Opinia 1
Sądzę, że zgodzicie się ze mną, iż na szeroko rozumianym światowym rynku audio egzystuje pewna grupa firm, które mimo swojej znakomitej rozpoznawalności – chodzi mi w tym momencie o aspekt oferowanej jakości dźwięku – w świadomości wielu, nawet zaawansowanych melomanów jest pewnego rodzaju egzotyką. Powód? Do końca nie wiem, jednak śmiem twierdzić, że pierwszą z przyczyn jest ich naturalnie adekwatna do możliwości, stosunkowo wysoka cena, która mocno ogranicza możliwość zaopatrzenia się w taką ofertę przez szerszą sieć sklepów. To zaś sprawia, że owszem, jest szansa na starcie z danym producentem na własnym podwórku, jednak z powodu stacjonowania potencjalnej konstrukcji jedynie w salonie dystrybutora i do tego bardzo często na drugim końcu kraju, okazuje się być sporym wyzwaniem logistycznym. I gdy wydawałoby się, że z prozaicznych przyczyn ułatwiania sobie życia wielu z Was nie pozostaje nic innego, jak pominąć taki byt na potencjalnej liście odsłuchowej, z pomocą przychodzimy my, starająca się pokazać plusy i minusy konkretnych produktów dwuosobowa ekipa SoundRebels. Co tym razem wzięliśmy na recenzencki tapet? Otóż trafiwszy w lukę pomiędzy kolejnymi odsłuchami u zdeterminowanych klientów, udało nam się zorganizować zbierającą świetne opinie na świecie, wykonaną w topologii hybrydowej kanadyjską stereofoniczną końcówkę mocy Tenor Audio 175S-HP, której to wizytę w naszej redakcji zawdzięczamy stacjonującemu w Warszawie SoundClubowi.
Chyba nie muszę nikogo przekonywać, że wygląd rzeczonej końcówki mocy, tak jak całej oferty kanadyjskiego producenta, jest nietuzinkowy, żeby nie powiedzieć fenomenalny. W moim odczuciu mamy do czynienia z majstersztykiem połączenia industrialnych akcentów czarnej obudowy, naturalnego drewna frontu i stonowanej, bordowo-śliwkowej iluminacji nadających całości sznytu elegancji, wykonanych z hartowanego szkła okrągłych ekslibrisów. Jak to wygląda podczas bliższej analizy? W przypadku tytułowej końcówki mamy do czynienia ze stosunkowo niewysoką, za to szeroką i co chyba najważniejsze, bardzo głęboką, wykorzystującą jako boczne ścianki wielkie radiatory obudową. W celach estetycznych front wykonano z grubego płata ciekawie uformowanego i polakierowanego na wysoki połysk naturalnego drewna wiśni. Ten rozmyślnie przeciwdziałając potencjalnej monotonii w samym centrum oferuje nam w początkowej fazie mieniącą się ciemną czerwienią – uruchamianie wewnętrznych podzespołów, po kilku minutach zmieniającą się w odcień śliwki – urządzenie gotowe do pracy – okrągłą tarczę z logo marki. Zmierzając ku tylnej ściance przyłączeniowej mijamy nie tylko mocno wentylowaną poprzecznymi prostokątnymi otworami, ale dodatkowo ozdobioną podłużnymi, wąskimi wstawkami z identycznego jak awers drewna górną część obudowy. Zaś po dotarciu do rewersu zderzamy się z pojedynczymi terminalami głośnikowymi, parą wejść w standardzie RCA i XLR wraz z heblem wyboru pomiędzy nimi, gniazdem zasilania 20A, gniazdem bezpiecznika i głównym włącznikiem. I gdy wydawałoby się, iż temat budowy mamy przybliżony, nie mogę nie wspomnieć o dodatkowych manipulatorach na dolnej połaci obudowy tuż przy froncie, w osi okrągłego logo marki. Patrząc od lewej strony znajdziemy tam hebelek, po środku okrągły przycisk i na prawo podobny do tego na plecach zwykły przełącznik szalkowy, które nie tylko są niezbędne do całkowitego uruchomienia urządzenia, ale również pozwalają wyłączyć wspomnianą poświatę okrągłych okienek. Tak fenomenalnie prezentujący się piecyk w celach logistycznych ubrano w wyściełany w newralgicznych miejscach miękkim wsadem aksamitny pokrowiec i spakowano do wytrzymującego najcięższe warunki transportu aluminiowego kufra.
