Opinia 1
Prawdę powiedziawszy do kolejnego, oficjalnego „nalotu” na warszawski salon audio SoundClub przymierzaliśmy się z Jackiem praktycznie od początku wakacji. Niby w okresie letnim wszyscy, a przynajmniej większość z nas dysponuje, bądź przynajmniej powinna dysponować, zdecydowanie większą ilością wolnego czasu, lecz niestety proza życia bardzo brutalnie weryfikuje nawet najlepiej opracowane plany i koniec końców termin, który wszystkim pasował przypadł na ostatnią sobotę sierpnia. Jeśli zastanawiają się Państwo z jakiegoż to powodu postanowiliśmy odwiedzić, akurat ten punkt na audiofilskiej mapie Polski spieszę wyjaśnić, iż było ich kilka.
Pomijając aspekt czysto logistyczny, czyli lokalizację, który akurat w naszym przypadku ma znaczenie co najwyżej drugo, bądź trzeciorzędne, gdyż w przypływie impulsu w postaci telefonu, lub maila potrafiliśmy już kilkukrotnie wsiąść w samochód/pociąg i na kilka godzin jechać do Katowic, Krakowa, czy Wrocławia, w 99% liczyło się wyłącznie to, co miało zagrać. Jeśli powiedziałbym, że głównym sprawcą zamieszania był dzielony przedwzmacniacz liniowy Tenor Audio Line 1/Power 1, to byłaby półprawda, gdyż równie apetycznie zapowiadały się pochodzące od tego samego producenta monstrualne monobloki 350M napędzające jedne z moich ulubionych kolumn – Hansen Audio Prince V2.
Ponieważ wizytę rozpoczęliśmy we wczesnych godzinach popołudniowych i praktycznie w drzwiach minęliśmy się z klientem kończącym dość długodystansowy odsłuch mieliśmy pewność, że pozostawiony do naszej dyspozycji system jest już odpowiednio wygrzany. Potwierdzała to z resztą temperatura samej elektroniki, co w przypadku końcówek mocy Tenora oznaczało mniej więcej możliwość używania ich w roli wielkopowierzchniowych grilli. Zanim jednak wygodnie rozsiedliśmy się na kanapie by krytycznie rzucić okiem i uchem na zestawiony przez Gospodarzy set-up uznaliśmy za stosowne najpierw uwiecznić go na zdjęciach, by potem nie przeszkadzać sobie i innym kłapiąc niepotrzebnie migawką. Oczywiście podczas sesji zdjęciowej umilaliśmy sobie pracę, co i rusz wyłuskując jakieś muzyczne perełki (sądząc po minie Jacek pewnie miał inne zdanie) spośród zalegających na dysku plikozbiorów, którymi to cieszący się (podobno) w pełni zasłużoną sławą Aurender W20 karmił pracujący wtenczas w roli DACa szwajcarski odtwarzacz Soulution 745.
W zależności od tego, kto w danym momencie dzierżył w rękach świetnie sprawdzającego się jako pilot iPada mini przez głośniki przewijał się nader eklektyczny repertuar sięgający swoimi granicami od baroku, poprzez pop i jazz na heavy metalu skończywszy. To, co dobiegało naszych uszu było na tyle spójne a jednocześnie, głównie ze względu na zupełnie nieabsorbujące poziomy głośności lekkostrawne, że nawet się nie spostrzegliśmy jak wsad do części obrazkowej naszych relacji był już gotowy.
Nadszedł czas na zajęcie z góry upatrzonych miejsc i rozpoczęcie poszukiwań audiofilskich uniesień. Wybierana wcześniej niejako na chybił-trafił pop-rockowa mieszanka co prawda zasygnalizowała potencjał drzemiący w przygotowanym systemie, jednak ze względu na dość przypadkową jakość zdigitalizowanych nagrań (Metallica i Michael Jackson rzadko kiedy zachwycają audiofilskimi wydaniami) delikatnie mówiąc nie urywała tej części ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Było dobrze, ba w przypadku Metallicy nawet zaskakująco dobrze, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę chyba najbardziej dopieszczone pod względem realizacyjnym czteropłytowe winylowe wydanie „Czarnego Albumu”, które przepuszczone wcześniej przez monobloki Kondo Kagura wywoływało stany depresyjno-lękowe. Jednak cały czas czuliśmy coś w rodzaju niedosytu. Nie ukrywam, że podczas wcześniejszych odsłuchów Prince’ów ze zdecydowanie skromniejszą, stereofoniczną 175-ką Tenora nie odnotowałem tak wyraźnych sugestii ze strony grającego systemu, że wypadałoby jednak bardziej się postarać i podać zdecydowanie lepiej przygotowany materiał źródłowy. W końcu idąc do eleganckiego lokalu oczekujemy równie wykwintnej, co używana zastawa, dań i patrząc obiektywnie całkiem zjadliwy S.O.B. Burger z Hard Rock Cafe raczej w takim menu znaleźć się nie powinien. Co innego np. krem z pomidorów podawany z gotowanymi rakami.
