1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Tellurium Q Iridium 20 II

Tellurium Q Iridium 20 II

Opinia 1

Każdy konstruktor urządzenia z zakresu wzmacniania sygnału audio, już we wstępnych planach projektu zakłada, w jakiej technice będzie się starał pokazać swój pomysł na dźwięk. Czy to lampy, czy tranzystor, każda z nich ma kilka odmian topologii, jednak najszlachetniejszą w obu odmianach jest konstrukcja oparta o układ Single Ended w klasie „A”. Już sama wspomniana, urastająca do miana kwintesencji podnoszenia mocy sygnału klasa, jest westchnieniem wielu audiofilów, a skonstruowana w wariancie SE, często predysponuje dane urządzenie do elity już przed odsłuchem. Jednak ta uważana za królową, niestety najmniej ekologiczna klasa (nie ma co się śmiać, tylko patrzeć, jak UE zakaże produkcji takich kilerów środowiska naturalnego), dla wielu potencjalnych nabywców niesie ze sobą wiele trudnych do zaakceptowania konsekwencji, uważanych często za wady: od dużych poborów prądu – w większości oddawanego bezużytecznie do atmosfery, poprzez osiągane temperatury pracy, po niską moc zasilającą kolumny – co dość mocno ogranicza zakres ich wyboru. Niemniej jednak, nawet najwięksi oponenci, usłyszawszy dobrze skonfigurowany set z taką amplifikacją, nie negują bytu podobnych konstrukcji, a czasem nawet dają się na tyle oczarować, że sami próbują coś sensownego zestawić. Na szczęście ta odmiana ma całe rzesze swoich zagorzałych, przekonanych o jej walorach sonicznych zwolenników i raczej o jej byt w ofertach producentów nie musimy się martwić. A z kolei my w redakcji wiedząc, że jakiś dystrybutor taką perełkę posiada na stanie, staramy się ją pozyskać na kilkutygodniowe odsłuchy, by potem podzielić się z Państwem swoimi odczuciami. Ale nie o klientach i dystrybutorach ma być ta mowa, dlatego wracamy do dzisiejszego tematu, jakim jest dostarczona do testu wyrafinowana konstrukcyjnie, angielska końcówka mocy – Tellurium Q model „Iridium 20”, co w wydaniu tej manufaktury, ni mniej – ni więcej oznacza – 18 Watt w klasie „A” i układzie Single Ended. Dystrybucją tej marki na terenie naszego pełnego wymagających, osłuchanych i często marudnych (np. ja) audiofilów kraju, zajął się wrocławski HiFi Elements.

