodbye Blue Sky” odruchowo zerkało się ku sufitowi poszukując szybującego na nieboskłonie skowronka. Gdzieś po drodze zniknęła bariera wyznaczająca linię podziału pomiędzy tym, co na płycie a tym, co można usłyszeć, czy czasem poczuć siedząc przed głośnikami w fotelu. Tutaj muzyka była wokół nas. Nas, którzy z roli obserwatorów zostaliśmy zaproszeni do ról biernych, bo biernych, ale jednak uczestników rozgrywającego się spektaklu.
A co z bardziej lirycznymi klimatami? „Masterpiece Of Folklore Music” Mario Suzuki jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przeniosło mnie w bardziej kameralne wnętrza Onkio Haus Studio w Tokyo. Wirtuozeria, z jaką trio w składzie Mario Suzuki, Masao Okada i Tomoko Nakamigawa oddawało gorące południowe rytmy była wręcz niesamowita. Każde trącenie struny, każdy ruch dłoni po gryfie działy się w czasie rzeczywistym i co najważniejsze były w zasięgu ne tylko wzroku, lecz wręcz na wysiagnięcie ręki.W porównaniu z amplifikacją Octave bardziej podkreślone zostały aspekty barwy i spójności, homogeniczności dźwięku. Pewnemu zaakcentowaniu poddana został również sygnatura, pochodna samych gitarowych pudeł. Dzięki temu średnica i niższe składowe nabrały bardziej kremowej, gęstszej konsystencji. Co ważne góra nadal pozostawała niezwykle dźwięczna i rozdzielcza, lecz jej temperatura nieodparcie kojarzyła się z bursztynową barwą lamp ją generujących. W tym momencie padł kolejny mit o rzekomej amuzykalności i technicznej szorstkości lamp KT88. MC2301 są po prostu niezaprzeczalnym dowodem na to, że to nie lampy są winne a jedynie nieumiejętna ich aplikacja. W amerykańskich piecach czarują barwą, krągłością i podanymi na złotej tacy emocjami zbliżającymi je niemalże do poziomu stereotypowego lampowego ciepła, lekkiego przesaturowania i tzw. magicznej średnicy. Tutaj jednak wszystko jest akuratne, nieprzesadzone i przyrządzone tak, że nie sposób się do czegokolwiek przyczepić.
Zarówno w przypadku Floydów, jak i japońskiego trio gradacja planów i ogniskowanie źródeł pozornych reprezentowały na tyle wysoki poziom, że po prostu przechodziłem nad nimi do porządku dziennego. Ich naturalność była wręcz oczywista i tak bezwarunkowa jak nie szukając daleko oddychanie.
Na koniec nie omieszkałem jednak powrócić do bardziej spektakularnych doznań i na cienkiej jak opłatek tacce MCD1100 wylądowała nieśmiertelna ścieżka dźwiękowa z „Gladiatora” Hansa Zimmera. Brak ograniczeń dotyczących zarówno zapasu mocy oferowanej przez monobloki, jak i ewentualnych skarg sąsiadów na zbyt wysoki poziom decybeli sprawił, że co prawda typowo koncertowego natężenia dźwięku nie osiągnęliśmy, lecz typowo iMAXowe z pewnością. Potęga wielkiego, symfonicznego składu ukazała całą swą zarazem piękną, acz jakże morderczą dla większości systemów naturę. Zerowa kompresja, świetna spójność a przede wszystkim prawidłowo wykreowana scena dźwiękowa wprawiły mnie w doskonały nastrój. Wszystko się zgadzało, wszystko było na swoim miejscu i rozgrywało się w wyznaczonym sobie czasie. Nic nie krzyczało, nie próbowało za wszelką cenę przykuć mojej uwagi a zarazem nic tez nie starało się schować w cieniu innych niuansów. Przejście z poziomu kontemplacji całości na śledzenie partii poszczególnych instrumentów, czy też podążanie za drugoplanowymi liniami melodycznymi zależało wyłącznie od mojego widzimisię a nie od ograniczeń zestawu.