W wyniku bardziej przemyślanych decyzji na pierwszy ogień krytycznego i już spełniającego wszelkie wymogi jakościowe odsłuchu trafiło koncertowe wydawnictwo Chick Corea & Gary Burton „Live in Montreux”, na którym otwierający występ utwór “Love Castle” charakteryzowały swoboda, rozmach i przede wszystkim barwa – naturalna, soczysta, organiczna. Przy tym gładka, niemalże analogowa a w końcu trzeba pamiętać, że cały czas grana z pliku. Ze zdziwieniem również odnotowałem, że na dalszy plan zeszły niedoskonałości realizacyjne niejako tożsame z nagraniami dokonywanymi podczas tego typu występów, za to cała uwaga słuchaczy skupiana była na warstwie emocjonalno – muzycznej i na dialogu, jaki muzycy prowadzili nie tylko między sobą, ale również z obecną wokół nich widownią. Pozostając w lekkostrawnych klimatach jazzowych nie odmówiłem sobie przyjemności zaserwowania „Possibilities” Herbiego Hancocka, na którym rozdzielczość szła w parze z muzykalnością. Na „A Song for You” pozornie tylko leniwa gra Teddy’ego Campbella potrafiącego, gdy wymagała tego dramaturgia uderzyć z natychmiastowością wystrzał, oraz magiczne wręcz różnicowanie barw i wybrzmień perkusjonaliów Bashiri Johnsona stanowiły idealne tło do wirtuozerii pianisty i towarzyszącej mu blond Divy (Aguilery).
Takie granie rozleniwiało, pieściło nasze zmysły i gdybyśmy tylko mieli do dyspozycji tydzień, bądź dwa niespecjalnie bylibyśmy w stanie znaleźć pretekst do dalszych poszukiwań. Mając jednak raptem kilka godzin czuliśmy się zobligowani do sprawdzenia możliwości również pozostałych, obecnych w tym jakże rozbudowanym systemie źródeł. Przełączyliśmy zatem Soulution 745 z trybu DACa na odtwarzacz a Jacek na dostojnie wysuwającej się tacce umieścił srebrny krążek „Monteverdi: A Trace of Grace” Michela Godarda. Niezwykle sugestywne przestrzeń i separacja źródeł pozornych nad wyraz dosadnie pokazała na czym realizm High Endu powinien polegać i że znikające zarówno pod względem optycznym, jak i sonicznym Hanseny z zadziwiającą łatwością są w stanie nagłośnić całkiem sporych rozmiarów, zaadaptowane pod względem akustycznym salonowe pomieszczenie. Tak jak już wspominałem przesiadka z używanej dotychczas (podczas wcześniejszych wizyt) stereofonicznej końcówki Tenora na dwukrotnie mocniejsze monosy zaowocowało nie tylko większym realizmem emocjonalnie – barwowym, lecz przede wszystkim całkowicie niewymuszoną swobodą grania. Niby niewielki barokowy skład nie wydawał się zbyt wymagający pod względem zapotrzebowania na życiodajne waty i ampery, jednak i w tak kameralnych warunkach odpowiedniej klasy amplifikacja spięta z uroczo muzykalnym a przy tym nic nie tracącym z rozdzielczości firmowym pre potrafiła dostarczyć taka ilość smaczków i niuansów obejmujących nie tylko wszelkiej maści mikrowybrzmienia, ale i informacje dotyczące akustyki pomieszczeń, w jakich dokonano nagrań, że mając możliwość i zdecydowanie szersze ramy czasowe z wielką chęcią przesłuchałbym właśnie taki – oszczędny jeśli chodzi o instrumentarium repertuar w poszukiwaniu niuansów, które do tej pory umknęły mej uwadze. Jednak o porażającej swoim realizmem definicji przestrzeni mogliśmy porozmawiać dopiero przy „Misa Criolla” Ariela Ramireza z Mercedes Sosą. Pomimo początkowych obaw, że szeroki rozstaw kolumn może spowodować zauważalną dziurę na środku sceny ze wzmożoną czujnością próbowałem przyłapać system na nawet najmniejszym potknięciu i … nic. Referencja pełną gębą, żadnych „ale”. Podobnego zdania był również Jacek, więc zgodnie uznaliśmy, że takiego porządku, spójności i praktycznie fotograficznej holografii dawno nie dane było nam słyszeć. Część akustyczną zakończyła pochodząca również z płytoteki Jacka „Cantando” Bobo Stenson Trio kontynuowała niesamowicie dźwięczne i mieniące się feerią barw grę z plastycznie doświetlonymi blachami.
