O hobbystyczno – rekreacyjnym podejściu Nica Poulsona do tematu Trilogy Audio pisaliśmy już z okazji recenzji fenomenalnego phonostage’a 907. Bez stresującego parcia na szkło i świadomości, że produkt musi się za przeproszeniem sprzedawać, bo jak nie to … księgowi strzelą focha a korporacyjny zarząd przekaże dyplomatyczną notę, której lektura wzbudzi ekscytację przed czekająca nas podróżą, powstają urządzenia z jednej strony w pełni nawiązujące do światowego mainstreamu, lecz jednocześnie niesamowicie dopracowane, skończone. Powód takiego stanu rzeczy jest oczywisty – brak presji czasu. Nowy model pojawia się w momencie, gdy wszystko zostaje zapięte na ostatni guzik, wszyscy wszystko posprawdzali i rynkowa premiera kończy pewien etap w rozwoju firmy a nie rozpoczyna gorączkowy okres przygotowywania poprawek. Tak jest po prostu lepiej, normalniej, jakoś tak po staremu, po ludzku, czyli fair w stosunku do klienta i również siebie. Dlatego też, gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja przygarnąłem do swojego systemu zintegrowany, hybrydowy wzmacniacz Trilogy 925.
925-ka już na pierwszy rzut oka może się spodobać. Jej pozornie prosta bryła jest bardzo zwarta i prosta a zarazem minimalistyczna i elegancka. Zero udziwnień, zero barokowego przepychu, za to wszystko jest pod ręką i na swoim miejscu. Masywne aluminiowe płyty i potężne odlewane radiatory jasno dają do zrozumienia, że na materiałach na pewno nie oszczędzano. Front wzmacniacza dzielą między siebie duży diodowy, czerwony wyświetlacz, podobny do tych, jakie można spotkać w elektronice Moona, solidnych rozmiarów gałka odpowiedzialna m.in. za regulację głośności, oraz dwa niewielkie przyciski do obsługi nader rozbudowanego menu (o czym dalej) i włącznik. Mniej więcej w 1/5 wysokości wzdłuż płyty frontowej biegnie płytkie podfrezowanie, w którym umieszczono gniazdo mini jack, które nie jest, jak podpowiadałaby logika wyjściem słuchawkowym, lecz wejściem liniowym zapewniającym szybkie i bezproblemowe podłączenie do wzmacniacza przenośnych źródeł sygnału.
Płytę górną zdobią w tylnej części niewielkie otwory wentylacyjne dzięki którym znajdujące się wewnątrz lampy zyskują naturalną cyrkulację powietrza i nie nagrzewają niepotrzebnie wnętrza urządzenia.
Topologia płyty tylnej jest pochodną symetrycznej budowy integry, przez co na honorowym miejscu ulokowano równy rządek trzech par terminali XLR a pół piętra niżej uzupełniono je kolejnymi trzema parami gniazd RCA i pojedynczymi wyjściami liniowymi. Terminale głośnikowe są co prawda pojedyncze, ale na tyle szeroko rozstawione i solidne, że w razie potrzeby z łatwością będą w stanie przyjąć podwójne okablowanie.
Jak przystało na rasową superintegrę 925-ka jest w pełni symetryczna. W sekcji przedwzmacniacza znajdziemy dwie triody 6H6Π a w pracującej bez sprzężenia zwrotnego końcówce mocy dwa typy tranzystorów – MOSFET i bipolarne. Co ciekawe MOSFETy pracują jedynie w zakresie 1 W w klasie A, by powyżej tej oszałamiającej mocy przekazać pałeczkę tranzystorom bipolarnym, które również pierwszych kilka watów oddają w tejże szlachetnej klasie, by dalej już, ku uciesze ekologów, przejść w AB.