Bohaterka testu (końcówka mocy) – Iridium 20, to sporej wielkości konstrukcja, swymi gabarytami zbliżająca się do mojej końcówki Reimyo KAP-777. Taka bryła jest konsekwencją, zabudowania wewnątrz radiatorów chłodzących, co pozwala na jej uspokojenie wizualne, ale nastręcza sporo problemów z wentylacją układów wewnętrznych. Niestety, łatwo można się o tym przekonać, gdyż dość regularnie po ok. trzech godzinach grania, wewnętrzne zabezpieczenia przed przegrzaniem, dają znać o sobie, spektakularnym awaryjnym wyłączeniem do momentu wystudzenia. Pomyślałem, że może u mnie jest za ciepło w mieszkaniu, ale po przywołaniu na myśl mojej teściowej, która zawsze narzeka na zbyt niską temperaturę podczas odwiedzin, szybko zweryfikowałem to podejrzenie. Jak by na to nie patrzeć, muszę wspomnieć o tej przypadłości, która dla kogoś słuchającego zdecydowanie krócej w jednym podejściu, nie zauważy żadnego problemu, ale niestety występuje. Innym drobnym mankamentem – nie dla wszystkich, jest puknięcie w głośnikach podczas włączania, spowodowanych minimalizacją komponentów w torze. Dla obytych z takimi konstrukcjami „hardkorowców” to bez znaczenia, gdyż nie ma szans na uszkodzenie przetworników, ale kilka osób może odstraszyć i jeśli tak się stanie, utracą możliwość zakosztowania dobrego grania. Wracając do estetyki wizualnej, prostota „dizajnu” jest mottem przewodnim produktu, gdzie płyta czołowa jest grubym płatem drapanego aluminium, a tylna ścianka wraz z okalającą całość resztą obudowy już tylko gładką blachą z tego samego materiału, z wyciętymi wieloma podłużnymi otworami wentylacyjnymi. Front ozdobiono dwoma przełamującymi monotonię biegnącymi w górnej jego części prawie przez całą szerokość frezami i logiem producenta, poniżej trzema zmieniającymi kolor zależnie od stanu gotowości z czerwonego na zielony diodami i tuż pod osią poziomą, centralnie umieszczonym, inicjującym działanie czerwonym włącznikiem. Tylna ścianka, to niezbędne minimum przyłączeniowe: pojedyncze terminale głośnikowe, jeden zestaw gniazd wejściowych w standardzie RCA, główny włącznik hebelkowy i gniazdo zasilające. Ascetyzm w każdym calu, jak na wyrafinowanych Anglików przystało. Dłuższy kontakt wzrokowy pozwala jednak oswoić się z taką formą, a po kilku tygodniach nie wyobrażamy sobie innej wersji projektu plastycznego. Elegancja ponad wszystko zbiera swoje żniwo. Niektórzy wiedzą jak to się robi.

Jak to często u mnie bywa, przybyłe na występy urządzenia, niezobowiązująco zabieram do klubu KAIM w Warszawie, gdzie wstępnie w dość ciężkich akustycznie warunkach (podbicie basu) mogę ocenić zachowanie się danego produktu. Stali bywalcy też chętnie przystają na takie pokazy, a swoimi spostrzeżeniami pomagają w dogłębnej analizie końcowej. Tak też było i tym razem, a gdy usłyszeli o szlachetnej odmianie i układzie końcówki mocy, ciekawość sięgała zenitu. Klubowicze są na tyle osłuchani, że ciężko ich czymś zaskoczyć, jednak pewne konstrukcje mają pierwszeństwo nad zaplanowanymi odsłuchami i piec z Anglii wylądował jako bohater piątkowego wieczoru. Nie pamiętam play listy, ale sporą część odsłuchu stanowił krążek z cyklu Cafe Zimmermann, gdzie najistotniejszą partię dostały skrzypce, które niestety nie wypadły na miarę naszych oczekiwań, a w konfrontacji z dyżurnym wzmacniaczem zintegrowanym w klasie AB (konstrukcji jednego z klubowiczów), były prawie drażniące. Wszyscy słuchacze wiedząc, że mamy do czynienia z klasą A, czekali na czar, jaki powinna roztaczać na scenie muzycznej. Tymczasem, ku naszemu zaskoczeniu, Iridium 20 nie miała zamiaru niczego upiększać, idąc w moim odczuciu w wyczynowość grania. Tak skutecznie separował instrumenty, że część odbiorców doszukiwała się poszatkowania pasma na dźwięki, a nie spójnej całości. Ja widziałem to trochę mniej inwazyjnie, ale w głównym zarzucie braku homogeniczności dźwięków, przyznawałem im rację. Biorąc pod uwagę niezbyt dużą moc pieca, można przymknąć oko na pogrubiony bas, ale o dziwo to nie on grał główną rolę w spektaklu muzycznym, którą zawłaszczyło sobie górne pasmo, ponadstandardowo ożywiając jedwabne kopułki klubowych kolumn. Przesłuchaliśmy jeszcze kilka innych płyt, jednak ten rys „nad-otwartości” pozostał do końca spotkania, które w swej konkluzji nie doszukało się cech królewskiego układu. Patrząc na to spotkanie z perspektywy kilkunastu dni, wespół z późniejszymi doświadczeniami w moim secie, zdaje mi się, że wiem, gdzie był pies pogrzebany i co chcą osiągnąć konstruktorzy z wysp brytyjskich. Zanim przejdę do głównego opisu zdradzę słowo klucz – przedwzmacniacz liniowy. W klubie był tranzystorowy, który w połączeniu z ożywioną prezentacją dawał uczucie nadmiernej analityczności, gdy tymczasem stacjonujące u mnie pre lampowe, pokazało do czego tak naprawdę dążą pomysłodawcy ze stajni Tellurium Q. Cały ten akapit jest klasycznym przykładem na konieczność synergicznego dobierania komponentów audio, gdyż występy na moim podwórku z dwoma zestawami kolumn, były już zdecydowanie lepszą odsłoną tytułowej marki.