Choć miałem wielką ochotę, po tych kilkudziesięciu minutach łagodności i wysublimowania, za przeproszeniem przedmuchać Hanseny czymś na prawde energetycznym postanowiłem jednak zbyt drastycznie nie zmieniać jednak nastroju sięgnąłem po przeniesione ze sobą krążki i zdecydowałem się na „…tales” duetu Jorgos Skolias & Bogdan Hołownia. Instrumentarium może i pozostało skromne, jednak już nad wyraz ekspresyjny śpiew Skoliasa pozwolił na dość bezbolesne wejście w szorstki i surowy klimat starego dobrego rocka. Jednak, traf chciał, że zmiana repertuaru zbiegła się z przesiadką z cyfry na intrygujący swoim dostojeństwem przepiękny gramofon Brinkmann Edison, co w rezultacie pozwoliło nawet „Machine Head” Deep Purple zabrzmieć soczyście, z dynamiką i wykopem. Oczywiście nikt nikogo nie próbował oszukiwać, co z resztą na tym pułapie cenowym i jakościowym byłoby daleko idącym nietaktem, więc i my nie mieliśmy złudzeń – samo nagranie było do @#$%, ale muzycznie i emocjonalnie „Smoke on the Water” po prostu miażdżyło większość obecnie wydawanej muzykopodobnej papki. Potem było tylko lepiej – gorące rytmy „Hope” Hugh Masakela poruszyły nie tylko powietrze w pomieszczeniu odsłuchowym, ale i nasze trzewia a delikatne drgania z pewnością odnotowały znajdujące się ładnych parę kilometrów od SoundClubu sejsmografy na terenie kampusu SGGW.
Na zakończenie wróciliśmy na chwilę do srebrnych krążków i Jacek wyciągnął swój ulubiony free jazz, który od czasu do czasu serwuję sobie w niewielkich dawkach. Dzięki temu pierwsze kilka minut „Bows’ wind” tria Roberto Bellatalla, Giovanni Maier, Michele Rabbia wzbudziły moje szczere zainteresowanie, bo dźwięki przypominające efekty specjalne rodem z azjatyckich superprodukcji w stylu „Przyczajony tygrys, ukryty smok”, bądź „Dom latających sztyletów” sprawiły, że można było odnieść wrażenie jakby ktoś w pokoju odsłuchowym wymachiwał samurajskim mieczem. Niestety kolejne utwory swoim muzycznym zaawansowaniem na tyle daleko wykraczały poza moje gusta, że pozwoliłem sobie na chwilę przerwy i niezobowiązujące kuluarowe rozmowy z gospodarzami, którzy zaniepokojeni dobiegającą z głośników kakofonia przyszli sprawdzić, czy coś się nie popsuło.
W ramach panaceum na wspomniane szumy i trzaski zaserwowałem sobie zdecydowanie normalniejszy album „Kaczmarek by Możdżer”, czyli twórczość jednego z najbardziej utytułowanych polskich kompozytorów filmowych i teatralnych w wykonaniu równie popularnego wirtuoza fortepianu. Pomimo wręcz obezwładniającej, szerokorozumianej muzykalności prezentowanego systemu fortepian podany został niezwykle precyzyjnie, twardo – bez zbędnego zmiękczenia, czy zawoalowania. Prawidłowe odwzorowanie rzeczywistych gabarytów tego, chyba najtrudniejszego do właściwego zarejestrowania instrumentu, w połączeniu z dostępnym w SoundClubie metrażem spowodowało, że staliśmy się uczestnikami jednego z najmniejszych koncertów, na których Możdżer grał wyłącznie dla nas.
Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy, więc i nasza wizyta dobiegła końca, jednak kontakt z topowymi modelami Tenora pokazał jaki potencjał drzemie w otwierających „królewską” ofertę również kanadyjskich Prince’ów Hansen Audio. W dodatku mieliśmy możliwość w wielce komfortowych warunkach do woli żonglować praktycznie wszystkimi dostępnymi na rynku formatami zapisu muzyki, co z jednej strony potwierdziło opinie o progresie, jaki w ostatnim czasie dokonał się w urządzeniach operujących w domenie cyfrowej a zarazem utwierdził nas w przekonaniu, że stary, poczciwy winyl ma się na tyle dobrze, że jeszcze dużo wody w Wiśle upłynie zanim cokolwiek będzie w stanie mu zagrozić.
Serdecznie dziękując załodze SoundClubu za niezwykle miło spędzony czas polecamy się na przyszłość i z wielką chęcią zobowiązujemy się do rzucania okiem i uchem na pojawiające się w ofercie nowości.
Marcin Olszewski
Ceny
Amplifikacja:
Tenor Audio Line 1/Power 1 – 245 000 PLN
Tenor Audio 350M – 330 000 PLN
Kolumny:
Hansen Audio Prince V2 – 130 000 PLN
Źródła cyfrowe:
Soulution 745 – 220 000 PLN
Aurender W20 – 72 000PLN
Tor analogowy:
Brinkmann Edison – 39 000 PLN
My Sonic Lab Signature Gold – 34 500 PLN
Durand Tonearms Talea – ok. 40 000 PLN
Brinkmann Balance – 65 000 PLN
Meble:
Stolik Artesania Exoteryc 2×3 – 36 500 PLN
Platforma Brinkmann HRS for Balance – 13 500 PLN
Okablowanie:
Głośnikowe Jorma Prime – 65 000 PLN
Interkonekty analogowe
Jorma Prime – 35 400 PLN
Jorma Unity – 11 800 PLN
Interkonekty cyfrowe
Synergistic Research Element CTS Digital – 12 000 PLN
Acrolink Mexcel 7N-DA6100 – ok. 13 000 PLN
Zasilające
Jorma Prime – 16 900 PLN
KBL Sound RedEye – 8 900 PLN
Kubala Sosna – fabryczne monobloków
Opinia 2
W ostatni sierpniowy weekend 30.08.2014 wespół z Marcinem mieliśmy przyjemność skorzystać z zaproszenia warszawskiego Soundclubu, by zakosztować efektu dźwiękowego zestawu, który zarówno poziomem cenowym i jakościowym – od wizualnego po dźwięk – bez najmniejszego naciągania faktów, aspiruje do miana ekstremalnego High Endu. Do dyspozycji mieliśmy wszelkiego rodzaju nośniki, począwszy od plików serwowanych przez Aurendera, przez odtwarzacz kompaktowy Soulution, po poczciwy, dostojnie wyglądający gramofon Brinkmanna. Również obróbkę D/A wziął na swoje barki Soulution, wzmocnieniem zajął się dzielona amplifikacja Tenor Audio, a za końcową fazę generowania fal dźwiękowych, odpowiadał zestaw kolumn Hansen Audio w modelu Prince. Nie będę przytaczał kwot tejże układanki, gdyż wielu potencjalnie nieprzychylnych z założenia takiej pogoni za windowaniem cen czytelników mogłoby już w tym momencie zakończyć spotkanie z moimi odczuciami z tego odsłuchu. Jeśli mają się uśmiechnąć lub popukać w głowę, niech zrobią to po zapoznaniu się z tekstem, co w perspektywie dłuższego czasu, a może nawet niespodziewanej zmiany punktu odniesienia, pozwoli przywołać z pamięci już zgromadzony, choćby zgrubny bagaż informacji o opisywanej konfiguracji. A proszę mi wierzyć, że warto poświęcić kilka chwil i to nie przez pryzmat oficjalnego rachunku do uregulowania w kasie, tylko wyczerpaniu wszelkich wymaganych przeze mnie warunków natury brzmieniowej, jaką powinny cechować podobne do zastanych konstrukcje. Oczywiście ten tekst nie będzie czysto technicznie testem, gdyż słuchanie na występach, jest zbytnio obciążone wieloma zmiennymi, niemniej jednak sporo wstępnych informacji i wniosków byłem w stanie wygenerować, co spróbuję skreślić w kilku okraszonych zdjęciami zdaniach.