Zanim jednak przejdę do opisu walorów brzmieniowych uważam, że warto choćby zasygnalizować dość istotne aspekty natury ergonomicznej testowanego wzmacniacza. Po pierwsze bez unikalnego dla każdego egzemplarza, 8 znakowego kodu PIN nie ma szans na nawet testowy (przy oprogramowaniu można byłoby mówić o tzw. „trialu”) odsłuch. Dopiero po wprowadzeniu magicznej kombinacji cyfr Trilogy przechodzi w tryb stand-by, z którego można go potem bez problemu wybudzić. Regulacja głośności i selekcja źródeł działa, wszyscy szczęśliwi, możemy przejść dalej. Na tym z reguły kończą się tego typu opisy. 925-ka jednak tym regułom najdelikatniej rzecz ujmując się wymyka, gdyż … jej funkcjonalność dopiero w tym momencie się rozpoczyna. Przechodzimy zatem na poziom zaawansowany, do którego dostęp uzyskujemy po wprowadzeniu kolejnego kodu. Dzięki temu mamy zabawę na kolejnych kilkadziesiąt minut. Maniacy customizacji mogą każdemu z wejść nadać dowolną nazwę, precyzyjnie ustawić jego czułość, by ujednolicić głośność z poszczególnych źródeł, balans a nawet skomunikować integrę z pozostałymi urządzeniami Trilogy znajdującymi się w systemie i spiętymi TAS linkiem. Ba, użutkownik może nawet dokonać wyboru, co do treści wyświetlanej po uruchomieniu. Klasyczny timer zadba też o to, że kiedy czujemy, iż szanse dotrwania do ostatniej nuty nagrania są dość nikłe, to wzmacniacz również sam się wyłączy kilka-kilkanaście minut po skończonym spektaklu. To jednak nie wszystko. Zaimplementowany zegar czasu rzeczywistego pozwala na o wiele więcej – m.in. na zaprogramowanie np. automatycznego uruchomienia systemu na każdy dzień tygodnia z osobna, tak, aby po powrocie z biura móc już od pierwszych minut cieszyć się dźwiękiem w 100% wygrzanej elektroniki. Bosko! A jeśli komuś jest mało to zapraszam do lektury 54 stronicowej, zapisanej drobną czcionką instrukcji. Powodzenia.
Ze względu na prawdziwą szkołę życia, jaką testowany egzemplarz otrzymał na zeszłorocznym Audio Show, oraz kolejnych odsłuchach, okres akomodacji w moim systemie mógł zostać ograniczony do niezbędnego minimum. Ponadto mając świadomość, że akurat w przypadku tego testu nie muszę się spieszyć, bo urządzenie postoi u mnie ładnych parę tygodni pozwoliłem sobie na całkowicie niezobowiązujące sesje traktując go, jako pełnoprawny i w pewnym sensie stały element mojego dyżurnego toru. Dzięki temu udało mi się zminimalizować zaburzające względny obiektywizm elementy ekscytacji nową „zabawką”, oraz na spokojnie ocenić jego rzeczywiste walory soniczne zgodnie z zasadą, że najłatwiej znajduje się to, czego wcale się nie szuka. Jednak ad rem.
Już od pierwszych taktów słychać, że Trilogy w pewnym sensie upiększa, dociążając, dosaturowując średnicę ze szczególnym uwzględnieniem ludzkich głosów. Wokal Stinga na „Ballad of the Great Eastern” pochodzącej z „The Last Ship” co prawda nadal pozostawał niezaprzeczalnie twardy, kanciasty i szorstki, ale już tak nie szeleścił, jak z bardziej analitycznymi amplifikacjami potrafił. Był bardziej naturalny, organiczny. Bliżej mu było do tego, co można usłyszeć na co dzień – na żywo, aniżeli temu, co jest li tylko jego reprodukcją, odtworzeniem przetworzonego cyfrowo nagrania. Powyższy efektporównac można do symbolicznej przesiadki z CD, bądź plików na winyl, bądź taśmę (szpulę). Niby ilość informacji się nie zmienia, lecz poprzez uplastycznienie, urealnienie barw i niuansów materiał odbierany przez nasze zmysły staje się lepiej przyswajalny, bliższy naturze. Co przez to zyskujemy? Całkiem sporo, gdyż słuchać możemy dłużej, nieraz głośniej a jednocześnie z większa przyjemnością i praktycznie pomijalnym zmęczeniem. Tak, tak. Niestety nierzadko spotkać się można z urządzeniami grającymi niesamowicie analitycznie, transparentnie i pozornie na mikrometry zbliżającymi się do realizmu, których za przeproszeniem ma się dość już po dwóch, czy trzech godzinach. Czujemy się zmęczeni, lekko poddenerwowani a co gorsza za bardzo nie wiemy co jest tego przyczyną. Po Trilogy takich „atrakcji” nie można oczekiwać. Wpinamy w tor, włączamy ulubioną muzykę i … zapominamy o bożym świecie. Muzyka nas otacza, otula, kołysze a jednocześnie nie ma podstaw do formułowania zarzutów o jakimkolwiek uśrednieniu, czy złagodzeniu – zmuleniu. Doskonale słychać nawet najmniejszy zapisany w materiale źródłowym niuans, lecz oprócz informacji o fakcie jego istnienia liczy się również forma jej przekazu. A akurat ona spełnia najwyższe standardy elegancji i wysublimowania.
