1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. System marzeń – T+A HV Series

System marzeń – T+A HV Series

Opinia 1

I stało się. Zapowiadana od kilku tygodni wizyta w naszych progach kompletnego, High End-owego systemu marki T+A z serii HV, napędzającego firmowe kolumny SOLITAIRE CWT 2000, stała się faktem. Nie wiem jaki był odsetek niedowiarków, ale jeśli takowi zacierali ręce, że nasze buńczuczne informacje spełzną na niczym, tym bardziej z miłą chęcią zapraszam ich, do zapoznania się z naszym punktem widzenia na ten monstrualnie drogi i ciężki, wpisujący się w sagę „System marzeń” zestaw audio. Z pierwszymi niejako zgrubnie informacyjnymi wrażeniami można było spotkać się w tekście zapowiadającym tourne T+A po Polsce, ale jak to często bywa, początkowe „łał” może ewaluować w sobie tylko znanym kierunku, dlatego ten tekst jest poprzedzony kilkudniowymi nocnymi nasiadówkami, które podczas smacznego snu członków rodziny gwarantowały minimalny szum tła. Ktoś pomyśli, że to jest mało istotne, gdyż dobry system zagra nawet na Dworcu Centralnym w szczycie komunikacyjnym i pewnie będzie miał rację, jednak ja na takiej półce cenowej nie szukam dobrego grania, tylko zarezerwowanej dla nielicznych magii przez duże „M”. Czy znalazłem? O nie, nie tak szybko. Nie po to pomagałem dźwigać ponad stu-kilogramowe kolumny i sześć czterdziesto – kilogramowych klocków, by w pierwszym akapicie zdradzić clou recenzji. Tak więc zapraszam do zgłębienia moich refleksji i wyimaginowanych ciągów myślowych, na temat rzeczonej dystrybuowanej przez warszawski HI TON niemieckiej manufaktury.

Kreśląc poprzedni akapit, wspominałem, że logistyka nawet do ulokowanego na parterze pomieszczenia odsłuchowego była drogą przez mękę. Trzech chłopa zaprzęgniętych do noszenia zespołów głośnikowych, z powodzeniem miało co dźwigać. Ale uspokajam zawczasu, że strat materialnych mimo wykończenia na wysoki połysk, nie było. Reszta urządzeń stanowiła tylko rozluźnienie do przeciągniętych mięśni i po półgodzinnej procedurze transportowej system znalazł się w docelowej kubaturze, gdzie spokojnie czekał na drugie dwugodzinne rozpakowująco – podłączające podejście. Koniec końców, z instrukcją w ręku, set został spięty i popłynęła muzyka. Proszę się nie dziwić, że panowie z salonu posiłkują się instrukcją, gdyż jak pisałem po wizycie w salonie, cały zestaw jest tak pomyślany, by najdrobniejszy błąd – nawet zła polaryzacja we wtyczce jakiegokolwiek kabla zasilającego – był natychmiast oznajmiany odpowiednim piktogramem, a realizacja tego wymaga odpowiedniej kolejności podłączania firmowej sieci transmisyjnej. Technika Panie pełną gębą, ale czy jest jeszcze pole do popisu w najważniejszym zadaniu, czyli brylowaniu w odtwarzanym materiale muzycznym?  