Jak prezentuje się Kanadyjczyk od strony sonicznej? Czy w swej estetyce grania nie przemyca zbyt dużej dawki smaku zastosowanych w układach wejściowych szklanych baniek? A jeśli raczej stawia na diametralnie inną stronę tak zwanego brzmieniowego medalu, to czy nie popada w nadmierną neutralność? O co chodzi z powyższymi pytaniami? Naturalnie to są moje przedtestowe dywagacje. Jakie miały podłoże? Bardzo solidne, bowiem testowana dzisiaj końcówka jest rozwinięciem starej 175-ki, co skutkuje znacznie wyższą mocą na poziomie 250W i dwukrotnie większym, bo obecnie o wartości 100, a nie 50 wskaźnikiem dumping factor. To zaś w praktyce oznacza, że z jednej strony nie ma rynku kolumn, których z jej pomocą nie dałoby się wysterować, a z drugiej mówiąc kolokwialnie, te łatwiejsze w napędzeniu może trzymać na krótszej smyczy.
Jaki zatem był efekt mariażu mocarnego Kanadyjczyka z moimi wysoko-skutecznymi Austriaczkami? Nie obawiam się podnieść opinii, że bardzo dobry ze wskazaniem, na zarezerwowany dla najlepszych. Jednak co ciekawe, na tle starszej, czyli słabszej wersji 175-ki model HP swój sznyt grania lekko przesunął w stronę neutralności. Naturalnie nie oznaczało to pójścia drogą bezdusznego kreowania wyciętych skalpelem wydarzeń muzycznych, jednak z pewnością w dźwięku pozostało znacznie mniej posmaku lampy. Owszem, szklana bańka w międzykolumnowym eterze nadal była wyczuwalna, ale tylko jako delikatna przyprawa do świetnie odtworzonego każdego rodzaju muzyki, a nie jako zadanie nadrzędne danego występu. Czy to oznaczało utratę magii? Nic z tych rzeczy, bowiem wystarczyło lekko skorygować zasilanie (piec podczas testów grał raz z sieciówką Cardas Audio, a raz z Jorma Audio) i przekaz natychmiast przyjemnie ewaluował w zaplanowaną stronę. Jednak nie ma co się oszukiwać, w wartościach bezwzględnych następca starej 175-ki w kwestii nostalgii sonicznej okazał się być bardziej wyważonym. Były z tego powodu jakieś poważne straty? Osobiście nie zauważyłem. Jak pisałem, wzmacniacz znakomicie kontrolował kolumny bez względu na repertuar. Nie oszczędzał na napowietrzeniu wirtualnej sceny muzycznej i co istotne budował ją w zjawiskowo szerokiej i głębokiej perspektywie. Co na to konkretna muzyka? Raczej dziękowała mi za wpięcie w system takiego mocarza. Począwszy od ostrzejszego grania free-jazzu przez Kena Vandermarka na zrealizowanej w krakowskiej Alchemii płycie „Four Sides To The Story – The Vandermark 5”, przez mocne uderzenie koncertowego krążka zespołu Metallica ze składem symfonicznym „S&M”, po mroczne tętnienia ziemi i wszechobecne przestery formacji The Acid z materiałem „Liminal”, za każdym razem zestaw serwował mi niczym nieskrępowane sesje muzyczne. I nie było znaczenia, czy w moim pokoju urealniała się sesja w klubie jazzowym z przekomarzającymi się w szaleńczym tempie wieloma dęciakami kolegów Kena, czy nagle zapragnąłem przenieść się na stadion pełen szalejącej publiczności zabawianej nie tylko bandą rockmenów, ale również muzyków klasycznych, opiniowana konfiguracja nie dość, że fenomenalnie oddawała całkowicie inne realia wydarzeń, do za każdym razem oferowała pełną skalę energii każdego zapisanego na płycie, świetnie zawieszonego w przestrzeni dźwięku. Zestaw zdawał się nie mieć żadnych