Opinia 1
Bazując li tylko na recenzowanym na naszych łamach „tęczowym” i lifestyle’owym all’in’one Trinity można byłoby domniemywać, iż Trigon, to marka z jednej strony patrząca a rynek Hi-Fi z lekkim przymrużeniem oka a z drugiej upatrująca sukcesu w możliwie jak największej integracji. Tymczasem wystarczy rzut oka na niemieckie portfolio, by uświadomić sobie, iż ww. wszystkomający maluch jest jedynie wyjątkiem potwierdzającym regułę. Regułę wzorniczego minimalizmu, funkcjonalnej specjalizacji i zapewniającej spokojny sen ich nabywcom, oraz wygodę użytkowania, modułowości. Jak to jednak w życiu bywa z samego oglądania niewiele wynika, więc chcąc mieć jasność sytuacji jak to właściwie z tym Trigonem jest, dzięki uprzejmości dystrybutora – stołecznego EIC, udało nam się pozyskać na testy w pełni reprezentatywny przykład mainstreamu powstałej w 1996 r. i mającej swą siedzibę w Hessen manufaktury – wzmacniacz zintegrowany o wielce symbolicznej nazwie Epilog.
Jak sami Państwo widzicie tym razem zarówno postura, jak i aparycja dzisiejszego bohatera jest szalenie daleka od „kieszonkowości” i frywolnej kolorystyki wspomnianego we wstępniaku poprzednika. Mówiąc krótko mamy do czynienia z „kawałem solidnego pieca” o estetyce utrzymanej w kanonie firmowej unifikacji. Jego front wykonano z solidnego płata szczotkowanego aluminium, gdzie w centrum umieszczono ukryte za prostokątnym bulajem diody i dwa wyświetlacze. Większy – niebieski informujący o wybranym wejściu, umożliwiający nawigację po menu i dokonywanie stosownych nastaw, oraz mniejszy – czerwony, przekazujący informacje o wybranej głośności a następnie dyskretnie gasnący. Lewą flankę frontu zajmuje pięcioprzyciskowy kryżowy wybierak i gniazdo słuchawkowe, natomiast prawą masywna gałka regulacji głośności, której wciśnięcie uaktywnia wyciszenie (Mute) a pod nią włącznik wybudzający, bądź wprowadzający integrę w tryb standby.
Ściany boczne w znacznej ich części zastąpiono gęstymi grzebieniami radiatorów, co biorąc pod uwagę deklarowaną przez producenta moc 200W przy 8 i 330W przy 4Ω nie powinno dziwić, tym bardziej, że mamy do czynienia konwencjonalnym tranzystorem o budowie dual mono, opartym na solidnym zasilaniu (dwa toroidy po 450VA każdy) a nie bazującą na zasilaczach impulsowych D-klasą. Zdecydowanie najwięcej dzieje się na ścianie tylnej, której flanek chronią szalenie poręczne przy przenoszeniu 25 kg wzmacniacza solidne uchwyty. Zacznijmy jednak od jej „parteru”, gdzie symetrycznie rozlokowano pojedyncze, acz wysokiej klasy (WBT nextgen) terminale głośnikowe a centralne lokum przypadło zintegrowanemu z komorą bezpiecznika i włącznikiem głównym trójbolcowemu gniazdu IEC. Tuż obok skromnie przycupnął port serwisowy USB, 10V terminale sterownia i wejście na zewnętrzny czujnik IR. Na razie bez ekstrawagancji, wystarczy jednak spojrzeć poziom wyżej, by natknąć się ustawione w równym rządku zaślepki i firmowe moduły we/wyjść, które możemy konfigurować wedle własnych upodobań. Do wyboru mamy podwójne wejścia liniowe RCA, pojedyncze wyjścia w tym samym standardzie, we/wyjścia XLR, przedwzmacniacz gramofonowy MM/MC i oczywiście DAC-a z dwoma coaxialami, Toslinkiem i USB. Do wyboru, do koloru. A dostarczony na testy egzemplarz mógł pochwalić się zdublowanymi wejściami XLR, dwiema parami wejść RCA, wyjściem na zewnętrzny rejestrator i phonostagem.