Elektronika T+A to sześć sporej wielkości urządzeń o dość mocno zunifikowanej konstrukcji obudów. Z uwagi na jej mnogość opis ich postrzegania organoleptycznego skrócę do niezbędnego minimum, gdyż byłoby to zbyt męczące tak dla mnie, jak i potencjalnego czytelnika. Dlatego w skrócie.  Całość dostarczonej elektroniki wystąpiła w satynowo-szaro-srebrnym z motywem czerni niektórych detali kolorze. Każda z obudów w swej czołowej płycie ma zaimplementowane większe lub mniejsze czarne okienko, za którym ukryto wskaźniki wychyłowe – końcówki mocy i zasilacze, wyświetlacze z niezbędnymi informacjami statusu i sensorowe przyciski sterujące, a centralnie pod nimi umieszczono logo firmy.Wszystkie elementy układanki posadowiono na bardzo niskich podklejonych filcem nóżkach, wpasowanych w wyprofilowaniach  biegnących przez całą głębokość spodniej części obudowy i muszę przyznać, że dzięki temu takie przytulone do podłoża niczym bolid Formuły 1 urządzenie wyśmienicie się prezentuje. Każdy „domek” urządzenia T&A na górnej płaszczyźnie poprzez sporej wielkości okrągły opatrzony matowym znakiem firmowym wziernik, uchyla rąbka tajemnicy wewnętrznej budowy danego komponentu. Moim zdaniem ciekawe i zarazem świetne wizualnie posunięcie. Klient z reguły jest wścibski i aby zaspokoić jego choćby minimalne pokłady zainteresowania, często wystarczy podobne wprowadzające ożywienie wizualizacyjne rozwiązanie. W pierwszym akapicie zagaiłem o inteligentnej samokontroli tegoż zestawienia, które zrealizowano z góry ustalonym połączeniem szeregu łączówek firmowych. To na pierwszy rzut oka przyprawia o ból głowy, ale robi to przedstawiciel sklepu i tylko raz, tak więc nie ma tragedii. A gdy zmianą okablowania, zapragniemy zaspokoić swoje audiofilskie rządze, każdy błąd zostanie napiętnowany spektakularnym brakiem możliwości uruchomienia zestawu, co zmusi nas do przeanalizowania pająka połączeniowego. Stereofoniczne – w naszym przypadku mostkowane – końcówki mocy na bocznych ściankach otrzymały czarne radiatory odprowadzające ciepło, a tylny panel wyposażono w: dwa symetrycznie usytuowane po zewnętrznych stronach urządzenia zestawy terminali głośnikowych, firmowe złącze z zasilaczami, wejścia w standardzie RCA i XLR, wejście LAN, 20A gniazda sieciowe i wspomniane gniazda połączeń sterujących całością. Zasilacze końcówek w ramach wentylacji mają okienka na prawej i lewej flance górnej płaszczyzny, a tył z uwagi na minimalizm zadań dzierży wielopinowe złącze do końcówek mocy, 20A gniazdo zasilające i zestaw terminali kontynuujących kontrolę całości. Przedwzmacniacz liniowy jako centrum sterowania jest mekką wejść i wyjść w dwóch opcjach RCA I XLR, która oprócz tego oferuje jeszcze wejście LAN, i z uwagi na zadanie głównego nadzorcy całości jedno startowe złącze kontrolne. Niestety dla potencjalnych nabywców przedwzmacniacz (i niestety również źródło) ze względu na pełne odseparowanie układów wewnętrznych części analogowej od cyfrowej, wymaga dwóch kabli zasilających – tym razem już w „cywilnej” 15A odmianie. Przedni panel wyposażono w dwie znajdujące się na bokach duże gałki: wzmocnienia i wyboru źródeł, a dla miłośników nauszników w prawym dolnym rogu wyprowadzono terminal słuchawkowy. Proces napowietrzania tego elementu układanki jest powieleniem pomysłu zasilaczy – osłonięte siatką otwory na bokach górnego panelu. Źródło podobnie jak przedwzmacniacz jest pożeraczem kabli prądowych (2 szt. 15A) i jak poprzednik epatuje dwoma pokrętłami sterującymi całością urządzenia, a świeże powietrze wewnątrz gwarantują wcześniej opisywane w pre ciągi grawitacyjne. Z uwagi na fakt, że to nie jest zwykły odtwarzacz srebrnych krążków, wspomniane dwie gałki mają sporo do obsłużenia: radio internetowe, Cd, czytnik pamięci USB, jak również rasowy streamer. To „coś” w swej wielofunkcyjności wyprzedza większość obecnych na rynku urządzeń już w przedbiegach z jednym małym problemem, potencjalny klient musi iść z duchem czasu, a nie mentalnie siedzieć jeszcze w czasach płyt winylowych. Ale spokojnie, tacy jak ja powoli wymierają, a nawet jeśli nie zejdą z tego ziemskiego padołu zbyt wcześnie, po prostu nie odpalając połowy funkcji i tak powinni być w siódmym niebie. Więc problem praktycznie nie istnieje. Wracając do kompatybilności, na potrzeby testu nazwijmy to CD-ka, tył zachęca do wykorzystania gniazd: LAN, BNC, dwóch USB, AES EBU i optycznego na DAC. Jako kolejna część układanki jak reszta ma przelotkę sterowania.
Kolumny swoimi monstrualnymi gabarytami już podczas procesu organoleptycznego zapowiadają spore przeżycia emocjonalne podczas odsłuchów. 160 centymetrów ponad stukilogramowych słupów generujących dźwięki wykończono w pięknym fornirze Zebrano i pokryto lakierem w połysku. Na bocznych ściankach konstrukcji zaaplikowano po dwa współpracujące z membranami biernymi głośniki niskotonowe, a przód uzbrojono w baterię sześciu 15 cm średniotonówek i 92 – centymetrową autostradę aktywnie zasilanych wstęg. Nie ma miejsca na półśrodki. Jak to mówią: „Jak szaleć to szaleć”. Całość posadowiono na przykręcanej do zestawu kolców ciężkiej (40kg) podstawie, nadając tym posunięciem nieco zwiewności projektowi plastycznemu, co by nie mówić sporych brył – jeśli oczywiście ktoś ma spore pokłady wyobraźni. Niemniej jednak patrząc bezstronnym okiem, jest zdecydowanie lepiej, niżby kolumny stały płasko obudową na podłodze. Tak po krótce wygląda wizualizacja rozstawionego u mnie zestawu zza naszej zachodniej granicy. Proste, ale wysmakowane kształty połączone z obowiązującą obecnie kolorystyką, dają poczucie luksusu, który miałem nadzieję, nie pryśnie jak bańka mydlana podczas najważniejszego zadania jakie ma spełnić „System Marzeń” T+A, czyli przeniesienie słuchacza w piękny świat muzyki.