ograniczeń wydolnościowych, co wespół z fenomenalną rozdzielczością przekładało się na chęć mimowolnego podkręcania poziomu głośności podczas słuchania każdego kolejnego krążka. Tak wyglądał występ w skali makro. A co z mikro? Też dobrze, jednak w moim odczuciu z drobnym może nie ale, jednak na tle poprzedniej wersji końcówki mocy wyraźnym niuansem. Spokojnie, w wartościach bezwzględnych nie było najmniejszego problemu. Chodzi mi jedynie o wspomniane kilka linijek wcześniej, obecne lekkie odejście od wówczas bardziej lampowego sznytu grania, co automatycznie nieco zmieniało odbiór muzyki dla duszy. I co ciekawe, nie tylko wszelkiego rodzaju zapisów kościelnych, ale również wokalnych. Owszem, patrząc przekrojowo, naprawdę trudno było się do czegoś przyczepić. Jednak zagłębiając się mocniej w aspekt utraty wprowadzanego przez szklane bańki przyjemnego rozedrgania dźwięku, wyraźnie słyszałem typowe dla takich sytuacji – zwiększenie kontroli i przyspieszenie ataku dźwięku – zderzenie konstruktorów z książkowym przykładem coś za coś. Instrumenty dawne, nawet te współczesne drewniane i po trosze popisy wokalne, jak dla mnie oferowały mniej mistyki na rzecz poprawności politycznej, którą w tym wypadku było dążenie do neutralności. Niestety w naprawie tego stanu rzeczy nie pomagała nawet żonglerka okablowaniem. Tak, zmianą drutów byłem w stanie nieco nasycić przekaz, jednak w porównaniu do magii lampy, uzyskany efekt nie był już tak intymny. Jednak zaznaczam, tym wywodem pokazuję jedynie różnicę pomiędzy dwoma wersjami, a nie potknięcia tej ostatniej, gdyż testowana dzisiaj z racji ewidentnych konsekwencji przedprodukcyjnych wyborów takowych nie posiada. Jest efektem ewaluacji firmowego brzmienia i taki był cel, a nie przypadkowy wynik. Dlatego też zapewniam, po uwzględnieniu powyższego stanu rzeczy – jak wspomniałem, to były drobne detale, bez najmniejszych problemów przez okres kilkunastu dni zabawy z kanadyjskim wzmocnieniem cieszyłem się pełnym spektrum posiadanej płytoteki, nawet z jej najbardziej romantycznym wycinkiem.
Jak wynika z poprzedniego akapitu, decydując się na nowe wcielenie końcówki mocy Tenor Audio 175S teraz z dopiskiem HP, otrzymujemy delikatnie przewartościowany w stronę neutralności przekaz muzyczny. To oczywiście nadal jest pełne mistyczności granie, jednak obecnie raczej skupia się na utrzymaniu tempa i energii generowanej muzyki, a niżeli namalowaniu jej mocno osadzonym w domenie barwy pędzlem. Oczywiście przerysowuję usłyszane akcenty i zalecam jedynie wziąć je pod uwagę podczas planowania listy odsłuchowej, a nie traktować jako wyrocznię. Komu poleciłbym nasz dzisiejszy obiekt zainteresowań? Może się zdziwicie, ale wszystkim. Powód? To nadal jest szkoła Tenor Audio, czyli swobodne, niewysilone pokazanie świata muzyki, co pozwala domniemać, iż tylko krańcowo ortodoksyjni melomani w bezpośrednim starciu mogą, choć nie muszą, pokręcić nosem. Osobiście bez najmniejszych problemów – mimo osobistego lekkiego sformatowania na większe nasycenie dźwięku – mógłbym z tą końcówką żyć przez długie lata. Niestety jak to będzie w Waszym przypadku mogę jedynie się domyślać. Jednak biorąc wszelkie za i przeciw o dobry występ konstrukcji z kraju klonowego liścia jestem dziwnie spokojny.