Jak wspomniałem, test przybyłej z Anglii końcówki mocy, przeprowadziłem z dwoma zestawami kolumn, które swoimi założeniami konstrukcyjnymi były skrajnie odległe. Moje referencyjne Bravo, są kolumnami pełno pasmowymi, gdy tymczasem druga para to prawie gabinetowe małe monitorki z wielkim sercem do grania, model ART z manufaktury „Trenner & Frtiedl”. Maleństwa tak dobrze spisywały się wespół z moją elektroniką, że nie omieszkałem poczęstować je prądem w klasie A i układzie SE. W obu przypadkach (kolumny Bravo i ART.) Iridium 20 generowała bardzo dobrze poukładaną w szerz i głąb scenę muzyczną, ze spektakularnie odczuwalnym poczuciem czarnego tła. W odsłonie klubowej w mariażu z dyżurnym przedwzmacniaczem półprzewodnikowym było to trochę sztucznie, ale już z dodatkiem lampy w torze  wypadało bardzo przekonująco. Nadal odczuwalna była dominata górnego zakresu, jednak nie tak inwazyjnie. Ot po prostu spora dawka informacji, na tle podgrzanej średnicy i dość mięsistego dołu. Taki efekt odnotowałem na obu zestawach kolumn, z oczywistą poprawką na możliwości danego zespołu głośnikowego. Biorąc pod uwagę niedużą moc końcówki, jej mariaż lepiej wypadał z maluchami z Austrii, niż z moimi niezbyt łatwymi smokami. W tym starciu z małomocowym piecem, monitory zyskiwały więcej i zagęszczenie na dole, dawało niezły efekt mięsistego, ale czytelnego basu, którego nie mogłem osiągnąć z moimi Japończykami (przypominam kontekst możliwości w stosunku do efektu). Zwiększenie masy dźwięku przy żywym górnym rejestrze z tak niewielkich przetworników, wielu potencjalnym nabywcom na pewno przypadnie do gustu i sądzę, że gdyby taki set stał na półce któregoś z salonów, mógłby cieszyć się sporym powodzeniem wśród nabywców dysponujących małymi pokojami odsłuchowymi. Duży dźwięk z małych kolumn w bardzo kulturalnej prezentacji, to naprawdę nie zdarza się często. Oczywiście słyszałem sporo podobnych prób wśród konkurencji, ale niestety mocne napinanie mięśni na niskie składowe ewidentnie słychać. W mojej propozycji zestawienia, aspekt sztucznego pompowania basu, nie jest tak dominujący, pozwalając delektować się efektem finalnym, bez większych skutków ubocznych w postaci uśrednienia informacji o dolnym paśmie, a to już jest sztuką. Do kompletu dostajemy otwarty, bogaty w informacje górny zakres plus dopełniającą resztę pasma czytelną średnicę i zapominamy o temacie.