Gdy zasiadłem w fotelu odsłuchowym, miałem już pewien bagaż doświadczeń z testowanym systemem, ale w przypadkowo zastanych i całkowicie nieznanych mi warunkach, dlatego mimo wstępnie poprawnego ustawienia całości, pierwsze kilka godzin poświęciłem na idealne pozycjonowanie kolumn i żonglerkę okablowaniem. Tak na marginesie, szczęśliwy audiofil nabywca ziściwszy swoje najskrytsze marzenia zakupu stacjonującego u mnie zestawu, powinien przygotować drugi worek z pieniędzmi na niezbędną ilość adekwatnego jakościowo odrutowania. Dystrybutor zapewnił zestaw Cardas’a, ale jako poszukiwacz maksimum jakości nie omieszkałem powalczyć ze swoimi kablami. Po tej procedurze muszę stwierdzić, że system jest czuły na wszelkie zmiany, ale niestety wszystkie moje próby okazały się klapą, co z drugiej strony dało niezobowiązujący punkt dystrybutorowi za możliwie najlepszą konfigurację. Koniec końcem, jedyna zmiana jaka pozostała po mojej walce, to łączówka XLR Argento Audio w modelu Flow Master Reference.
To, że „łojenie” dobrze wypada na tym systemie wiedziałem już od miesiąca – Marcin w salonie i przedstawiciel warszawskiego Hi Ton-u w ramach rozgrzewki dali u mnie próbkę możliwości, dlatego jako wstępne umizgi ze mną wystąpiły krążki z materiałem nazywanym przez złośliwców plumkaniem. Jednak zanim przejdę do meritum mała złośliwość z mojej strony –ta goszcząca w moim domu cyfra, tak mocno się rozpasała w ilości komponentów, że 170-cio centymetrowy dwupółkowy stolik zajęty był w całości, nie pozwalając na występy źródła analogowego. Szkoda. Dlatego test oprę tylko na ciągach zero-jedynkowych.  Jaki jest powód najczęstszego startu od takiej spokojnej muzyki? Już zdradzam. W sprzęcie audio przekroczenie pewnego punktu cenowego, nie może oznaczać jedynie bardzo dobrego grania. Ba powiem więcej, to jest niezbędne minimum – inna sprawa, że coraz częściej spotykam próby usprawiedliwiania faktu złej jakości dźwięku wizją „twórcy” takiego kwiatka, które na szczęście przy minimum osłuchania możemy dość szybko zweryfikować. To, że dobrze odtwarzana jest ciężka muzyka też jest bardzo ważne, ale taka nie zawsze pokaże nam poziom wysublimowania danego zestawu. Do tego potrzeba ciszy, skupienia i odpowiedniej pod względem realizacji, jak również wsadu merytorycznego materiału muzycznego. Już same dobiegające do naszych uszu frazy muzyczne, powinny wprowadzać wrażliwość słuchacza w stan „nieważkości”, wtedy możemy spróbować ocenić, czy system potrafi wykreować na tyle realistyczną scenę, by odbiór był zbliżony do spektaklu 3D. Jeśli ktoś sądzi, że błądzę we mgle, ma święty spokój, gdyż nie dążąc do takiego stanu, dość szybko będzie zadowolonym melomanem, natomiast wszyscy zdający sobie sprawę, że tak się da, lub chcący posmakować takiej projekcji, będą szukać tej magii do skutku. I niestety muszę brutalnie oświadczyć, że nie jest to takie proste, gdyż ten sam system w różnych nawet odpowiednio zaadoptowanych pomieszczeniach odsłuchowych, może całkowicie inaczej zaprezentować swoje możliwości zabrania nas w świat muzyki. Tak więc podobne do tego testy są jakimś drogowskazem, ale tylko własne doświadczenia mogą być przysłowiową kropką nad „i” w procesie decyzyjnym.
Na pierwszy ogień poszedł materiał z dość ciężkim – dla niewtajemniczonych słuchaczy – mimo wolnego tempa – free jazzem. W warszawskim klubie KAIM określili to jako zbiór dźwięków (już od kilku lat próbuję ucywilizować ich w tej materii, jednak na razie z marnym skutkiem), ale dla mnie i wielu wielbicieli tego nurtu, jest feerią układających się w logiczną całość fraz nutowych, które odpowiednio podane, nie pozwalają na zmianę repertuaru do momentu powrotu lasera w stan spoczynku. I pragnę oświadczyć, że co prawda dopiero po kilkudniowych próbach ustawienia monstrualnie wielkich kolumn, ale uzyskałem tak oczekiwane, pięknie zawieszone w przestrzeni między kolumnowej, skrzące się blachy perkusisty. Wszelkie obawy o natarczywość prawie metrowego zestawu głośników wstęgowych prysnęły już w pierwszych dźwiękach. Płyta „Shifting Grace” w wykonaniu Michaela Rabbia, Marilyn Crispell i Vincent Courtois wypadła nader spektakularnie. Oderwane od przetworników przeszkadzajki, wespół z czytelnie oddanymi i pozycjonowanymi fortepianem i wiolonczelą, zdawały się nabierać realnych kształtów. Ten materiał zmusił mnie do przesłuchania trzech podobnych pozycji, w której jednym z bardzo ciekawie wypadających instrumentów był klarnet basowy. Wibracje stroika podczas wolno wdmuchiwanego w instrument powietrza przez artystę – Davida Rothenberga (w duecie ze wspomnianą panią Crispell), poprzedzone szumem narastającego weń ciśnienia, dla kochającego takie niuanse słuchacza, są często trudną do uzyskania przez jego zestaw wisienką na torcie. Tymczasem zestaw z Niemiec brylował w tym temacie bez najmniejszych problemów. Gęstość, konturowość, nasycenie i rozdzielczość były zadziwiająco wpisujące się w mój poziom oczekiwań. Wszystko na idealnym poziomie, bez jakichkolwiek wyskoków żadnego z pasm akustycznych. A patrząc na gabaryty zestawu głośnikowego, filigranowość – kiedy potrzeba – jest ostatnim przymiotnikiem, jaki powinien się nasuwać. Ta odsłona T+A jest tak dobrze zestrojona, że wspomniane próby z okablowaniem idące w kierunku podniesienia temperatury grania, kończyły się utratą kontroli niskich tonów. Co prawda zastosowanie bardziej wyrafinowanych łączówek czy sieciówek, uszlachetniało nieco górne rejestry, które i bez tego były bardzo dobre, ale straty w reszcie widma pasma zmuszały do powrotu startowego.