Jacek Pazio
Opinia 2
Pewnie macie Państwo urządzenia wokół których przez lata chodziliście, cmokaliście, oglądaliście, słuchaliście, podziwialiście i bądź dalej to robicie, bądź udało Wam się dopiąć swego i „dogonić króliczka”. Nie inaczej było w moim przypadku, a obiekt tęsknych westchnień nie tylko był, lecz nadal znajduje się poza finansowym zasięgiem. Całe szczęście z racji wykonywanej „po godzinach” profesji co i rusz miałem okazję załapywać się na jakiś mniej, bądź bardziej oficjalny odsłuch systemu, w którym owemu czemuś przyszło pracować. O czym mowa? O kanadyjskiej końcówce mocy Tenor Audio 175S – hybrydowej, ultra high-endowej amplifikacji znajdującej się w dystrybucji stołeczno-katowickiego SoundClubu. Nie ukrywam, że zabiegi mające na celu pozyskanie jej na testy uskuteczniałem od lat, jednak jak to w życiu bywa zawsze coś niespodziewanego stawało na przeszkodzie i plany recenzji przesuwały się na bliżej niekreśloną przyszłość. Niby mogliśmy pójść na kompromis i krytycznie pochylić się nad nią w siedzibie dystrybutora, jednak kompromis i high-end jakoś niespecjalnie pasują do siebie w jednym zdaniu. Dlatego też uzbroiwszy się w iście buddyjskie pokłady cierpliwości czekałem na upragniony moment, który koniec końców … nie nadszedł. Tzn. nadszedł, lecz zamiast podstawowej 175-ki w naszym redakcyjnym OPOS-ie (Oficjalnym Pokoju Odsłuchowym Soundrebels) zawitała udoskonalona i zarazem mocniejsza, dysponująca 250 W zamiast „tylko” 175 W na kanał, wersja – Tenor Audio 175S HP. Pozwolicie zatem, iż w ramach uspokojenia stanu przedzawałowego i ostudzenia emocji najpierw skupię się na aparycji i kilku szczegółach dotyczących budowy dzisiejszego gościa, by do wrażeń nausznych przejść już z nieco uładzonymi myślami.
Pięćdziesiąt centymetrów szerokości i ponad siedemdziesiąt długości sprawiają, że Tenora nie da się nie zauważyć nawet w przestronnym wnętrzu. Całe szczęście zarówno proporcje bryły, jak i projekt plastyczny wzmacniacza sprawiają, iż całość prezentuje się nie tylko zaskakująco zgrabnie, co wręcz kusi niezaprzeczalną elegancją. Spora w tym zasługa przepięknego, pokrytego dziesięcioma warstwami fortepianowego lakieru, wiśniowego frontu, kuszącego wzrok centralnie umieszczonym, okrągłym bulajem z firmowym logotypem podświetlanym bądź to czerwoną, bądź niebieską iluminacją. Z tego gatunku drewna wykonano również zdobiące gęsto perforowaną płytę górną, biegnące wzdłuż potężnych radiatorów listwy. Na płycie górnej umieszczono również imponujący, okrągły, wykonany z plexi i podświetlony logotyp marki. Jeśli już jesteśmy przy dopiero co wspomnianych wymiennikach ciepła, to zajmują one całą powierzchnię ścian bocznych i warto ów fakt mieć na uwadze podczas ustawiania i przenoszenia tytułowej końcówki, gdyż krawędzie piór radiatorów nie należą do najmilszych w dotyku, co w połączeniu z ponad 50 kg wagą daje dość morderczą dla naszych palców mieszankę.
Od zakrystii Tenor również nie ma się czego wstydzić. Pojedyncze terminale głośnikowe to ultra high-endowe, pokryte platyną zaciski WBT 0702 Signature Series, wejścia zlokalizowano na lewej (patrząc od frontu) flance i również na nich nie oszczędzano – RCA to WBT 0201 Topline a XLR-y są Neutrika przedzielono niewielkim selektorem. Tuż pod nimi umieszczono dwa hebelkowe przełączniki pozwalające dobrać do zastanych warunków podłączenie masy do obudowy, oraz bolca ochronnego. Przy okazji warto wspomnieć, iż w Tenorze znajdujące się na przeciwległym krańcu pleców gniazdo zasilające nie jest standardowym IEC C14, lecz prostokątnym C20, co trzeba mieć na uwadze przy jego zakupie i zawczasu zaopatrzyć się w stosowny kabel zasilający, bądź też zaufać dystrybutorowi, który do 175-ki poleca odpowiednio zakonfekcjonowany przewód Jorma Design Prime. Nad gniazdem zasilającym znajdziemy jeszcze włącznik główny (tzw. master switch) i zakręcaną komorę bezpiecznika a nad terminalami głośnikowymi licznik żywotności lamp.