Miłą niespodzianką jest zdecydowanie wyższych lotów aniżeli zwykła „komputerówka” przewód zasilający a z opcjonalnego wyposażenia warto wspomnieć o pilocie zdalnego sterowania o wielce wymownej nazwie DIRECTOR.
Przechodząc do części poświęconej walorom sonicznym naszego dzisiejszego bohatera zastanawiałem się ile będzie w nim z Trinity a ile ze swojego czasu popularnych stereotypów o tzw. niemieckiej szkole dźwięku. Pierwsze takty „IMPERIAL” Soen i jasnym stało się, że zamiast usilnie doszukiwać się porównań i analogii zdecydowanie rozsądniej skupić się na status quo. Powód był bowiem oczywisty – Epilog nie dość, że grał po swojemu, na nic i nikogo się nie oglądając, to w dodatku grał dobrze. Nie było bowiem w nim ocieplenia mniejszego rodzeństwa, ale też i techniczności przypisywanej produktom zza naszej zachodniej granicy. Pojawiła się za to świetna motoryka i timing, które przy nokautującym intro perkusji w „Lumerian” niejako ustawiła przekaz na odpowiednim poziomie ataku i bezpośredniości. Ciężkie gitarowe riffy wściekle kąsały swą zadziornością i jedynie melodyjne wokalizy Joela Ekelöfa przynosiły chwile ukojenia. Jeśli ktoś z Państwa obawia się, że tego typu repertuar niespecjalnie nadaje się na rozgrzewkę i otwarcie odsłuchów spieszę z wyjaśnieniami, że wybór takiego a nie innego gatunku nie był bynajmniej przypadkowy, bowiem zwróćcie proszę uwagę, iż na palcach jednej ręki można z reguły, podczas wszelakiej maści wystaw (tak, tak, jestem z tego rocznika, który takowe jeszcze pamięta) zliczyć przypadki, gdy wystawcy nie boją się włączyć czegoś cięższego asekuracyjnie oscylując wokół zdecydowanie łagodniejszych klimatów. Powód takich zachowań jest oczywisty – nie dość bowiem, że dobrze zrealizowanych albumów z kręgu hard’n’heavy nie ma zbyt wiele, to nawet jak się na taki natrafi, to nader często bezlitośnie obnaża on zdolności dynamiczne, a raczej ich brak, prezentowanej konfiguracji. Jak coś gra za ostro to krew z uszu leci, jak za delikatnie na basie robi się tzw. „buła”, czyli i tak źle i tak niedobrze. Tymczasem Trigon trafił w przysłowiowy punkt łącząc rozdzielczość z wykopem i jakże potrzebną przy tego typu środkach artystycznego wyrazu masą i wypełnieniem. Czyli jeśli docierające naszych uszu dźwięki odbieraliśmy jako ofensywne mogliśmy mieć pewność, że taka była wola generujących je artystów a nie maniera samej amplifikacji.
Zanim jednak wybrzmiały ostatnie takty wzbogaconego kwartetem smyczkowym majestatycznego „Fortune” na playliście wygodnie rozsiadła się ekipa Depeche Mode ze swoim albumem „Spirit” z gęstymi a zarazem przybrudzonymi elektronicznymi brzmieniami, irytującymi – wwiercającymi się w korę mózgową cyfrowymi pikami i mocno przetworzonym – przesterowanym wokalem Dave’a Gahana. Czyli kolejny krążek, po który jedynie nieliczni wystawcy mogliby sięgnąć. A Epilog z każdym taktem rozkręcał się, znaczy się łapał wiatr w żagle a nie gubił części, świetnie oddając klimat nagrań i prezentując przy okazji ich niezwykle sugestywną przestrzeń. Nie próbował przy tym nawet o jotę łagodzić wspomnianej szorstkości, dzięki czemu dźwięki zamiast otulać i usypiać, nawet podczas ballad w stylu „The Worst Crime” intrygowały i angażował nader skutecznie zapobiegając nudzie.