Gdy zakończyłem maraton „smutków”, na tacce napędu Cd zawitał zdecydowanie cięższy materiał muzyczny. Pewnie nie uwierzycie, ale był to stosunkowo niedawno recenzowany przez nas z Marcinem Folk Metal, będący owocem grupy Percival Schuttenbach. Mimo unikania przeciążania swoich bębenków, czasem sięgam po owy krążek z jednego prozaicznego powodu – jest dobrze zrealizowany i różnorodny w swej zawartości muzycznej. Trochę wokalizy, spokojnych kawałków i kiedy trzeba ostre jazdy. Takie wszystko w jednym, co nie zawsze się sprawdza, ale tutaj trafiało w punkt. Oczywiście nie odmówiłem sobie posłuchania chyba najbardziej „ulubionego” drugiego utworu, który lekko wytknąłem w ocenie za kontrowersyjność. Płynąca z głośników rytmiczna i energetyczna muza, nawet przez moment nie utraciła czytelności bez względu na szybkość i głośność pasaży nutowych, które czasem w celach testowych przerastały moje możliwości przyjemnego pochłaniania czegokolwiek, a już na pewno mającej zaczarować mnie muzyki – nie przepadam za zbyt ofensywnym poziomem decybeli. To był dobry test na rozdzielczość i makrodynamikę. Zapas mocy, jaki posiada elektronika niemieckiego producenta, bez problemów trzymał w ryzach tą naprawdę sporą ilość głośników przez cały słuchany krążek, a kiedy potrzeba bez problemów powodował masowanie organów wewnętrznych. Naprawdę czuć było drzemiącą weń moc.
 
Zbliżając się do końca weryfikacji możliwości sonicznych, jako materiał źródłowy posłużyła muzyka elektroniczna i Ambient. Dlaczego? Przecież to podobne do ciężkiego metalu mocne granie. Ale, ale, tam były instrumenty naturalne, a tutaj zaznamy sztucznych tworów komputerowych, które jak przystało na porządnego realizatora takich gatunków muzycznych, muszą być na tyle nietypowe i obfite, by ocierać się o ból. I teoretycznie rozumiem takie podejście twórców – ups, artystów, tylko na nasze nieszczęście sprzęt odtwarzający nie zawsze sobie z tym radzi. Wciskając przycisk Play na pilocie, obawiałem się tylko jednego – górnych rejestrów. O bas i środek byłem spokojny – przecież mamy niewyczerpane pokłady mocy, tymczasem według ogólnie utartej w świecie audiofilów reguły, natarczywe wstęgi z materiałem mającym za cel dominację w tym – aspekcie, mogły pozbawić mnie przyjemności zaznania porannych ptasich flirtów wokół domu na dłuższy okres czasu. I tutaj kolejne zaskoczenie, gdyż to, co docierało do moich małżowin usznych, było nader strawne. Może zestaw wycinał wszystkie artefakty często występującej w takich realizacjach kompresji, nie wiem, ale przyznam się bez bicia, mimo odczucia zadowolenie niestety ten set muzyczny ograniczyłem do minimum, gdyż znając potencjał testowanego seta audio, w brylowaniu z moją ulubioną muzyką – przecinana eterycznymi dźwiękami cisza, wolałem przyjemnie wykorzystać czas, pozostały do zniknięcia tak ciekawego systemu z moich progów.  

