1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Thales Turntable TTT-C Battery Drive

Thales Turntable TTT-C Battery Drive

To, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia wiadomo nie od dziś, ale śledząc fora internetowe wydaje mi się, że nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Głoszą swoje prawdy objawione na jakiś temat, nie próbując lub nie mogąc ocenić realiów ze wszystkich stron. Ja jestem raczej oszczędny we wróżeniu z fusów i staram się poznać od podszewki obszar ewentualnej dyskusji. Jestem posiadaczem dość wyrafinowanego zestawu analogowego, ale nigdy nie odważyłbym się kreować jakiejś ortodoksyjnej linii prawd o wyższym niż mój pułapie cenowym, na podstawie samych przypuszczeń czy zasłyszanych informacji. Dlatego chcąc zakosztować absolutu dźwiękowego w dziedzinie analogu, dość długo starałem się pozyskać do testów wystarczająco wyrafinowany jakościowo set gramofonowy, aż koniec końców dopiąłem swego. I nagle zrobiło się poważnie. Chciałem to mam. Gdy odebrałem telefon z informacją o szykowanym dla mnie w celach testowych modelu gramofonu, stosunkowo niedawno wprowadzonego na nasz rynek producenta, nie wiedziałem co myśleć. Serce się cieszyło, ale rozum „skromnego” człowieka dawał sygnały chłodzące narastające emocje. Urządzenia z tej półki cenowej wymagają osłuchania (na szczęście trochę w życiu słyszałem) i opanowania związanej z tym faktem nadmiernej euforii. Dobrze, że okres oczekiwania nie był zbyt długi i targające mną rozterki mogłem szybko skonfrontować z rzeczywistością. Pierwszy niezobowiązujący kontakt z bohaterem testu odbył się na jesiennej wystawie w Warszawie, ale jak wiadomo, takie pokazy są raczej prezentacją oferty i nie mogłem zaliczyć go do miarodajnych doświadczeń. Informacje prasowe napawały optymizmem, a główna przyświecająca powstaniu tej marki myśl – minimalizacja błędu kąta prowadzenia wkładki i walka ze szkodliwymi wibracjami, dodatkowo podgrzewały atmosferę. Pomysł konstrukcji ramienia zbliża się do możliwości ramion tangencjalnych, ale zrealizowany został w trochę inny sposób. Zerowa wartość kąta prowadzenia (tutaj minimalna, ale jest), pozwala na słuchanie bez zniekształceń (które występują na początku i końcu przy standardowym ramieniu) na całej szerokości płyty. Drugi aspekt – walka z drganiami, to rozwinięcie bardzo znanego pomysłu, jakim jest budowa kanapkowa napędu. I w tych kierunkach podążał konstruktor testowanego zestawu: napęd-ramię. Nie będę dłużej kluczył w zeznaniach, dlatego przedstawiam państwu produkt marki Thales – gramofon Turnatable TTT-C Batery Drive z ramieniem Simplicity pochodzące z kraju stojącego bankowością – Szwajcarii. Jako uzupełnienie zestawienia, dystrybutor – RCM z Katowic – zaproponował wkładkę ze stajni Kuzma, model CAR-30 i kabel phono duńskiego producenta Argento Audio, w wersji  Flow Master Reference.
Przemierzając bezkresne odmęty internetu, natknąłem się na sporą dawkę informacji o marce Thales, gdzie oprócz opisu działania i idei powstania, ważną rolę odgrywały zdjęcia. Niestety produkt wyglądał dość „budżetowo” i  mając na uwadze próg cenowy w jakim się pozycjonuje, wyglądało to na działania hochsztaplerskie. Wspomniany kontakt wystawowy zrewidował nieco ten pogląd, ale dopiero kilkutygodniowe bezpośrednie obcowanie, całkowicie spolaryzowało wcześniejsze przekonanie. Wizja lokalna na docelowym miejscu odsłuchu, pokazała Szwajcara w zdecydowanie korzystniejszym świetle, a to co potrafi w dziedzinie drapania czarnych krążków, pozostanie długo w mojej pamięci. Jest tak przekonujący, że ja, od zarania dziejów sfokusowany na werk angielskiej marki SME – model 30, gdybym teraz był w procesie poszukiwań, mógłbym zrewidować swój dotychczasowy kierunek i znalazłbym się w niemałej rozterce, gdyż pozorna prostota Thalesa, jest za razem jego mocną stroną.