W obu przypadkach zestawów głośnikowych, przesłuchałem bardzo podobny zestaw płyt i za każdym razem, wszystkie wspomniane aspekty gry się potwierdzały. Lampa w torze pozwalała bez problemów wkładać do napędu odtwarzacza, nawet najbardziej wymagające krążki, dając pokaz swobody i otwartości prezentowanej muzyki, bez szkodliwych wyskoków któregoś z zakresów pasma. Dotychczasowe dywagacje były próbą pokazania, jak zachowuje się testowana końcówka w dwóch różnych konfiguracjach kolumnowych u mnie i jednej klubowej. Sądzę, że to powinno dać pewien wgląd na umiejętności końcówki z Anglii, ale dla uzupełnienia informacji wspomnę o sposobie i jakości prezentacji wirtualnej sceny. Zostawiłem sobie to na później, gdyż ta jest bez zarzutu i całkowicie odzwierciedla pozycję w cenniku tego urządzenia. Głębokość i szerokość nawet w nie do końca satysfakcjonującej odsłonie KAIM-owej, nie pozostawiała niedopowiedzeń o swojej rozpiętości we wszystkich wymiarach. Może nie był to spektakl rodem z mających swój studyjny rodowód Harbethów 40.1, ale wszyscy muzycy po równo otrzymali kawałek wykreowanej przez realizatora przestrzeni zakolumnowej. Wiedząc, że Angielka ma ograniczenia mocowe, postanowiłem sprawdzić jak wypadnie w teoretycznie bardzo wymagającym dla niej repertuarze, w odsłonie z moimi niełatwymi kolumnami i na tackę napędu kompaktu powędrował Nils Petter Molvaer z albumem „Khmer”. To spokojna elektronika z domieszką akustycznej trąbki. Jednak nie dla trąbki sięgnąłem po tę płytę, tylko elektronicznie generowanego niskiego basu. Wielokrotnie przekonawszy się w swej drodze audiofila, że nie tylko Watt-y mają znaczenie, nakarmiłem dziecko marki Tellurium Q, sporą dawką masującego wnętrzności basiszcza i muszę przyznać, że piecyk znakomicie informował mnie o zamierzeniach artysty w tych zakresach, serwując bardzo czytelne pomruki, bez jakichkolwiek zniekształceń. Oczywiście przekręcenie gałki volume, w niemożliwe do obsłużenia zakresy głośności, powodowały lekką zadyszkę, ale kto o zdrowym podejściu do tematu, szuka w takiej wykwintnej dość słabowitej konstrukcji smoka nagłaśniającego wielkie koncerty. To jest produkt dla wymagającego melomana, a nie żądnego wrażeń rodem ze stadionowych pokazów muzycznych „hałasu” bywalca Przystanku Woodstock.

Próbując zebrać w jakąś sensowną całość, te trzy opisywane odsłony bohaterki testu, zwracam uwagę na odpowiednie przygotowanie mentalne w temacie wzmacniaczy klasy „A” i układzie Single Ended”. To musi być świadomy wybór, gdyż takie konstrukcje, nie zagrają z byle czym (czytaj przypadkowe kolumny i elektronika), a potencjalny nabywca powinien wiedzieć jakie są ich ograniczenia. Dla jednego będą przyczynkiem do rezygnacji, a dla drugiego sprawą, która swoim wyzwaniem zachęci do zakosztowania takiej niełatwej drogi do nirwany dźwiękowej. Niemniej jednak, końcówka TQ, jest bardzo ciekawą propozycją i nie skreślałbym jej z listy do posłuchania, tylko z wyżej wymienionego powodu – chimeryczność w doborze reszty toru, gdyż na moim przykładzie widać, że uzyskanie konsensusu, aż tak bardzo trudne nie jest. A korzystałem tylko z produktów, które miałem pod ręką, tymczasem nabywca ma nieograniczoną ilość kombinacji odsłuchowych i z pewnością znajdzie satysfakcjonujące go zestawienie. Przekornie dodam, że im dłuższa droga poszukiwań, tym dłużej pozostaniemy ze skompletowanym zestawem bez większych zmian. A niełatwy dobór komponentów, nie świadczy w tym wypadku o wadliwej konstrukcji urządzenia, tylko o jego nietuzinkowości, która takie wymagania ma w swoich założeniach. Zachęcam do spróbowania tej królewskiej klasy wzmocnienia sygnału audio, w równie szlachetnym układzie.