Nieśmiało zaglądając do trzewi w pełni zbalansowanej (tuż z gniazdami RCA ulokowano transformatory symetryzujące) kanadyjskiej końcówki nie da się nie zwrócić uwagi na bardzo wyraźny podział na miękko zawieszony lampowy stopień wejściowy i potężny, oparty na komplementarnych parach 2SK1530+2SJ201 MOS-FETów Toshiby stopień wyjściowy. Co ciekawe znajdująca się na wejściu płytka z lampami stanowi tak naprawdę swoisty układ OTL, w którym w każdym kanale pracuje para podwójnych triod 12AX7/ECC83 Mullarda (NOS) sterująca czterema triodami ECC99 sygnowanymi przez JJ i wyposażonymi w radiatory oraz pierścienie zapobiegające mikrofonowaniu.
Po ustawieniu głównego, zlokalizowanego na ścianie tylnej, włącznika w pozycji ON frontowy bulaj z firmowym logotypem zaczyna żarzyć się na czerwono, co oznacza tryb wyciszenia (Mute) i nagrzewania, z którego samoczynnie wychodzi po trzech minutach zmieniając barwę iluminacji na niebiesko-fioletową. Na spodzie Tenora, nieopodal krawędzi ściany przedniej da się wymacać jeszcze dwa przełączniki – dwupozycyjny, biały włącznik (działający, gdy master switch jest ustawiony w pozycji On), oraz okrągły wyciszenia (odłącza jedynie wyjścia głośnikowe), którego pod żadnym pozorem nie należy traktować jako opcję stand-by. Zamiast jednak od razu rzucać się na odsłuch jak szczerbaty na suchary lepiej uzbroić się w cierpliwość, gdyż nawet sam producent w instrukcji jasno daje do zrozumienia, iż pełnię swoich możliwości Tenor jest w stanie pokazać dopiero po osiągnięciu właściwej mu temperatury, co zajmuje okrągłe sześćdziesiąt minut, czyli godzinę. Słuchać w tzw. międzyczasie co prawda można, jednak proszę mi wierzyć na słowo, że różnica pomiędzy przed i po ww. rozgrzewce jest na tyle wyraźna, że sami powinniście po kilku próbach dojść do wniosku, że lepiej nie próbować zaklinać rzeczywistości i psuć sobie humoru. Ponadto jeśli zdecydujecie się Państwo na fabrycznie nowy egzemplarz, to warto mieć świadomość, iż w pełni skrzydła powinien rozwinąć po 200h pracy. Dobra wiadomość jest taka, że połowę, czyli 100 h ma już za sobą, gdyż właśnie z takim przebiegiem Tenory opuszczają fabrykę.
I jeszcze jeden drobiazg. Otóż żywotność zaimplementowanych w 175-ce lamp ustalono na 10 000 godzin pracy, nad czym czuwa widoczny na tylnym panelu prosty timer. Po wypracowaniu ustalonego limitu wzmacniacz powinien wrócić do producenta na wymianę lamp i ogólny przegląd połączony z kalibracją.