Mimo powierzchownego nieskomplikowania, to kawał inżynierii wygaszania niepożądanych drgań. Plinta w nieregularnym owalnym kształcie jest sandwiczem kilku materiałów (talerz i subplater to również konstrukcje kanapkowe), silnik prądu stałego czerpiący energię z akumulatorów umieszczony pod talerzem i autorskie ramię ograniczające błąd prowadzenia wkładki do poziomu 0.008 stopnia. Całość postawiona na firmowej platformie – dwie płyty mdf-u odseparowane czymś w rodzaju dętki rowerowej (w komplecie otrzymujemy stosowną pompkę). Jako ostatni szlif w zestawie znajduje się jeszcze nakładany na płytę niezbyt ciężki, ale stabilizujący płytę docisk. Z uwagi na zasilanie bateryjne, na tylnej krawędzi plinty mamy trójpozycyjny zintegrowany z gniazdem do ładowarki włącznik (0,I,II), pozwalający na pracę podczas ładowania (jako ostateczna opcja, zalecane jest odłączenie ładowarki na czas grania), stan spoczynku lub praca przy całkowitym odłączeniu od sieci. Na górnej płaszczyźnie plinty w lewej jej części, usytuowano dwa podświetlane pomarańczową obwódką srebrne przyciski, inicjujące włączenie prędkości 33 i 45 obrotów na minutę. Jak każde takie urządzenie również i Thales ma możliwość dokładnej regulacji wspomnianych prędkości obrotowych, a manipulatory do realizacji tych zadań umieszczono na froncie w dwóch maleńkich otworkach, wymagających użycia specjalnej, znajdującej się w komplecie szpilki. Wszystko to razem nie zdradza faktu, że ten skromny pod względem designu gramofon, przeniesie nas na inny poziom odtwarzania i percepcji dźwięku, za którym mój poczciwy Feickert niestety już nie nadążał. Może nie było to tak lubiane na forach „walcowanie” konkurenta, ale czuć było inną klasę dźwięku. Wiedziałem, że końcowe rozstanie ze szwajcarskim produktem będzie boleć, ale chęć zaznania w swoim systemie innego świata z ulubionego „ogródka”, rekompensowała przyszłe cierpienie z nawiązką i długo się nie zastanawiając położyłem na talerzu pierwszą płytę.

Człowiek przeskakujący kilka poziomów wtajemniczenia, narażony jest na zbytnie zachłyśnięcie się danym urządzeniem, co może zafałszować ogólnie reprezentowany przezeń poziom. Niezobowiązujące spotkania z podobnymi jakościowo produktami dają pewien pogląd na możliwości i standard prezentacji tego szczebla, ale konfrontacja we własnym systemie jest nieodzownym elementem procesu wdrażania się w te zarezerwowane dla nielicznych realia. Ktoś podejmujący się oceny bez odpowiedniego przygotowania, nie jest do końca wiarygodnym źródłem, ale zawsze jest ten pierwszy raz i właśnie do niego dotarłem. Patrząc ze swojej perspektywy, myślę, że mam pewne pozwalające mi drążyć ten temat predyspozycje, w postaci umiejętnie dobranego i zaliczanego do światowej czołówki seta cyfrowego, który dawno prześcignął możliwości obecnie posiadanego toru analogowego pod względem sposobu prezentacji muzyki (namacalność i trójwymiarowość sceny). Dopiero niedawno mój Feickert zrobił nieznaczny krok ku podobnej wizualizacji (test phonostage’y Theria i Phasemation), ale nadal jest o pół łba za cyfrą. Dlatego cieszę się, że mogłem sprawdzić jak mają się buńczuczne zapowiedzi konstruktorów drogich źródeł analogowych, w konfrontacji ze stacjonującym u mnie zerojedynkowym napędem z Japonii.   