Jacek Pazio    

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Acoustic Revive RST-38H, platforma antywibracyjna Audio Philar
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII, London AEC C91E “POD”
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”
– wzmacniacz: klub KAIM – Ugoda
– kolumny: Trenner&Friedl ART; klub KAIM –  Clockwork

Opinia 2

Odkąd sięgam pamięcią produkty, które trafiały do mnie na odsłuchy każdorazowo stawały się powodem zakrojonych na mniejszą, bądź większą skalę poszukiwań w celu zdobycia informacji o ludziach za nimi stojącymi. Nie chodziło mi bynajmniej o wykrycie zależności finansowych pomiędzy poszczególnymi graczami na rynku audio czy też udowodnieniu istnienia „grupy trzymającej władzę”, lecz o poznanie punktu widzenia, sposobu, maniery pojmowania dźwięku, własnych ideałów i referencji właścicieli, bądź konstruktorów. Tym razem było inaczej, gdyż najpierw zetknąłem się z dość odważnymi, jak na obszar prowadzonej działalności, wypowiedziami Geoff’a Merrigan’a a dopiero potem miałem okazję gościć u siebie jego produkt – Tellurium Q Iridium.
Wróćmy jednak do Geoff’a. Jeśli ktoś wprowadza na rynek kable, a następnie elektronikę, to powinien zdawać sobie sprawę z tego, po jak kruchym lodzie stąpa. Jeśli natomiast owy „ktoś” wie, jak łatwo można zostać w tym środowisku posądzonym o szarlatanerię to oficjalna wypowiedź w stylu „liczby (w domyśle dane techniczne) nie pomagają w zrozumieniu brzmienia (kabli)” nie mogą być odebrane inaczej, jak świadoma prowokacja i wsadzenie przysłowiowego kija w mrowisko. Biorąc jednak pod uwagę, że Tellurium już trochę działa i nic nie wskazuje na to, że miałoby w najbliższej przyszłości zwinąć żagle możemy odrzucić tezę, że wywołanie szumu medialnego wokół siebie ma charakter czysto finansowy – zaistnieć na chwilę, sprzedać jak najwięcej i zniknąć. Pozostaje zatem chęć podążania pod prąd, łamania stereotypów i stawianie na własne, autorskie rozwiązania. Tak właśnie jest w przypadku Tellurium, gdzie dysonujący niepodważalną wiedzą inżynieryjną panowie Colin Wonfor i Geoff Merrigan uznali, iż „pomiarowa” poprawność techniczna nie powinna być celem a jedynie punktem wyjścia w drodze do jak najwierniejszego oddania piękna drzemiącego w muzyce.

Niejako w opozycji do powszechnie stosowanych tranzystorowych układów push-pull stanowiących podstawę działania przeważającej będąca obiektem niniejszej recenzji stereofoniczna końcówka mocy Tellurium Iridium 20 (w wersji II) reprezentuje minimalistyczną i bezkompromisową niszę szlachetnej amplifikacji single-ended. Niszę, w której jakość stawiana jest ponad ilością a topologia układu w postaci jednego elementu wzmacniającego (tranzystora Mosfet) staje się niemalże tożsama z typowym SET-em (Single Ended Triode). W rezultacie otrzymujemy, a przynajmniej powinniśmy otrzymać, wysublimowane brzmienie pojedynczej triody z przeważającymi zniekształceniami parzystymi, tak lubianymi przez ludzkie ucho. W dodatku, w celu uproszczenia i jak najmniejszej ingerencji w sygnał zrezygnowano z obecności w torze kondensatorów i dość niekonwencjonalnym, jak dla konwencjonalnych konstrukcji rozkładzie mocy wyjściowej, która dla impedancji 8 Ω wynosi 18 W a dla 4 Ω „tylko” 9 W. Wszystkie te ortodoksyjne rozwiązania zostały zamknięte w dość pokaźnych rozmiarów, lecz zadziwiająco poręcznej obudowie.
Płytę czołową wykonano z grubego płatu szczotkowanego aluminium, którego jedynymi ozdobami są purpurowy włącznik, umieszczone w górnej części poziome podwójne przetłoczenia i skromny, dwuliterowy logotyp producenta z trzema niewielkimi diodami wskazującymi na tryb pracy urządzenia.
Tył wzmacniacza nie odbiega minimalizmem od frontu i mieści jedynie pojedyncze terminale głośnikowe, główny włącznik sieciowy ulokowany tuż nad gniazdem IEC i pojedyncze gniazda RCA. Pozostałą, dość pokaźna powierzchnię zajmują otwory wentylacyjne.