Może zacznę trochę przewrotnie, ale muszę to powiedzieć: High End jest „chory”. Tak tak, takie spostrzeżenie nasuwa się zaraz po wejściu do głównej sali odsłuchowej naszego gospodarza. Przekroczenie progu drzwi, powoduje przeniesienie się na plan kultowego filmu „Kingsajz”, gdzie z lewej flanki napadają nas z góry wysokie i wielkie gabarytowo oparte o pięknie lśniące bordowe tuby kolumny Cessaro, prawe skrzydło okupują równie monstrualne zaopatrzone w zastępy kilkunastu lamp na pokładzie wzmacniacze i końcówki mocy (CAT, KR AUDIO, AIR TIGHT), by docierając do usytuowanej naprzeciw drzwi ściany bocznej pokoju, natknąć się na mamucie wyroby marki Solution. To trzeba przeżyć, ponieważ oddanie tego zjawiska opisowo, nie jest do końca miarodajnie. Jeśli zatem nadarzy się taka okazja, zapraszam do zakosztowania podobnego widoku na własnej skórze – adres na pewno znajdziecie, a przekonacie się że mam rację. Tymczasem przejdźmy do meritum dzisiejszego tematu.
Przygotowany system był teoretycznie rozgrzany, ponieważ tuż przed naszym dotarciem do salonu, swoje odsłuchy zakończył potencjalny klient – tak, tacy istnieją. Miłe przyjęcie i oddanie do dyspozycji głównego pomieszczenia, bez jakichkolwiek ograniczeń ruchów sprzętowych, już na wstępie pozwoliło nawiązać nic porozumienia z obsługą salonu, a że to nasza kolejna wizyta, więc cały proces był tylko powieleniem panujących tam standardów. Jak to zwykle bywa, zaczęliśmy od sesji zdjęciowej, podczas której źródłem materiału muzycznego był rasowy, wysoko oceniany plikowiec. I tutaj muszę wtrącić dość ważny wniosek z tego spotkania, gdyż to, co dobiegało do mych uszu, było bardzo dalekie od choćby minimalnych oczekiwań. Przecież zestaw swą ceną pozwalał nabyć sporej wielkości apartament w jednym z wysokościowców w centrum Warszawy, tymczasem dla mnie było na tyle dziwnie słabo, że nawet nie próbowałem tego wartościować. Próba zmiany repertuaru przez Marcina nadal nie pozwalała spokojnie usiąść i zastanowić się czy widzę jakieś pozytywy. Jak to często bywa, pierwsze krytyczne myśli w wytłumaczeniu takiego obrotu sprawy powinienem skierować na źródło, ale, mimo że jestem zatwardziałym analogowcem, to daleko mi od „hejtowania” przeciwko nowościom technicznym i nie deprecjonowałem najnowszego trendu, doszukując się innych przyczyn. Kończąc tę myśl, uspokajam wszystkich, że za całe zamieszanie odpowiadał repertuar i jego realizacja, ponieważ gdy ja doszedłem do głosu w wyborze materiału muzycznego, sprawa przybrała diametralnie inny kierunek – o czym kilka linijek tekstu przeleję na klawiaturę w dalszej części relacji. Niestety systemy High Endowe czy tego chcemy, czy nie, bez litości piętnują wszelkiego rodzaju niedoróbki, lub jakiekolwiek nonszalanckie zaniechania, czy równanie do niewielkich potrzeb większości populacji – czasem wymuszone przez księgowych zarządzających produkcją masową, co zawsze wychodzi jak na dłoni. Oczywiście w wartościach bezwzględnych to, co nazwałem marnym brzmieniem, było jego najlepszym wariantem w tym momencie, ale wybierając się w wolną sobotę do pracy – nie powiem, że bez przyjemności, chciałbym, aby wynikiem takiej wizyty był trudny do opanowania przelewany na klawiaturę słowotok – czego na szczęście tym razem zaznałem, a nie próba szukania usprawiedliwienia dla wartości sonicznych wykonań stricte popowych. Nauczony doświadczeniem, swoje spostrzeżenia zawsze opieram na przyniesionym do salonu materiale z płyt kompaktowych, serwując na przemian z Marcinem krótkie sety własnych propozycji. Jak pewnie spora grupa czytelników wie, czas plików jeszcze dla mnie nie nadszedł i choć kilka kawałków pokazało, że idzie nowe, nie drążyłem tego tematu, dlatego po mitingu CD-kowym nie wracając do witającego nas streamingu, w końcowej fazie odsłuchu przystąpiłem do drapania czarnych krążków, z przygotowanego przez właścicieli, spełniającego założenia odpowiedniego wsadu jakościowego pakietu.