Nastawiony na nirwanę, zupełnie przypadkiem natrafiłem na losowo zdjęty z półki krążek „Oregon – In Concert” z Glenem Moorem, Ralphem Townerem, Collinem Walcottem i Paulem McCandlessem w amerykańskim tłoczeniu z 1975 roku. Kładąc płytę na talerzu, z nieodzownym złośliwym uśmieszkiem na twarzy (z czym do ludzi) byłem przygotowany na efekty, potwierdzające słuszność żądanej za ten drapak zapłaty. Niestety albo stety, na naukę pokory nie czekałem zbyt długo, gdyż to było spotkanie jednej akcji i w pierwszym zwarciu od razu nokaut. Spodziewałem się sporego przeskoku jakościowego, ale nie we wszystkich aspektach. Rozdzielczość, namacalność, homogeniczność, selektywność, konturowość itd. Mógłbym tak wymieniać jeszcze długo, a wszystko to przy lekko muśniętym barwowo do góry sposobie grania, które prawdopodobnie determinuje wkładka. Podniesienie temperatury tonacji w odtwarzaczach CD, często powoduje męczące ożywienie dźwięku, gdy tymczasem w wykonaniu analogowego źródła ze Szwajcarii z wkładką Kuzmy na pokładzie, o takich problemach nie było mowy. To był nadal gładki przyjemny dla ucha, na wskroś naturalny spektakl. Nienachalna, ale wyśrubowana, często niedostępna dla wielu odtwarzaczy kompaktowych rozdzielczość, to majstersztyk w najczystszej postaci. Akcesoria bębniarzy lśniły niczym rosa o poranku i nawet przez moment nie dało się odczuć oderwania górnego zakresu od reszty pasma. Środek, mimo lekkiego przesunięcia ku górze, nadal dawał popis barwy wykwintnego analogu, a rzadko spotykany kontur dolnych rejestrów, czarował najdrobniejszymi wibracjami strun kontrabasu. Istna feeria audiofilskich smaczków. A dodam dla ścisłości, że wkładka nie była szczytem możliwości rąk ludzkich w nawijaniu mikroskopijnych cewek, krążąc ze swoją ceną w okolicach 10 000 PLN Strach pomyśleć, co by się działo, po zaimplementowaniu do napędu Thalesa czegoś z półki 20-30 kPLN. Tymczasem dystrybutor stopniując napięcie takim zestawieniem, chciał pokazać jak ważny jest napęd w procesie kompletowania zestawu i specjalnie nie odkrywał wszystkich kart, na które przyjdzie jeszcze czas. Niemniej jednak dostarczony z Katowic zestaw, spokojnie pozycjonował się na pułapie 130 000 złotych. Ktoś powie, że cała ta zabawa nie jest warta takich pieniędzy, ba, powiem nawet, że tych „ktosi” będzie ok. 50% populacji słuchaczy, ale zapewniam od razu, że tylko do momentu zaznania takiej prezentacji muzyki – powtarzam jeszcze raz „takiej” w sensie nie barwy czy gładkości, tylko sposobu kreowania sceny muzycznej, połączonego z możliwościami finansowymi. Oczywiście jest to kawałek tortu dostępny dla nielicznych, ale nie nazywajmy takich ludzi idiotami tylko dlatego, że ich na to stać, bo gdy dzięki zrządzeniu losu sami staniemy się potencjalnymi posiadaczami tego deseru, nie chcielibyśmy być tak postrzegani. Ale wracajmy do muzyki. Jak wspomniałem, zaproponowany zestaw był trochę lżejszy od mojego w środkowym paśmie, a po konfrontacji z napędem Reimyo, okazało się, że nawet od CD-ka. Dystrybutor wiedział doskonale, jaki jest mój wzorzec (lekkie dociążenie średnicy) i sądzę, iż posunięciem z „chudszą” wkładką, chciał pokazać jak dobrze zestawione źródło analogowe potrafi oczarować w omijanej przeze mnie wcześniej specyfice grania. Może to poczucie wyszczuplenia było pochodną wyśrubowanej, ale nadal analogowej rozdzielczości Ii konturowości wkładki Kuzmy. Nie wiem, jednak po tych kilkudziesięciu przesłuchanych płytach, jedno wiem na pewno, jeśli coś dobrze gra, reszta jest z czystym sumieniem do zaakceptowania i właśniez takim przypadkiem mamy tutaj do czynienia. Nigdy bym nie pomyślał, że taka zrównoważona barwowo prezentacja (przypominam, że lubię więcej koloru), przypadnie mi do gustu, a wystarczyło wejść na odpowiedni poziom jakości odczytu informacji z rowka płyty, bym zweryfikował od dawna wyznawane poglądy. Kiedyś słuchając tego amerykańskiego koncertowego toczenia, kręciłbym nosem, a po spotkaniu z tak skonfigurowanym Thalesem, wszystko wydaje mi się naturalne i wystarczająco podgrzane. Wydawałoby się, że to są czary, tymczasem sposób otwartego i swobodnego z czytelną sceną grania, w połączeniu ze zniewalającą prezentacją trójwymiarowości muzyków, czyni to co osiągałem dociążeniem pasma, czyli sprawia uczucie namacalności. Wydłubany losowo koncert z Oregonu, był popisem umiejętności nie tylko muzyków (każdy z nich to indywidualista), ale także realizatora przy stole mikserskim, jak również zestawu odtwarzającego ten pochodzący z 1975 roku krążek. Najdrobniejszy brak synergii zbioru: muzycy – realizator- tor odsłuchowy, spowodowałby uśrednienie odbioru tej fantastycznej sesji nagraniowej i w efekcie odstawienie na półkę, bez głębszych refleksji nad usłyszanym materiałem. Dzięki wyśrubowanej rozdzielczości, każdy instrument epatował paletą mikrodynamiki, od najdrobniejszych wibracji strun kontrabasu, po gęsty, gładki zasilany pełnymi płucami saksofon, bez żadnych zniekształceń od początku do końca strony płyty. Aby sprawdzić słuszność walki konstruktorów z odpowiednim prowadzeniem wkładki, znalazłem krążek z dobrze zrealizowaną trąbką, która na moim Feickercie, a raczej ramieniu na nim powieszonym, w końcowych rowkach krążka dawała niemiłe uczucie „skrzeczenia”. Do dokładnego przyjrzenia się tej manierze, kilka razy puszczałem środkową i końcową część płyty winylowej. To niestety słychać i do niedawna brałem to jako coś nieodzownego, ale po tej konfrontacji z ramieniem Simplicity marki Thales, będę potrzebował sporo czasu, by zapomnieć usłyszany na szwajcarskim ramieniu wzorzec. Na szczęście czas goi rany, a jak nie, to i tak będę musiał z tym żyć (przynajmniej przez jakiś czas).