Przechodząc do części odsłuchowej wypadałoby w pewnym sensie rozgraniczyć, odseparować od siebie domenę użytkową od czysto brzmieniowej, jednak w przypadku Iridium to jedynie pobożne życzenia, gdyż końcówka po prostu nie pozwala o sobie zapomnieć.  Nie dość, że na dzień dobry serwuje solidny strzał w głośniki (brak kondensatorów i cewek w torze) to jeszcze podczas odsłuchu warto brać pod uwagę takie czynniki jak temperatura i cyrkulacja powietrza w pomieszczeniu odsłuchowym. Dziwne? Niekoniecznie – po prostu końcówka grzeje się jak diabli i i jeśli w pokoju mamy ok. 20 stopni Celsjusza a kolumny nie należą do najłatwiejszych to … dłużej niż trzy godziny raczej nie posłuchamy. Jeśli ktoś w tym momencie uzna, że żaden normalny człowiek takiego wzmacniacza nie kupi to zgodzę się z nim w pełnej rozciągłości, jednak nikt nigdy nie udowodnił, że audiofile zaliczają się do normalnego ogółu. Ba, niemalże za każdym razem są wyklinani, potępiani a ekskomunika nakładana jest na nich co najmniej raz dziennie. W związku z powyższym, jeśli Drogi Czytelniku czujesz się wyrzutkiem, odszczepieńcem i Ostatnim Mohikaninem dobrego dźwięku a słowo kompromis nie istnieje w twoim słowniku Tellurium Iridium 20 powinien czym prędzej znaleźć się na Twojej liście odsłuchowej.
W związku z powyższym, skoro już ustaliliśmy, że normalnym trudno mnie uznać z radością przystąpiłem do odsłuchów a nie chcąc ich zbyt wcześnie kończyć dopieściłem końcówkę delikatnym przeciągiem, w którym ją ustawiłem. Dzięki temu bez trudu udało mi się słuchać jej bez najmniejszego problemu przez 6-8h, co wyraźnie wskazuje, że jak się chce to można.
Jednak ad rem. Biorąc pod uwagę dość niewielką deklarowaną moc końcówki pierwsze testy zaplanowałem przeprowadzić ze zgrabnymi monitorkami Trenner&Friedl ART. Dodatkowo swoje trzy grosze dorzucił Jacek wspominając o dość „wyczynowym” brzmieniu testowej amplifikacji, co przy moich nad wyraz mało zawoalowanych sonicznie kolumnach mogło zaowocować nad wyraz traumatycznymi przeżyciami. Problem w tym, że podobne plany miałem w przypadku testowanego ostatnio Leben’a CS-300F a skończyło się i tak na moich Gauderach. Uznałem zatem, że zacznę od razu od Arcon, a jeśli coś będzie nie tak przeproszę się z ART’ami. Podpiąłem więc Iridium pod moje kolumny, przestawiłem Ayona w tryb z aktywną regulacją stopnia wyjściowego (jak minimalizm to minimalizm) i włączyłem. Powitalny strzał w głośnikach obwieścił oficjalne rozpoczęcie odsłuchów. Gdybym nie znał deklarowanej mocy Tellurium, to na pierwszy rzut ucha z pewnością nie dałbym jej mniej niż 30W, a raczej 60W biorąc pod uwagę 4 Ω charakterystykę moich kolumn, jakimi chwali się np. Accuphase E-600. Jednak nawet dysponując tą wiedzą siedziałem, słuchałem i nie wierzyłem w to, co słyszę. W telegraficznym skrócie dźwięk można określić mianem zaskakująco dużego i niezwykle energetycznego. Niemalże czuć było nieograniczone wręcz zapasy mocy, której patrząc w tabelkę z parametrami nijak nie było. Co prawda bas nie potrafił i będąc całkiem szczerym, nawet nie próbował, zachować pełnej kontroli w swoich najniższych rejestrach, lecz ani mikro, ani makro dynamika w żaden sposób na tym nie traciły. Poza tym skraje pasma były ewidentnie czytelne i dalekie od zawoalowania a wysokie tony zachwycały dosadnością idąca w parze z wręcz krystalicznie czystą klarownością. Zero granulacji, zero ocieplenia i eterycznej mgiełki. W zamian za to czyste, niczym najwyższej klasy