Próbując zebrać w całość własne przemyślenia i nie deprecjonując żadnego z formatów, z czystą przyjemnością pragnę poinformować, że zaproponowany do odsłuchu zestaw audio wydawał się być skończonym. Wszystkich jego elementów słuchałem kilkukrotnie, jednak nigdy w takiej konfiguracji. W drodze na spotkanie miałem cichą nadzieję, że panowie nie postawili na cennik, który dla wielu powinien być gwarantem wybitnego grania – niestety to rzadkość – i się nie zawiodłem. To był spektakl warty kwoty, na jaką wycenili go producenci poszczególnych komponentów – co nie oznacza ślepoty na lekkie „przegięcie” w tej materii, a opinię swą opieram na podstawie wielu wyjazdowych spotkań z podobnymi konfiguracjami, gdzie spora cena nie zawsze miała odzwirciedlenie w oferowanej jakości brzmienia. Po prostu w tamtych przypadkach czuć było potencjał, lecz obiektywne ograniczenia lokalowe, czy też konfiguracyjne stawiały dany set na straconej pozycji. Na szczęście warszawski salon posiada w pełni profesjonalnie zaadaptowaną salę i to bez efektu jej przegłuszenia, co dość często jest piętą achillesową zbyt ambitnie potraktowanych pokoi, co umiejętnie wykorzystując i odpowiednio dobierając wprawiający w onieśmielenie wychwalany na świecie zestaw odsłuchowy, zaproponowano nam to, na co od samego początku cierpliwie czekałem. Muzyka oderwana od kolumn, zdawała się wypełniać odwiedzaną przez nas kubaturę, w sposób jakiego wymagam. Namacalność każdego źródła, jego nasycenie i roztaczające się wokół czarne niczym niezmącone tło, dawały pole do popisu atrybutom bębniarzy, które skrząc się milionem iskier, wypełniały materię pomiędzy kolumnami. To tylko jedna strona medalu, gdyż selektywność znajdujących się na scenie poszczególnych formacji, dawała popis jej głębokości. Przyznam się szczerze, patrząc na to spotkanie z perspektywy czasu, nie widzę – co niezbyt często się zdarza – słabych stron tej konfiguracji – oczywiście biorąc pod uwagę fakt, iż wszystko mimo wcześniejszych kontaktów było w jakiś stopniu niewiadomą. Czy to wspomniane górne rejestry, czy wpisujący się z moim repertuarem środek pasma, na krótkim, kontrolowanym, ale naładowanym energią basie kończąc, całość w tej odsłonie trafiała w punkt. Ktoś niezbyt doświadczony w temacie mógłby powiedzieć, że kolumny były za małe w stosunku do pomieszczenia – tym bardziej, że większe innych producentów stały w gotowości – i tym sposobem ograniczyliśmy nieco zestaw napędzający, ale te z pozoru niewielkie „Książęta” były idealnie uzupełniającym się kompromisem pomiędzy ich możliwościami generowania fal dźwiękowych, a odpowiedzią goszczącego je pomieszczenia. Proszę mi wierzyć, to była kolejna odsłona potwierdzająca idealną synergię zespołów głośnikowych z pomieszczeniem odsłuchowym, a elektronika zdawała się być tylko środkiem do pokazania ich pełnej współpracy. Z uwagi na dość dużą ilość zmiennych i brak odpowiedniego długiego spędzonego z poszczególnymi mediami źródłowymi czasu, nie podejmuję się oceniać żadnego z osobna, ale najwięcej miłych chwil spędziłem przy przyniesionym przez siebie repertuarze kompaktowym. Własną playlistę rozpocząłem od wokalizy w muzyce dawnej, nagrywanej na setkę w przybytkach sakralnych, przy pełnym wykorzystaniu reakcji akustyki. Bez większego napinania słychać było dobiegające i wprowadzające tutaj odpowiedni nastrój echo – dla niektórych realizatorów to samo zło, które podnosiło wrażenie osobistego udziału w tej