Jeśli na podstawie powyższych przykładów ktokolwiek mógłby podejrzewać, iż tytułowa integra ze względu na swoją bezpośredniość i energetyczność predestynowana jest li tylko dla miłośników cięższych brzmień i równie bezkompromisowej elektroniki, to … przed wydaniem tak pochopnej opinii sugerowałbym sięgnąć po coś zdecydowanie mniej zelektryfikowanego, gdzie jakość zarejestrowanych dźwięków wcale nie zależy od ich ilości a linie melodyczne niespecjalnie dają się zanucić przy goleniu. Mowa oczywiście o szeroko rozumianym jazzie i świetnym albumie „Tone Poem” Charlesa Lloyda & The Marvels, gdzie może na nic odkrywczego nie natrafimy ale naturalne instrumentarium zabrzmi tak, jak zabrzmieć powinno – z oddechem, precyzyjnie, lecz szalenie daleko od analitycznej bezduszności, gdyż nadrzędną wartością będzie flow pomiędzy muzykami. Ba, nawet tak pozornie „zwykły” i banalny utwór, jak Cohenowski „Anthem” okaże się prawdziwą perełką i istną kopalnią nut pełnych nostalgii, blasku i słodyczy. Jest to też niezbity dowód na to, że Trigon wyśmienicie radzi sobie również ze spokojnymi i wymagającymi taktu, czy też wyczucia chwili kompozycjami, więc o ile tylko nie będziemy od niego oczekiwali lepkiej, stereotypowo lampowej, słodyczy i utraty detali na rzecz „budowania klimatu”, to z pewnością docenimy jego uniwersalność i skromność z jaką usuwa się w cień dając muzyce brzmieć tak, jak została zagrana i nagrana.
Najwyższa pora na małe resume. Otóż Trigon Epilog to wzmacniacz, który pomimo swej nad wyraz nienachalnej aparycji i całkiem akceptowalnych gabarytów śmiało może pretendować do mina super-integry. Dysponuje bowiem wszelkimi cechami, jakimi takowa konstrukcja powinna móc się pochwalić. Poczynając od dynamicznego i niezwykle angażującego brzmienia, poprzez moc w zupełności wystarczającą do wielce satysfakcjonującego wysterowania nawet trudnych kolumn, na bogatym i przy tym w pełni konfigurowalnym wyposażeniu skończywszy, jest w stanie spełnić nawet mocno wygórowane wymagania. A jeśli ktoś zacznie kręcić nosem na brak na pokładzie streamera, to znak, że niezbyt uważnie odrobił pracę domową przeglądając niemieckie portfolio, gdyż i takowe urządzenia się w nim znajdują. Ponadto biorąc pod uwagę zawartą we wstępie wzmiankę o dążeniu do prostoty i specjalizacji każdy powinien jasno określić własne preferencje i za nimi podążać, gdyż miłośnicy pełnej integracji w ramach przysłowiowego multimedialnego kombajnu mają Trinity a ci, którym walka z materią i dziesiątkami konfiguracji niestraszna z pomocą Epiloga mogą z powodzeniem dążyć do upragnionej audiofilskiej nirwany.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R); Atlas Eos Modular 4.0 3F3U & Eos 4dd
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Jestem więcej niż przekonany, iż punktu zapalnego naszego spotkania nikomu z Was nie trzeba przedstawiać. Na czym opieram swoje twierdzenie? Po pierwsze to solidna brzmieniowo, konsekwentnie podążająca za technologicznymi zmianami rynku, jakościowo i cenowo plasująca się w tak zwanej grupie środka komponentów audio, stosunkowo bezpieczna przystań dla praktycznie każdego melomana. Zaś po drugie, jeśli jakimś zrządzeniem losu mimo wszystko nie znaliście wcześniej naszego bohatera z tej strony, to powinniście pamiętać go choćby z niedawno przeprowadzonego przez nas testu all in one Trigon Trinity. Testu, który bez specjalnego wysiłku udowodnił, iż w zajmowanym przez ten swoisty kombajn segmencie cenowym Niemcy ze swoimi pomysłami na dobry dźwięk poruszali się nader swobodnie. Na tyle swobodnie, że gdy w rozmowach z warszawskim dystrybutorem EIC padła propozycja zmierzenia się z ich flagowym wzmacniaczem zintegrowanym, dwa razy nie trzeba było nam powtarzać i po kliku dniach dostojny Epilog wylądował w naszym OPOS-ie. Zainteresowani co potrafi topowe wzmocnienie tytułowego brandu? Jeśli tak, nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić wszystkich do lektury poniższego tekstu.