diament, soprany potrafiące ciąć powietrze niczym samurajski miecz. Dzięki temu różnicowanie nagrań osiągnęło rzadko spotykaną dokładność, co z jednej strony pozwalało już od pierwszych taktów dokonać selekcji na płyty dobrze i źle nagrane, lecz z drugiej dość jednoznacznie, żeby nie napisać apodyktycznie, rozgraniczało albumy na te, których odsłuch sprawiał przyjemność i te, które przez długie miesiące będą obrastały kurzem na półce. Jeśli już oddzielimy ziarno od plew i z tak wyselekcjonowanym repertuarem zasiądziemy w fotelu, to proszę mi wierzyć na słowo, ale szybko słuchać nie przestaniemy. Znana z „rasowych” SETów rozdzielczość połączona w homogeniczną całość z jedwabistą gładkością sprawia, że każdy album staje się wydarzeniem, misterium, które słuchacz przeżywa wespół z muzykami, wokalistami, Gdzieś, nie wiadomo gdzie znika niewidoczna bariera ograniczająca przepływ emocji. Tutaj tego nie ma, wszystko jest niemalże na wyciągnięcie dłoni a sposób kreowania przestrzeni tylko ten efekt umacnia.
Weźmy na ten przykład fenomenalny album Herbie’go Hancock’a „Possibilities”  z „A Song For You”, gdzie wokalnie udziela się Christina Aguilera. Z jednej strony to przecież tylko zwykła składanka, mająca zjednać Artyście nowe rzesze nieobeznanych w bardziej ortodoksyjnych klimatach jazzowych fanów i mówiąc wprost zasilić jego konto pokaźnymi wpływami, jednak z drugiej, dzięki Tellurium ewidentnie słychać na niej autentyczną chęć grania. Odarta z plastiku i jarmarcznych błyskotek Aguilera śpiewa tak, że ciary po plecach chodzą a i reszta składu nie przyszła odrabiać pańszczyzny tylko robi wszystko, by całość wypadła dobrze nie tylko na kuchennych boomboxach, ale i na porządnych systemach audio. Wszelkiego rodzaju przeszkadzajki zawieszone są w czarnym aksamicie tła, wokal jest namacalny, mocny i po prostu obecny a fortepian nie zagłuszając reszty instrumentarium nadaje całości mistrzowski sznyt.
Nie gorzej jest też na zdecydowanie bardziej surowym materiale. „In Session” w wykonaniu Alberta King’a i Stevie’go Ray Vaughan’a poraża pulsującym feelingiem I swobodą z jaką ci dwaj wielcy gitarzyści prowadzili swój muzyczny dialog. W dodatku im bardziej zmuszałem Iridium do cięższej pracy, tym bardziej zbliżałem się, bądź przynajmniej tylko tak mi się zdawało, do tego, co był w stanie usłyszeć realizator. Nie było miejsca na zastanawianie się czy mam do czynienia z „oni sa tu”, czy „ja jestem tam”, gdyż była muzyka i tylko muzyka. A że wyborna, to raczej nie jest powód do narzekania. Był to też ewidentny przykład, że nawet niedoskonałe pod względem technicznym nagranie potrafiło przejść przez cenzorskie sito Tellurium, gdyż mankamenty natury realizatorskiej nie były w stanie przyćmić „wsadu” merytorycznego, nie zdołały wykastrować muzyki z obecnych w niej emocji. Surowość i chropawość gitar była ewidentna, bezdyskusyjna i praktycznie tożsama z elektrycznym bluesem, w którym obaj Panowie się lubowali, a wzmacniacz ani myślał tego łagodzić, pudrować, czy cywilizować. Ograniczył się jedynie do pokazania prawdy, a to wbrew pozorom wielka sztuka. Swoją naturalną swobodą, wrodzoną transparentnością Iridium przypominał mi konstrukcje Lavardina, lecz w przeciwieństwie do swoich francuskich konkurentów szedł w dążeniu do neutralności o krok, bądź nawet o dwa dalej. Dźwięk jaki oferował nie dość, że miał większy wolumen, to szybkość narastania i oddawania transjentów zostawiała wspomniane konstrukcje daleko w tyle.