Te kilka spędzonych z kolejnym „Systemem Marzeń” dni, było dla mnie wielką przyjemnością. Zestaw zdawał się nie mieć wad. I w wartościach bezwzględnych tak było. Pełna kontrola niskich częstotliwości przy nigdy nie używanych na co dzień poziomach głośności, trafiająca w moje pokłady nasycenia środkowa część pasma i o dziwo szlachetnie wypadające (czasem nawet za szlachetnie) górne rejestry, mikro i mikrodynamika na wyśrubowanym poziomie długo będą ciężkim orzechem do zgryzienia przez potencjalnych następców. Trochę poświęconego czasu na czytelne, dające obraz idealnie poukładanej sceny ustawianie kolumn, nie jest niczym deprecjonującym. Jedyne na co należy zwracać uwagę to okablowanie. Musi być neutralne, bez jakichkolwiek prób poprawy barwy całości, inaczej czeka nas utrata konturowości. Oczywiście jak przystało na centrum dowodzenia wszystkim co opiera się o odtwarzanie materiału cyfrowego, na pokładzie odtwarzacza znajdziemy stosowny korektor pasma akustycznego, ale to już trochę kłóci się z ideą ortodoksyjnego audiofilizmu. Ja aż tak bezwzględny nie jestem i czasem korzystałem z szybkiej możliwości obcinania lub podbijania pasma o 1.5 db dla każdego z zakresów na tylnym panelu kolumn, ale tylko sporadycznie i raczej w celach informacyjnych. Jednak, jeśli komuś ma to pomóc w opanowaniu szkodliwych częstotliwości pomieszczenia, to czemu nie użyć. I tak poza nami nikt się nie dowie. Czy można lepiej, oczywiście, że można i czekam na to z utęsknieniem. A jak to się ma do mojego wzorca? Mam kilka różnych punktów zaczepnych, ale wspomnę tylko o jednym i według mnie najważniejszym. Po tych kilku dniach z T+A i na bazie wcześniejszych doświadczeń wiem, że duże gabarytowo kolumny nie osiągną takiej możliwości znikania z pomieszczenia i budowania głębi planów sceny muzycznej jak monitory. W tej odsłonie było naprawdę dobrze i chyba najlepiej z dotychczasowych doświadczeń, ale słyszałem lepszą prezentację wirtualnej sceny – co ja piszę, mam na co dzień dwa piętra wyżej swoją nirwanę w tej dziedzinie. Co prawda jako uzupełnienie monitorów mam moduły basowe, ale użycie głośnika koncentrycznego w małej obudowie, według moich nausznych doświadczeń stawia jak do tej pory nieosiągalny dla wielkich konstrukcji próg sposobu zawieszenia dźwięków w eterze. Nie wiem na pewno, ale sądzę, że do takiej prezentacji potrzebna jest ręka Japończyka, który do niedużego pokoju wstawia spore podłogówki i tak stroi całość, by oczami wyobraźni kazać nam wodzić po głębokiej wirtualnej scenie, za rozbrzmiewającymi źródłami dźwięku, z poczuciem pełnej ich wizualizacji. Pewnie Marcin jak to czasem bywa, pokiwa ze zdumieniem głową, ale czekam z utęsknieniem na moment, gdy wskoczy na odpowiedni pułap jakościowy codziennego grania – nie kilkudniowych spotkań, gdyż to są dość ulotne odczucia – i przyzna mi rację. Wówczas jego ocena brzmienia nie będzie polegała na doszukiwaniu się pewnych aspektów, tylko punktowaniu ich nieobecności. Jednak zaznaczam od razu, mój zestaw nie jest tak uniwersalny jak testowany i ze względu na repertuar był świadomym wyborem z całą masą wad dla wielu potencjalnych klientów zestawu T&A. Niemniej jednak, w mojej subiektywnej ocenie to, co zaprezentowali sąsiedzi z zachodu, jest warte żądanych pieniędzy i jeśli byłbym w stadium poszukiwań docelowego systemu, konkurencja musiałaby mocno się spiąć w sobie, by przeskoczyć tak wysoko postawioną poprzeczkę.

Jacek Pazio

System referencyjny:  
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy CombakCorporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kablezasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cjaniskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio

Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Audio Philar Double
– zasilające: Harmonix AC Enacom
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”
Zasilanie
– listwa sieciowa KBL SOUND Reference Power Distributor
– kabel sieciowy KBL SOUND Red Eye

Opinia 2

Co prawda od naszej wizyty w warszawskim salonie Hi-Ton Home of Perfection upłynęło zaledwie półtora miesiąca, to skoro cytując klasyka „słowo ciałem się stało” i nasze myślenie życzeniowe przybrało nader realną formę, nie zastanawialiśmy się ani chwili i szeroko otworzyliśmy nasze redakcyjne podwoje, aby odpowiednio ugościć topowy system T+A. Korzystając zatem z uprzejmości dystrybutora i mając na uwadze, że po ogólnopolskim tournée niemieckie urządzenia były już odpowiednio rozegrane ograniczyliśmy się jedynie do zapewnienia odpowiedniego lokum – 35 metrowego OPOSa (Oficjalnego Pokoju Odsłuchowego SoundRebels) i asystowania podczas rozstawiania całości. Tym samym kolejny raz mogliśmy się przekonać, że „zabawa” w audio to ciężki, i to dosłownie, kawałek chleba. Tylko z tego co mi wiadomo chleb ciśnienia raczej nie podnosi a dostarczone do nas przysłowiowe pół tony germańskiej myśli technicznej robi to błyskawicznie – wystarczy tylko zerknąć na cennik. Tak, tak, nie pomylili się Państwo – nieuchronnie zbliżamy się do granicy 500 000 PLN i tylko kwestią czasu jest to, kiedy i dzięki komu ją przekroczymy. Co prawda jubileuszowy system Accuphase’a był jeszcze bliższy wspomnianego progu, lecz ze względu na brak w owym czasie dołączonych do elektroniki kolumn pozostał w peletonie do 500-ki dążącym a nie samotnym uciekinierem dzierżącym koszulkę leadera. Jeśli jednak komuś trudno byłoby jeszcze odnaleźć jakiś sensowny punkt odniesienia to służę pomocą. Za cenę systemu T+A HV Series powinno udać się, i to bez zbytniego targowania, wyjechać z salonu fabrycznie nowym Mercedesem SL 400, bądź Porsche 911 Carrera Coupe. No to teraz chyba jest jasne w jaki target (bardzo modne ostatnio słowo) celuje producent z Herford.