Szwajcarki Thales Turntable TTT-Battery Drive, był najdroższym i zarazem najlepiej grającym gramofonem jaki miałem u siebie. Swoimi możliwościami i początkowo nie do końca wpisującą się w moje predyspozycje temperaturą grania (która później okazała się nieinwazyjna w proces odbioru), bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę dla następnych wizytujących moje progi konstrukcji. Oczywiście nie jest to „ósmy cud świata”, tylko bardzo dobrze grający gramofon i odpowiednio skonfigurowane sety konkurencji, śmiało mogą z nim konkurować.  Jednak nieodzownym do spełnienia warunkiem jest synergia od napędu począwszy, przez ramię, na wkładce skończywszy, a wiedząc, że takie zestawienia istnieją i co ważne, mamy razem z Marciem obiecane dostać je na testy, już teraz cieszę się na przygodę z nimi w mojej muzycznej mekce. Thales mimo powierzchownej prostoty jest zaawansowaną konstrukcją (napędu i ramienia) i jeśli ktoś nie potrzebuje popisywać się przed rodziną wymyślnymi designerskimi bryłami, powinien pozwolić dać zaczarować się temu wilkowi w owczej skórze. Jak można zauważyć, w moim opisie starałem się przekazać, czym tytułowy napęd konkuruje z moim wyśrubowanym odtwarzaczem kompaktowym. Gładkość, barwa, homogeniczność (nawet przy mniejszym niż bym oczekiwał wysyceniu), to oczywista oczywistość i nie rozpisywałem się nad przykładami potwierdzającymi te sztampowe formułki, gdyż na tym pułapie cenowym, jakiekolwiek braki byłyby żartem z klienta. To, co jest najważniejsze w opisywanej szwajcarskiej myśli technicznej, to dążąca do zerowego kąta błędu prowadzenia wkładki konstrukcja ramienia, wielowarstwowa anty rezonansowa budowa napędu (plinta, talerz), co w połączeniu z odpowiedniej klasy wkładką, pozwala na reprodukcję materiału muzycznego w modnej w ostatnich czasach technice 3D. Aby się o tym przekonać, niestety trzeba dysponować odpowiedniej klasy zestawem cyfrowym, gdyż brak miarodajnego punktu odniesienia, nie da pełnego wglądu w możliwości werku ze Szwajcarii. A jeżeli ktoś myśli, że nie mam racji, to niestety muszę powiedzieć, iż błądzi. Aby cokolwiek oceniać, potrzebny jest wyższej jakości wzorzec, inaczej są to tylko wyssane z palca domysły. Sam to przerabiałem i zapewniam, że tak jest.   