Jak przystało na topową konstrukcję, tytułowy Epilog na tle reszty oferty marki jest najbardziej dostojnym komponentem. Jednak nie tylko w kwestii rozmiarów – przy typowej szerokości wzmacniacz jest stosunkowo wysoki, ale również osiągającej 25 kg wagi. Myślicie, że to przeciętniak? Na tle tuzów High Endu pewnie tak, jednak w swojej lidze spokojnie może wyznaczać standardy. Jeśli chodzi o aparycję, tę mocno winduje do góry nie tylko w pełni aluminiowa czarna obudowa, ale również designerskie smaczki i wyposażenie techniczne. Jak ujawniają fotografie, sporej wielkości front, mimo pozornego spokoju proponuje użytkownikowi sporą gamę fajnie kontrastujących z czernią użytkowych akcesoriów. W jego centrum znajdziemy ukryty pod czarnym okienkiem, mieniący się błękitem i czerwienią wielofunkcyjny wyświetlacz. Na lewej flance pięć pozwalających poruszać się po menu wzmacniacza, zorientowanych w kształcie symbolu (+) srebrnych guzików funkcyjnych oraz nieco poniżej gniazdo słuchawkowe. Zaś na prawej dużą i okrągłą, oczywiście srebrną gałkę wzmocnienia i również srebrny włącznik inicjujący pracę wzmacniacza. Podążając z opisem ku tyłowi, z uwagi na klasyczny, pracujący w klasie AB stopień wyjściowy, widzimy, iż każdy z boków skrzynki skrywającej elektronikę jest masywnym radiatorem. Natomiast po dojściu do rewersu naszym oczom ukazuje się dostępna na życzenie klienta uniwersalność Epilogu. Na czym polega? W wersji testowej został wyposażony jedynie w nadprogramowy phonostage. Jednak oprócz niego producent pozostawiony do dyspozycji zainteresowanego na życzenie klienta jest w stanie zaaplikować moduł przetwornika cyfrowo-analogowego. Przyznacie, że jak na flagowca temat potraktowany został zgodnie ze wspomnianymi przeze mnie we wstępniaku oczekiwaniami rynku. Wróćmy jednak do realiów dostarczonej nam wersji, która oprócz przywołanego przedwzmacniacza gramofonowego MM/MC ze stosownym zaciskiem masy, została uzbrojona w pojedyncze terminale kolumnowe, po dwa wejścia liniowe RCA i XLR, jedno wejście do nagrywania RCA, kilka gniazd do potencjalnego serwisu i obsługi programowalnych układów wewnętrznych oraz zintegrowane w włącznikiem głównym i bezpiecznikiem gniazdo zasila IEC. Tak prezentujący się wzmacniacz posadowiono na niewysokich, antywibracyjnych, srebrnych stopach i wzbogacono o srebrny pilot zdalnego sterowania.