Od razu na wstępie części poświęconej brzmieniu chciałbym nawet nie tyle powtórzyć deklarację ze wstępniaka, co otwarcie przyznać, że do standardowej – słabszej wersji 175–ki pałam miłością tyleż bezgraniczną, co platoniczną z racji jej nie tylko nader problematycznych, w moim 21-metrowym pomieszczeniu odsłuchowym gabarytów, co i ceny. Dlatego też do 175S HP podchodziłem jak do starszej, bardziej doświadczonej siostry lubieżnie czarującej wysyconą eufonią swych walorów kanadyjskiej końcówki. Tymczasem już pierwsze takty „The Astonishing” Dream Theater jasno dały mi do rozumienia, że seksowne zaokrąglenia, złota poświata i swoista romantyczność młodszego rodzeństwa w tytułowym wydaniu zostały przekute, zapewne podczas morderczych crossfitowych treningów, na perfekcyjną rzeźbę i muskulaturę, gdzie przez pozbawioną tłuszczowego podkładu skórę wyraźnie widać wszystkie ścięgna i mięśnie. Mało romantyczne? Dla miłośników sonicznych odpowiedników przesłodzonych donutów z proszku i ciężkiej od tłuszczu pizzy z popularnych sieciowych fastfoodów może i tak, lecz patrząc na tytułowy wzmacniacz zupełnie obiektywnie, to jego neutralność i transparentność wydają się w pełni namacalnym ucieleśnieniem idei stworzenia amplifikacji idealnej – będącej przysłowiowym drutem ze wzmocnieniem. Zarówno Dreamy, jak i operująca w podobnej estetyce formacja Sons Of Apollo (album „MMXX”) nie tylko potrafiły rozpętać prawdziwe prog-metalowe piekło, bezlitośnie tnąc powietrze ognistymi riffami i burzyć mury uderzeniami podwójnej stopy, lecz również wydobyć na światło dzienne chowające się w cieniach i mrokach dalszych planów mikrodetale, czy wręcz pokazać mikro chwile ciszy pomiędzy akordami. Bowiem wgląd w nagranie, precyzja ogniskowania źródeł pozornych, czy gradacja planów są tu na takim poziomie, że naprawdę nie tylko trudno byłoby mi się do czegokolwiek przyczepić, co cokolwiek innego aniżeli stwierdzenia faktu ich oczywistego istnienia napisać. Operujemy bowiem w sferze permanentnego realizmu. Proszę mnie tylko dobrze zrozumieć. 175S HP nie kreuje spektaklu mogącego dawać nam wyobrażenie o rejestrowanym koncercie, czy nagraniu – on je nam nawet nie tyle przedstawia, co działa na zasadzie wehikułu czasu zabierając nas w konkretne miejsce i czas, abyśmy osobiście doświadczyli dziejącego się na naszych oczach (i uszach) aktu tworzenia. Śmiem twierdzić, iż przy Tenorze wszelakiej maści gadżety VR, czy też środki psychoaktywne są li tylko marnymi substytutami tego, co on sam jest w stanie zaoferować. Oczywiście aby takową nirwanę osiągnąć trzeba się nieco nagimnastykować i odpowiednio skonfigurować tor w jakim Kanadyjczykowi przyjdzie pracować, gdyż każde, nawet najmniejsze uchybienie i próba pójścia na skróty zostaną nam nie tylko wypomniane, co po prostu się na nas zemszczą. Trudno bowiem rozpatrywać bezkompromisowość Tenora inaczej aniżeli obsesyjne wręcz dążenie do prawdy, niezależnie od tego jaka by ona nie była. W dodatku powyższe uwagi dotyczą nie tylko ogólnie mówiąc warstwy sprzętowej, lecz również materiału źródłowego, który przepuszczony przez 175-kę przestaje mieć przed nami jakiekolwiek tajemnice. Dlatego też litościwie przemilczę nazwę rodzimej formacji, jednak podczas odsłuchu jednego z popełnionych przez skądinąd szalenie sympatyczną ekipę albumu partii perkusji lepiej nie słuchać. Tak, tak. To nie przejęzyczenie, czy literówka i wcale nie chodzi o to, ze „nie słychać”, co właśnie „nie słuchać”, gdyż brzmią one jakby ktoś je nagrywał z budki telefonicznej za czasów głębokiego PRL-u. Powód jest oczywisty – perkusja „została dosłana” w ostatniej chwili w formacie … MP3 i właśnie czegoś takiego użyto w finalnym mixie. Sorry, ale o ile na mniej rozdzielczym wzmacniaczu można jeszcze jakoś się do tego przyzwyczaić, to na Tenorze brzmi to tak, jakby ktoś „gary” ordynarnie dokleił z całkowicie innej realizacji popełnionej na „Kasprzaku”. Ot taki Frankenstein z groteskową, cukierkowo-różową, plastikową głową My Little Pony. Nie wiem jak Państwo, ale ja takich bubli nie toleruję.