sesji nagraniowej. Kilka utworów – niestety czas jest wrogiem wspaniale wypadających odsłuchów wjazdowych – i przesiadłem się na ECM-owski jazz w wykonaniu Bobo Stensona w Trio pt. „Cantando”. Gdy w tamtej odsłonie chodziło o wszelkiego rodzaju konwersację ludzkiego głosu, czy instrumentów z epoki ze ścianami głównej nawy kościelnej, tak Pana Stensona zaprosiłem na pokaz gry wszechobecną ciszą, czasem tylko przecinaną najczystszą frazą muzyczną. I muszę z uśmiechem pod nosem oznajmić, że to był ostatni krążek jaki Marcin był w stanie wspólnie ze mną skonsumować, gdyż mocno podekscytowany sposobem prezentacji sceny muzycznej i wyrafinowania dobiegających z niej dźwięków, sięgnąłem po dość trudny dla nieobytego słuchacza repertuar – choć Marcin z niejednego pieca chleb jadł, ale tego jeszcze nie trawi. Projekt – że tak dla spokojności ducha przeciwników nazywających free jazz zbiorem bliżej nieokreślonych dźwięków nazwę tę kompilację – panów: Roberto Bellatalla, Giovanni Maier i Michele Rabbia był spontanicznym manifestem często ciężkich do określenia zapisów nutowych. Wspaniała realizacja spotkania znakomitych artystów i różnorodność pomysłów w budowaniu atmosfery oczekiwania na kolejną frazę, były dla mnie i wielu wielbicieli takich form muzycznych wisienką na torcie sobotniego wypadu. Naprawdę niezły czad. Niestety sobotnie popołudnie nie było z gumy i na koniec przypomnieliśmy sobie kilka znanych wszystkim czarnych płyt, które za sprawą monstrualnie drogiego seta analogowego, nawet przez moment sposobem prezentacji nie odstawały od przed chwilą opisywanego spotkania z wariacją na temat jazzu. Oczywiście pokłady plastyki dobiegającej muzyki, były całkowicie z innej bajki, ale właśnie za to kocham ten stareńki format. Jeśli grałby na wskroś podobnie do cyfry, znając siebie, szybko odstawiłbym go na boczny tor. Winyl przenosi słuchacza w piękne czasy, ale według mnie aby to osiągnąć, powinny to być raczej krążki z epoki, ponieważ wszelkiego rodzaju nowo wydawane płyty, niestety tracą wiele ze wspomnianego uroku. Na szczęście mimo, że nie zabrałem ze sobą nic na asfalcie (szkoda), gospodarz miał kilka ciekawych wprowadzający pierwiastek „X” tytułów, dlatego z wielką przyjemnością zakończyłem całe spotkanie przy dużej czarnej.
Kończąc tę dość pompatycznie wypadającą relację, chciałbym podziękować Panom z SoundClubu, za przygotowanie ciekawego, znanego mi wcześniej w innych konfiguracjach zestawienia. Szczerze przyznaję, że miałem lekkie obawy natury mocnego oderwania ceny od oferowanego dźwięku, co tylko podnosi mój pozytywny odbiór tego spotkania. Niestety z wielu rozmów ze sprzedawcami wiem, że mało jest osłuchanych bogatych ludzi, mogących podobnie jak ja pozytywnie ocenić drzemiący w systemie potencjał. Ci, którzy skorzystaliby z takiego dobrodziejstwa najbardziej, jak to zwykle na tym łez padole bywa, nie są w stanie wygenerować odpowiednich środków pieniężnych do zakupów na tej półce cenowej – oczywiście z wyjątkami. Często będący bohaterem tego opisu segment audio, jest wykorzystywany jako podnoszenie „ego” nieprzywiązującego do jakości dźwięku majętnego nabywcy. Dlatego dopóki jeszcze podobne do warszawskiego salony audio oferują możliwości posłuchania szczytów inżynierii zajmującej się obróbką sygnału audio, dopóty będziemy starali się z Marcinem, w miarę możliwości czasowych odwiedzać takowe przybytki i skrupulatnie opisywać je w stosownych relacjach.
Jacek Pazio