Próbując przybliżyć sznyt brzmienia tytułowego Trigona, pierwsze co ciśnie się na klawiaturę, to jego bardzo opanowane w kwestii zbytniego umilania świata, chadzanie raczej drogą neutralności. Jednakże neutralność w tym przypadku nie oznacza anorektyczności, czyli pozbawienia masy i energii, tylko dobre zbilansowanie dźwięku w całym paśmie. Co to oznacza? Otóż Epilog podawał dźwięk z mocnym i w pełni kontrolowanym uderzeniem najniższych rejestrów, co ważne, idącą w sukurs wadze przekazu, fajnie nasyconą średnicą, oraz bogatymi w informacje, jednak bez wycieczek do chadzania samym sobie wysokimi tonami. Ale to nie koniec ciekawych informacji, bowiem niemiecki piecyk całość prezentacji kreował w dosadny od strony krawędzi i uderzenia dźwięku sposób. To była wręcz jego główna zaleta, gdyż nawet w najbardziej karkołomnych pasażach nutowych nie pozostawiał najmniejszych szans na szkodliwe rozlanie się niekontrolowanego soundu po podłodze. Nie szukał sztucznego poklasku na polu czarowania nas nadmiernym poziomem magii, oddając pałeczkę kontroli nad przekazem na rzecz często jego szkodliwej rozlazłości. „Facet” – czytaj Trigon Epilog, zwyczajnie stawiał sprawę jasno, albo rybki, albo akwarium, czyli albo gramy jak rasowy tran lub gibki lampiak. A że jest konstrukcją niemieckiej myśli technicznej, dlatego w swych trzewiach wykorzystując krzem, robił to jak Bozia przykazała, co oznacza pełną kontrolę i świetny atak dźwięku. A najlepsze w tym wszystkim było to, że takie postawienie sprawy nie rodziło większych problemów w obcowaniu z praktycznie żadną muzyką. Owszem, według mojej opinii czasem przydałoby się trochę ciepełka, ale były to jedynie moje skierowane w stronę umilania sobie życia oczekiwania, których realizacja z dużą dozą prawdopodobieństwa zrobiłaby z firmowego sznytu grania bliżej nieokreślony galimatias. A tak w rockowych wariacjach spod znaku Metallici „Reload” bez najmniejszej problemów typu zadyszka, czy będący mottem tej muzy ogólny bunt przeciwko wszystkiemu i wszystkim, Epilog oczekiwanie brutalnie pokazywał, na czym polega wylewanie emocji przez muzyków rockowych z ich szaleństwem nie tylko wokalnym, ale chyba przede wszystkim instrumentalnym. To były kawalkady następujących po sobie dźwiękowych wybuchów, które dzięki energii i kontroli niskich rejestrów oraz idącej ich tropem mocnej średnicy masowały moje trzewia niczym pełna modulowanych subsonicznych wibracji elektronika. A przypominam, słuchałem instrumentów naturalnych, a nie bliżej niekreślonych komputerowych pomruków, co wspaniale potwierdza pakiet możliwości naszego bohatera. Ok. tak zwane „łojenie” wypadało zjawiskowo, a co z nurtami lżejszymi? Uspokajam, również było dobrze. Oczywiście bez podkolorowywania lubianych przeze mnie instrumentów, ale też nie jakoś kwadratowo. Po prostu w estetyce bez-inwazyjności jakiegokolwiek podzakresu. Pierwszym z brzegu przykładem może być ostatnia płyta Marcina Wasilewskiego Trio z udziałem Joe Lovano „Arctic Riff”. O porządnym ustawieniu balansu pomiędzy dostojnością i swobodą wybrzmiewania fortepianu, fajnym oddaniu ilości informacji nie tylko o strunie, ale również pudle rezonansowym kontrabasu oraz mocnym uderzeniu stopy z jednej strony i lotności perkusjonaliów bębniarza, bazując na opinii o poprzednim krążku, chyba nie muszę się uzewnętrzniać. Dlatego wspomnę tylko o atrybucie Joe Lovano, jakim jest saksofon tenorowy. Ten, mimo unikania przez wzmacniacz siłowego kolorowania świata, świetnie zyskiwał na prezentacji. Raz był szary, innym razem przenikliwy, a przez to nigdy zbyt tłusty. Mimo że posiłkował się drewnianym stroikiem, bez większych problemów czerpał z testowego zestawu pełnymi garściami. Jednym słowem zaliczyłem co prawda w innej niż mam na co dzień estetyce – wiadomym jest, iż nawet jeśli jest to pewnego rodzaju przekłamanie, lubię akcent wyższej temperatury dźwięku, ale kolejny udany, bo stroniący od zbędnego czarowania słuchacza występ.