Prezentowany system McIntosha nie tylko z nawiązką spełnia pokładane w nim nasze wyśrubowane nadzieje i oczekiwania, lecz również zadaje kłam rozsiewanym przez „życzliwych” plotkom o niemalże firmowym „zamuleniu”. Nie tylko nie sposób zarzucić mu nawet najmniejszej ospałości, a wręcz podkreślić trzeba jego żywiołową i spontaniczna naturę. Dodając do tego wręcz organiczną muzykalność uzyskaną z lamp będących podobno jej zaprzeczeniem nie pozostaje nam nic innego jak z czystym sumieniem przybić pieczątkę pełnoprawnego „systemu marzeń”.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Hi-Fi Club
Ceny:
Odtwarzacz MCD1100 – 44 500 PLN
Gramofon MT10 – 44 500 PLN + Wkładka Lyra Kleos – 10 900 PLN
Przedwzmacniacz C1000T – 94 600 PLN
Końcówki mocy: MC2301 – 49 500 PLN x2

Dane techniczne:
MCD1100
Obsługiwane formaty dysków: CD, SACD, MP3, WMA
Napięcie wyjściowe:
 – stałopoziomowe: 2 Vrms (RCA), 4 Vrms (XLR)
 – regulowane: 0-6 Vrms (RCA), 0-12Vrms (XLR)
Impedancja wyjściowa: 600Ω
Pasmo przenoszenia: 4Hz – 40 000Hz, +0.5, -2dB (SACD); 4Hz – 20 000Hz, ±0.5dB (CD)
Odstęp sygnał/szum: 110dB
Zniekształcenia charmoniczne:0.0015% @ 1000Hz (SACD); 0.0015% @ 1000Hz (CD)
Separacja kanałów: 98dB (1,000Hz)
Impedancja wyjścia słuchawkowego: 100 Ω
Wejścia cyfrowe: Coaxial, AES/EBU, BNC: 16, 24Bit/32-96kHz; Optical: 16, 24 it/32-192kHz; USB: 16, 24, 32Bit/32-192kHz
Wyjścia cyfrowe: SPDIF, 16Bit/44.1kHz
Wymiary (S x W s G): 44.45cm x 15.24cm x 45.72cm
Waga: 13.8 kg(20.4 kg brutto)

C1000T
Zniekształcenia: 0.08%
Pasmo przenoszenia: +0, -0.5dB 10Hz – 20 000Hz
Odstęp sygnał/szum: 93dB
Maksymalne napięcie wyjściowe (XLR/RCA): 16/8 V RMS
Impedancja wejściowa (XLR/RCA):44kΩ, 22kΩ
Wzmocnienie wejścia gramofonowego: 60dB
Wejścia analogowe: 4 pary RCA, 2 pary RCA phono(MM/MC), 4 pary XLR
Regulowane wyjścia RCA/XLR: 3 pary/3 pary
Zastosowane lampy: 8 szt. 12AX7a
Wymiary (S x W s G): 44.45cm x 15.24cm x 61.0cm (każdy z elementów)
Waga: C1000C 17.7 kg, C1000T 15.4 kg

MC2301
Moc wyjściowa: 300W / 2,4,8 Ω
Lampy: 8 szt. KT88, 2 szt. 12AT7 (ECC81)
Współczynnik tłumienia: >15
THD: 0.5%
Odstęp sygnał/szum: 117dB
Pasmo przenoszenia: +0, -0.5dB 20Hz – 20 000Hz; +0, -3.0dB 10Hz – 100 000Hz
Wymiary (S x W x G): 45.09cm x 31.27cm x 58.42cm
Waga: 52.6 kg (63.9 kg w opakowaniu)

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX
– Przedwzmacniacz liniowy: Octave Jubilee Preamp
– Wzmacniacze mocy: Octave Jubilee Monoamplifier
– Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
– Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
– Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
– IC RCA: Harmonix HS 101-GP
– IC cyfrowy: Harmonix HS 102
– Stolik: SOLID BASE IV
– Listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– Akcesoria: Harmonix TU-505EX MK2, Harmonix Enacom improved for AC 100-240V; Harmonix Tuning Room Mini Disk RFA-80i

Pobierz jako PDF