Jest też jednak i druga strona medalu. Otóż nagrania, które wydają się nieco zbyt komercyjne, zbyt „podkręcone”, jak ostatni album Youn Sun Nah „Immersion”, który artystka wydała już nie pod banderą audiofilskiej oficyny ACT a Warnera potrafią zachwycić maestrią i klimatem. To co do tej pory niespecjalnie chciało się zasymilować, tym razem tworzy spójną, w pełni koherentną całość. Syntetyczne wstawki przestają razić i z roli irytujących artefaktów ewoluują do poziomu swoistego spoiwa, lepiszcza konwencjonalnego instrumentarium z ciepłym a jednocześnie niezwykle rozdzielczym i komunikatywnym wokalem. Oczywiście można nie kombinować i od razu sięgnąć np. po uzależniająco minimalistyczny „Same Girl”, gdzie dominującą jest zasada głosząca, że im mniej, tym lepiej, co z resztą świetnie się w tym przypadku sprawdza a intensywność doznań osiąga iście ekstremalne poziomy. Niby Youn Sun to drobna, wręcz filigranowa kobietka, jednak dysponująca głosem o takiej skali, sile i ekspresji, że od delikatnego, intymnego szeptu jest w tzw. okamgnieniu przejść do pierwotnego, wręcz zwierzęcego ryku, od którego resztki włosów na głowie się jeżą, i bezlitośnie smagać nim słuchaczy. Szczerze powiem, że uwielbiam ten album i bardzo często do niego wracam, jednak po przesłuchaniu go na Tenorze musiałem zrobić sobie chwilę przerwy. Jednak nie z powodu zmęczenia, co po prostu dania sobie czasu na spokojne przemyślenie po jaki kolejny krążek sięgnąć, by nie sprofanować nastroju, klimatu jaki stworzyła kanadyjska końcówka. I wiecie Państwo co, a raczej kto zagrał następny? Równie, jeśli nie bardziej surowo „zdjęty” sam Johny Cash, który popełniając „American IV: The Man Comes Around” już niczego nikomu od dawna udowadniać nie musiał. Dlatego też jego muzyczne epitafium zaczyna się od opisu Biblijnej Apokalipsy a później dokonuje się swoista muzyczna spowiedź człowieka rozliczającego się z niezwykle barwnego życia, wystarczy wspomnieć, iż w latach sześćdziesiątych na skutek autodestruktywnego uzależnienia od amfetaminy, alkoholu i innych środków odurzających Cash nie zagrał bodajże żadnego koncertu na trzeźwo, i zarazem pogodzonego ze śmiercią. Tym jednak razem jest czysty jak łza, w pełni świadomy i przepojony autentyczną mądrością. Może i jego głos nie jest tak niski i głęboki jak dawniej, może tu i ówdzie szeleszczą sybilanty, ale tutaj nie ma miejsca na ściemę i ratowanie się technicznymi sztuczkami w postprodukcji. Jest tylko Cash i my. Jeśli zatem chcecie, by „Man in Black” zaśpiewał wyłącznie dla Was umówcie się na odsłuch Tenora 175S HP w siedzibie dystrybutora a jeszcze lepiej zamówcie sesję we własnych czterech kątach. Tylko pamiętajcie by rozważnie dobrać repertuar, bo możecie nie być przygotowani na tak potężną dawkę prawdy o własnej płytotece.
Cóż mogę napisać w ramach podsumowania? Chyba tylko to, że dalej będę robił maślane oczy do 175S a przed Tenorem 175S HP grzecznie się kłaniał, gdyż jest to konstrukcja ze względu na swoją absolutną rozdzielczość i transparentność wybitna. Czy mógłbym z takim ucieleśnieniem perfekcji żyć na co dzień, na tę chwilę nie wiem, ale wiem za to, że na pewno będę za nią tęsknił. W dodatku mając jej walory brzmieniowe w pamięci po raz kolejny udało mi się podnieść poprzeczkę osobistego wzorca i referencji.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna: SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: SoundClub
Cena: 320 000 PLN
Dane techniczne
Wzmocnienie: 32 dB RCA / 30 dB XLR
Moc wyjściowa: 2 x 250 W / 8Ω, 2 x 475 W / 4Ω, 2 x 750 W/2Ω
Odstęp S/N: -115 dBA
Pasmo przenoszenia: 3 – 200 000 Hz ± 3dB
Zniekształcenia THD + N @ 5 W 20-20K: < 0.10%
Zniekształcenia THD + N @ 10 W: < 0.08%
Zniekształcenia THD + N @ 175 W: < 0.25%
Przesłuch @ 1kHz: < -100db
Współczynnik tłumienia: 100
Wymiary (S x G x W): 50 x 71 (z terminalami) x 24 cm
Waga: 53.5 kg