O ile 26 kilogramowy odtwarzacz MP 3000 HV jeszcze swoją wagą nie przeraża a z oscylującą w okolicach 40-ki resztą elektroniki też spokojnie można dać sobie radę nawet w pojedynkę, to już spacery ze 120 kilogramowymi (sztuka!)  kolumnami CWT 2000 sugeruję pozostawić strongmanom i to wyłącznie po wysokim ich (kolumn, nie siłaczy) ubezpieczeniu. Tutaj już nie ma żartów a manewrowanie ze 160 cm, nad wyraz kosztownymi „katafalkami”, nawet we trzech chłopa w mgnieniu oka spala kalorie zawarte w dwudaniowym obiedzie okraszonym jasnym pełnym.
Dość jednak marudzenia. System T+A wygląda po prostu obłędnie a co najważniejsze, jeśli tylko dysponujemy stolikiem z odpowiednio wypolerowanymi/polakierowanymi półkami/platformami to jego ustawienie będzie samą przyjemnością – otóż wszystkie urządzenia posiadają wkręcane, a co najważniejsze podklejone filcem nóżki, co biorąc pod uwagę ich nader poważną wagę wskazuje na humanitaryzm i pamięć o podstawach ergonomii wśród zespołu je projektującego. Niby mała rzecz a cieszy.
Korpusy urządzeń wykonano z precyzyjnie obrobionych, masywnych aluminiowych profili o iście przeciwpancernej grubości. Dzięki temu niemieckie urządzenia nie tylko mają zapewnioną wzorową sztywność, ale również i solidne ekranowanie. Całe szczęście producent nie ukrywa wstydliwie ich trzewi, lecz płytę górną każdego z nich ozdobił okrągłym bulajem, przez który ciekawscy mogą przypatrywać się do woli widocznym, gęsto usianym podzespołami, płytkom drukowanym i krytycznym okiem oceniać ilość audiofilskiego powietrza.
Jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, to po nad wyraz szczegółowym opisie Jacka jedyne, co mogę dodać to, że będąc wielkim fanem wszelakiego rodzaju wskaźników, VU meterów i innych wyświetlaczy zarówno projekt graficzny, jak i wykonanie wychyłowych wskaźników T+A określić inaczej niż obłędne byłoby wielkim nietaktem. Są po prostu idealne – wyraźne, ale jednocześnie nie rażą nawet podczas wieczorno-nocnych odsłuchów a wielkość znaków i piktogramów na displayach przedwzmacniacza i odtwarzacza również nie nastręcza najmniejszych problemów z odczytem parametrów nawet z większej odległości. Jest w nich coś z monumantalności i dostojeństwa wspominanych Accuphase’ów, lecz o ile japoński set bezapelacyjnie wpisywał sie najwyższe tzw. „gabinetowe” kanony piękna, o tyle T+A zdecydowanie bliżej industrialnemu minimalizmowi.

I jeszcze tylko kilka uwag natury organizacyjnej, czyli tzw. kabelkologia. Nie chcąc zbytnio mieszać w konfiguracji, jakiej mogli posłuchać goście salonów audio, w których odbywały się prezentacje tytułowego systemu zdecydowaliśmy się na dyżurny, podróżujący razem z elektroniką set Cardasa składający się z głośnikowego Clear SKY, XLRów Clear SKY (pomiędzy odtwarzaczem i przedwzmacniaczem), oraz Parsec XLR (pomiędzy przedwzmacniaczem a końcówkami). Do zasilania użyto Crosslink i Cardas (do CD i pre) a końcówki i zasilacze otrzymały firmowe, 20A dostarczone przez producenta przewody zasilające. Dodatkowo uważam, że warto wspomnieć o jeszcze jednym drobiazgu – dołączone do dedykowanych końcówkom mocy zasilaczy przewody są nie dość, że dość sztywne, to w dodatku nie grzeszą zbytnią długością, więc lepiej zawczasu tak rozplanować rozstawienie systemu, by później nie musieć z irytująco ciężkimi końcówkami nie jeździć w tę i nazad.
Do wstępnej kalibracji wykorzystaliśmy również MacBooka dystrybutora wpiętego w T+A MP3000HV za pomocą przewodu USB Cardas Audio Clear Serial BUSS