Przesiadka na będące niejako w odwodzie Trenner&Friedl ART uwolniła angielską amplifikację z obowiązku zaprzątania sobie głowy najniższymi składowymi, których filigranowe monitorki i tak fizycznie w stanie oddać nie były. Dzięki temu uwaga słuchacza mogła zostać skupiona na ponadprzeciętnej przestrzeni i precyzji w rysowaniu nawet najdalszych planów dźwiękowych. Pomimo ewidentnej rześkości przekazu nie było mowy o nawet najmniejszych oznakach napastliwości, czy ofensywności i jedynie ortodoksyjni miłośnicy zawoalowanej, stereotypowej lampowej góry mogliby w pierwszej chwili kręcić nosami na niespotykaną na tych pułapach cenowych rozdzielczość. Jednak po przesłuchaniu kilku utworów nawet i oni nie powinni mieć problemów z właściwą oceną prezentowanej klasy dźwięku.

Kilkunastodniowy kontakt z jakże niekonwencjonalna pod względem technicznym końcówką Tellurium Iridium 20 II potwierdził słowa jej konstruktora. Parametry techniczne niewiele są w stanie powiedzieć o rzeczywistym brzmieniu. Przecież, tak na zdrowy rozsądek podpinanie trudnych do wysterowania kolumn pod nie dość, że słabowity, to jeszcze chimeryczny wzmacniacz oznacza bezdyskusyjna porażkę i ewidentne proszenie się o kłopoty. Jednak empiryczne doświadczenia mówią coś zupełnie innego. Nawet tak, z pozoru irracjonalne połączenia mogą zaoferować wyśmienity dźwięk i sprawić, by odległe pojęcie High-Endu nabrało całkiem realnych wymiarów. Jeśli tylko nie boicie się Państwo wyzwań gorąco zachęcam do odsłuchu.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: HiFielements
Cena: 6000 GBP

Dane techniczne:
Moc wyjściowa: 18 W/8 Ω ; 9 W/4 Ω
Pasmo przenoszenia: 1,5 Hz – 60 kHz
Separacja między kanałami: 102 dB
Szum: -90 dB
Zniekształcenia: 0,03%
Czułość wejściowa: 1 V
Wymiary: 430x290x220 mm
Waga: 21 kg

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: dwusilnikowy Transrotor ZET 3 + 12″SME + Transrotor MC Merlo Reference + zasilacz Transrotor Konstant M-1 Reference
– Przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Audio Sensor Prelude IC
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5; Accuphase E600; Leben CS-300F
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Trenner&Friedl ART
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Acoustic Revive RAF-48H; Audio Philar Double Model
     

Pobierz jako PDF