Na koniec trochę damskiego czaru w wykonaniu koncertowej kompilacji Melody Gardot „Live In Europe”. Co prawda nie jest to typowa, tak zwana pościelówa, ale nadal bardzo melodyjna wokalno-jazzowa przygoda. Jak wspomniałem, rozprawiamy o zapisach koncertowych, co oprócz sprawdzenia jak wypadnie głos zmysłowej artystki, skrupulatnie wykorzystałem do zorientowania się w możliwościach wzmacniacza w oddaniu realiów wielkich kubatur i ogniskowania w nich źródeł pozornych. Na szczęście nie zawiodłem się. Po pierwsze, przywołana diva wypadła dobrze. Mimo że bez tak uwielbianego przez jej fanów – w tym mnie – wokalnego ciepła, ale również nie była oziębła. To zbyt mało? Czy ja wiem? Twórcy opiniowanej konstrukcji dokonali pewnych wyborów, dlatego nie można mieć do nich pretensji, że na tle konsekwentnego trzymania się ustalonego planu działań nagle sztucznie nie pokolorowali kobiecego wokalu. Nie tędy droga. Ale zostawmy ten nieszczęsny wokal, gdyż ten jaki by nie był, nie dość, że osadzono go na szerokiej i głębokiej scenie, to jeszcze świetnie wpisywał się grę towarzyszących mu instrumentalistów. Instrumentalistów nie tylko będących tłem piosenkarki, ale również pełnoprawnych solistów. I być może się mylę, bo temat załatwiła tak zwana akomodacja słuchu, ale odbiór całości tego koncertowego zapisu wyartykułowane na wstępie „niedogrzanie” głosu Melody Gardot całkowicie wyalienował, czego finalnym skutkiem było przesłuchanie obydwu krążków od dech do dechy mówiąc kolokwialnie, ciurkiem.
Jak wynika z powyższego opisu, nabywając niemieckiego Trigona Epilog ze swoim odbiorem muzyki stajemy na straży dobrej wagi, energii i szybkości narastania sygnału. To zaś sprawia, że jeśli nie gonimy za sztucznym nasycaniem świata muzyki, nie będziemy mieli problemów z odbiorem praktycznie żadnego repertuaru. Rock i elektronika pokażą pazur. Jazz zaprosi nas na świetnie zawieszone w ciszy, dobrze dobrane pod względem masy i lotności, raz głośne, a raz ciche pasaże z pietyzmem obsługiwanych instrumentów. Zaś produkcje koncertowe lub wielko-kubaturowe bez problemu przeniosą nas w tamtejsze realia. Czy to jest piecyk dla każdego? Myślę, że osobnicy szukający dobrej kontroli i energii dźwięku z takiej oferty brzmieniowej będą ukontentowani. Czy wszyscy, to niestety zależeć będzie od konkretnego zestawu i oczekiwania zainteresowanego. Jedno jest pewne, tytułowa integra nie bawi się w podchody, tylko brnie przez życie na pełnym gazie. Co to oznacza? Przeczytajcie opis brzmienia jeszcze raz, ja nie zamierzam drugi raz się powtarzać.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– wzmacniacz` zintegrowany Trigon Epilog
Kolumny: Gauder Akustik Darc 140
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: EIC
Cena: 36 999 PLN
Dane techniczne
Pasmo przenoszenia: 2 Hz – 200 kHz (-3 dB)
Zniekształcenia: < 0,02%
Przesłuch: < -80dB (1kHz)
Odstęp S/N: < -96dBA
Moc wyjściowa: 2 x 200 W / 8Ω; 330 W / 4Ω
Wejścia: zależne od zamontowanych modułów
Wyjścia: pojedyncze głośnikowe, słuchawkowe
Opcjonalne wyposażenie: pilot DIRECTOR
Wymiary (S x W x G): 440 x 180 x 405 mm
Waga: ok.25 kg
Gwarancja: 3 lata