Przejdźmy jednak do clou, czyli brzmienia, bo cóż z tego, że system T+A cieszy oczy nabywcy, skoro …. Nie, nie. Tym razem nie będzie ani nieprzyjemnej niespodzianki, ani tym bardziej rozczarowania, gdyż okazało się, iż salonowy odsłuch jedynie zasygnalizował potencjał drzemiący w germańskich trzewiach i dopiero w kontrolowanych warunkach mogliśmy w pełni nacieszyć uszy muzyką przez nie reprodukowaną.
„Inner City Blues” formacji Midnight Blue miał wstępnie zagrać jedynie dwa, góra trzy utwory. Ot taka niewinna rozgrzewka z „Ain’t No Sunshine” i „Suicide Is Painless”, ale od włączenia płyty aż do jej końca nie byłem w stanie zmusić się do sięgnięcia po pilota, a o wstaniu z fotela w ogóle nie było mowy. Pomimo całej swojej kremowości i gładkości niemiecki system zaprezentował niesamowicie namacalne źródła pozorne oddane z taką precyzją i umieszczone w tak holograficznej przestrzeni, że aż trudno było mi uwierzyć, że tak potężne kolumny są zdolne do tzw. znikania będącego głównie domeną kolumn podstawkowych. Dodatkowo nie bez znaczenia były nieosiągalne dla konwencjonalnych przetworników detaliczność i otwartość najwyższych składowych. Każde trącenie blach miotełką, każda fraza zagrania przez dęciaki otwierała przed słuchaczem nowe, nieznane dotąd pokłady niuansów i smaczków nie tracąc przy tym kontaktu, zespolenia z pozostałą częścią pasma. Prawdę powiedziawszy do powyższej sytuacji pasuje jak ulał mocno zdewaluowany i wyświechtany frazes o odkrywaniu swoich ulubionych nagrań niejako od nowa, ale ja ze swojej strony ograniczę się tylko do tego, że czasem, podczas redakcyjnych testów warto sięgnąć po krążek, który teoretycznie nie ma prawa niczym nowym, świeżym nas zaskoczyć a jednak zaskakuje i to w dodatku pozytywnie. Całe szczęście to ‘wyciąganie” do tej pory lekko przykurzonych smaczków odbywało się całkowicie naturalnie, niemalże mimochodem i przy okazji a jednocześnie powodowało u słuchacza delikatny dreszczyk emocji związany z tym, co może pojawić się już za chwilę. Szukając filmowych analogii na myśl przychodzą mi reżyserskie, czy odrestaurowane/ucyfrowione wersje kinowych klasyków, na których niby wszystko jest po staremu, bo przecież nikt niczego nie dorysowuje i nie domalowuje, ale wygląda po prostu jak nowe.  

Na „The Devil’s Trill” Palladians wspaniale zostało zaprezentowane skupienie i wysublimowanie odtwarzanego repertuaru. Bez najmniejszych oznak nerwowości, czy też pewnego zmuszenia do spolegliwości, bądź chęci uwolnienia drzemiącej w elektronice potężnej mocy, najważniejsze były emocje zawarte w muzyce i wirtuozeria wykonawców. Przy czym z niezwykłą łatwością i swobodą można było śledzić partie poszczególnych muzyków, bądź leniwie kontemplować całość kompozycji. Zarówno smyczki, jak i klawesyn charakteryzowała właściwa im słodycz połączona z lekką szorstkością. Okazało się, że zarówno w nagrywanych na przysłowiową setkę jazowych „jamach”, jak i w zdecydowanie bardziej stonowanych, upchniętych w sztywne ramy barokowych konwenansów T+A czuje się jak ryba w wodzie i po prostu robi swoje roztaczając przed słuchaczem szeroką, precyzyjnie wykreowaną scenę, na której każdy z muzyków ma swoje własne, tylko jemu przypisane miejsce, gdzie po pierwsze czuje się w pełni swobodnie a po drugie tworzy wraz z towarzyszącymi mu instrumentalistami i wokalistami nierozerwalną, spójną całość w pełni zasługującą na miano prawdziwego spektaklu.

Potem przyszła pora na już odsłuchiwany w salonie album „Kristin Lavransdatter” Arilda Andersena. Zmiana pomieszczenia na zdecydowanie większe a przede wszystkim wyższe otworzyło dźwięk, dało dostęp do bardziej sugestywnego budowania wieloplanowości prezentowanej sceny. Rozgrywające się przed słuchaczami wydarzenia miały bardziej rzeczywisty, iście holograficzny charakter. Przykładowo na „Hamarkirken” chórzyści wyraźnie stali z tyłu, pozwalając na solowe popisy saksofonu by z kolei przy „Bryllupsmarsj” organy stanowiły wyśmienite tło do partii saksofonu ulokowanego w pierwszym planie i przez to będącym zdecydowanie „większym” instrumentem. Przewybornie działała reguła perspektywy, dzięki której odległość poszczególnych źródeł pozornych odgrywała główną rolę przy definiowaniu ich postrzeganych przez słuchacza wymiarów.