Ps. Gdy kończyłem ostatnie zdanie podsumowującego ten test akapitu, na talerzu Thalesa wylądował co prawda w spokojnej odmianie, ale materiał stricte free jazzowy. Był to kolejny pokazujący kunszt muzyków i realizatorów koncertowy krążek tria: Alberta Mangelsdorff – trombone, J.F. Jenny-Clark – bas, Ronald Shannon Jackson – drums. Tym razem, wsad merytoryczny tego koncertu opierał się o lżejsze kompozycje, prezentując ten wymagający gatunek od łatwiejszej do zaakceptowania strony. Muzycy nie starali się ogłuszyć zebranej na imprezie publiczności, tylko zagrali dość spokojne, stawiając na wybrzmienia blach, przedmuchy trąby, czy wibracje strun kontrabasu w wolnych liniach melodycznych wybranych zapisów nutowych. Dzięki wyśrubowanej rozdzielczości zestawu ze Szwajcarii, dynamika odtwarzania zarejestrowanego materiału, pozwalała niemal widzieć drżącą strunę, słyszeć bulgot potrzebnego do wydobycia dźwięku, dopiero co zwiększającego się ciśnienia powietrza w ustniku, czy przypadkowe dotknięcie pałeczką, czekających na swoją kolej talerzy perkusisty. Takie niuanse mogą wydawać się komuś niezbyt istotnym elementem spektaklu muzycznego, ale gdy raz zaznamy takiej prezentacji i zobaczymy ile istotnych informacji traciliśmy do tej pory, niełatwo będziemy mogli o tym zapomnieć i gdzieś wewnątrz zakiełkuje potrzeba obcowania z taką jakością na co dzień. Radzę uważać, gdyż nawet niezobowiązujący odsłuch jest ryzykiem, przybliżającym nas do pozostawienia bohatera testu w swoim torze.               

Tekst:Jacek Pazio
Zdjęcia: Jacek Pazio, Marcin Olszewski

Dystrybucja: RCM
Ceny:
Thales Turntable TTT-Battery Drive – 43 400 PLN
Ramię Simplicity – 30 990 PLN
LeviBase – 8 250 PLN
Kuzma CAR-30 – 1 900 €
Argento Audio Flow Master Reference – 30 500 PLN

Dane Techniczne:

Thales Turntable TTT-Battery Drive
Prędkości: 33⅓ RPM, 45RPM
Terminale wyjściowe: RCA / XLR / DIN / bezpośrednio wyprowadzone przewody
Wymiary: 432 x 312 x 91 mm
Waga: 16kg
Dopuszczalne napięcie dla zasilacza: 100-240V,50-60Hz
Czas pracy na baterii: 16h

Simplicity
– rubinowe łożyska sześciokamieniowe utwardzone chromem
– błąd prowadzenia wkładki ±0.008°
– zdejmowany headshell
– długość efektywna: 9″
– efektywna masa ramienia: 19 g

Kuzma CAR-30
Typ: MC
Okablowanie cewki: Miedź 5N
Materiał Cantilever’a: Boron
Szlif igły: Microridge
Pasmo przenoszenia: 10Hz – 35 kHz
Czułość: 0,3 mV
Zrównoważenie między kanałami: <1dB
Separacja między kanałami: >25 dB
Zalecana siła nacisku: 2,0 g
Impedancja wewntrzna: 4 Ω
Obciążenie: >100 Ω
Waga: 17 g

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Acoustic Revive RST-38H
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”

Pobierz jako PDF