Moje ostatnimi czasy dyżurne „Songs of Anarchy: Music from Sons of Anarchy Season 1-4” pokazały za to zadziorność i iście rockowy pazur testowanego systemu. Bez prób uładzania nieraz garażowego szorstkości T+A oddawały energię drzemiącą w nagraniach niezwykle umiejętnie różnicując ich nastrój i ładunek emocjonalny.  Akurat na tym albumie udało się świetnie uchwycić różnice pomiędzy brzmieniem różnych gitar, ich strojem, sposobami artykulacji podczas gry na nich i to wszystko zostało pokazane jak na dłoni. Na „Gimme Shelter” bas był najoględniej rzecz ujmując chyba najbliższy ideałowi Jacka – ponadprzeciętna motoryczność i odczuwalne niesamowicie szybkie uderzenie było na swój sposób „tępe”, nie miało nienaturalnie, jak na większości samplerów, podkreślonych krawędzi, lecz ich delikatna obłość idealnie harmonizowała zarówno z masą, jak i wypełnieniem adekwatnymi do gabarytów kolumn. Nie zabrakło też audiofilskich smaczków w stylu delikatnych mlaśnięć bardzo blisko „zdjętej” na „Bird On A Wire” Katey Sagal.
Nie chcąc zbyt szybko zmieniać klimatu sięgnąłem po surową, niemalże wyczuwalnie brudną „La Futura” ZZ Top, gdzie przy „It’s Too Easy Mañana” chęć sięgnięcia po wymiętego Lucky Strike’a i szklaneczkę teksańskiej „berbeluchy” w stylu TX Blended Whiskey cay nawet Garrison Brothers’ Cowboy Bourbon™ stała się wręcz nie do zniesienia.

„Black Hawk Down”, czyli ścieżka dźwiękowa z „Helikoptera w ogniu” wprost porywała orientalnymi rytmami idealnie zespolonymi z potężnym, niemalże monumentalnym basem schodzącym w rejony do tej pory w naszym OPOSie nieeksplorowane. Co ważne nawet te najniższe, iście infradźwiękowe pomruki cały czas były wzorowo kontrolowane, cały czas monobloki trzymały je w stalowym uścisku i nawet na milimetr nie dawały im miejsca na jakąkolwiek niesubordynację. Dzięki czemu naszej uwadze nie umykały przeróżne przeszkadzajki, które podkreślały klimat nagrania. Niniejszym odsłuch tego typu nagrań chciałbym zadedykować fanom wielokanałowych instalacji wspomaganych nieprzyzwoicie dudniącymi wyrobami subwooferopodobnymi. Jaki sens jest rozmieniać się na drobne, skoro z dwóch, potężnych pełnopasmowych kolumn można uzyskać efekt nie tylko o niebo lepszy, ale przede wszystkim wierniejszy rzeczywistości. Przecież odgłos zapalanej zapałki nie ma prawa poruszać zasłon u sąsiadów. Tytułowy system właśnie takie pozornie nieistotne drobiazgi porządkuje, sprowadza do realnych rozmiarów. Orientalne perkusjonalia są np. jazgotliwe na swój sposób, lecz przede wszystkim filigranowe, o twardym, lecz zarazem zwiewnym brzmieniu i nie brzmią jak największe bębny Kodo. Dopiero syntetyczny bas wprawia w drżenie rodowe kryształy i antyczne kandelabry, gdyż ma do tego niezaprzeczalne prawo – w końcu w tym celu został stworzony.

W przypadku T+A nie ma wątpliwości, że poruszamy się w wybitnie high-endowych kręgach. Zarówno najwyższa jakość wykonania jak i zaawansowanie technologiczne poszczególnych komponentów idealnie współgra z fenomenalnym brzmieniem, jakie jesteśmy w stanie umiejscowić jedynie na audiofilskim Olimpie. Bez bezsensownego napisania się, bez prężenia muskułów robią to, do czego zostały stworzone – odtwarzają muzykę, lecz robią to w sposób tak naturalny, że patrzymy na nie właśnie przez pryzmat muzyki. Gdzieś po drodze zapominamy o wszelkich technicznych zawiłościach, współczynnikach tłumienia, wydajności prądowej, itp. a skupiamy się wyłącznie na pięknie muzyki i emocjach w niej zwartej. Niemieckim konstruktorom udało się osiągnąć rzecz niezwykłą, gdyż wykorzystane przez nich zaawansowane technologie stały się jedynie narzędziem, sposobem na uchwycenie magii, a nie celem samym w sobie.

Marcin Olszewski

Dystrybucja:
T+A – Hi-Ton Home of Perfection
Cardas – Voice Sp. z o.o

Ceny:
– T+A MP3000HV: 42 990 PLN
– T+A P3000HV: 45 990 PLN
– T+A A3000HV: 57 990 PLN
– T+A PS3000HV: 38 990 PLN
– T+A CWT 2000: 157 990 PLN (para)
– T+A Power Bar 2+5: 8 900 PLN

Pobierz jako PDF