W grze 925-ki można zauważyć podobne przywiązanie do szeroko pojętej muzykalności, jaką charakteryzowała się niedawno przez nas testowana końcówka Wells Audio Innamorata. Czuć w niej podskórną analogowość, chęć dążenia do uspójnienia przekazu a nie jego chłodnej wiwisekcji. Co ważne nic a nic nie tracą na tym zarówno mikro, jak i makro dynamika. Poczynając od zagmatwanych i wielowarstwowych prog-metalowych aranżacji „A Dramatic Turn Of Events” Dream Theater, poprzez kipiące dynamiką i niemalże wgniatające w fotel patetyczne „Planety” Holsta i „Also sprach Zarathustra” Straussa ani razu nie dane mi było uskarżać się na brak, bądź niedosyt transjentów, czy też sięgających piekielnych czeluści basowych pomruków. Warto pochwalić również świetną gradację planów, które nawet przy ww. wielkiej symfonice nie traciły nic na klarowności i stabilności pozostając czytelnymi nawet w kulminacyjnych momentach spektaklu. Ponadto swoboda i zupełnie naturalny rozmach mógłby świadczyć, że mamy do czynienia z potężna końcówka mocy a nie całkiem niepozorną gabarytowo integrą. Oczywiście bezpośrednie porównanie z rasową – dzielona amplifikacją z podobnej półki cenowej (Abyssound ASP-1000+ ASX-1000) wykazywało pewne uproszczenia i działania pozorowane, jednak przeprowadzane były one z takim wdziękiem, że spokojnie przechodziłem nad nimi do porządku dziennego.
Sugestywnie wypadało również różnicowanie materiału źródłowego, gdyż pomimo ewidentnego nacisku na tzw. wsad merytoryczny, oraz umiejętność przykucia uwagi słuchacza do warstwy muzycznej i emocjonalnej ewidentne zbuki nie miały szans na ułaskawienie i odpadały z gry po kilku taktach przez techniczne KO. Trilogy od razu dawała w nader jednoznaczny sposób do zrozumienia, że z tej mąki chleba nie będzie i nie ma sensu dłużej się męczyć z takimi koszmarkami jak np. „The End of Life” UnSun.
Jeśli ktokolwiek z Państwa wątpi w prawdziwość twierdzenia, że „muzyka łagodzi obyczaje” powinien czym prędzej umówić się na odsłuch tytułowego wzmacniacza, gdyż Nic Poulson stworzył urządzenie niezwykłe. Integrę grającą Muzykę i to Muzykę pisaną wielką literą, w której drzemią niezwykle zaawansowane możliwości konfiguracyjne, lecz zarazem daje się ją obsłużyć z zamkniętymi oczami. Trilogy Audio 925 jest bezdyskusyjnie zbudowana przez niezwykle utalentowanych ludzi napędzanych pasją tworzenia dla ludzi poszukujących piękna i emocji. Czy trzeba lepszej rekomendacji?
Ps. Podczas ostatecznego rachunku sumienia przed zakupem zastanówcie się Państwo nad systemowym pilotem (dostępnym jako opcja) Trilogy PRC Personal Remote Control. 925-ka w pełni na niego zasługuje.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Moje Audio
Cena: 51 900 PLN
Dane techniczne:
Wejścia: 3 pary RCA, 3 pary XLR, 3.5mm stereo jack
Wyjścia: 1 para RCA
Moc wyjściowa (8 Ω): 2 x 135 W
Impedancja wejściowa (niesymetryczne): > 42 kΩ
Impedancja wejściowa (symetryczne): > 84 kΩ
Zniekształcenia: poniżej 1% (ważone A, przy pełnej mocy)
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 50 kHz (+/- 0,5 dB)
Czułość wejściowa: 600 mV RMS (dla pełnej mocy)
Maksymalny pobór energii: 900W
Wymiary: 445 x 430 x 127 (WxDxH)
Waga: 25,5 kg
Dostępne kolory: Sunburst Yellow (złoty), 8C Red (czerwony), Mediterraneo Blue (niebieski), Nero Carbonio (czarny), Iron Grey (srebrny).
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx; CEC CD5
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Pro-Ject Xtension 9 EVO z ramieniem PJ 9ccEVO i wkładką Ortofon Quintet Black
– Przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Sensor Prelude; Pro-Ject PHONO BOX RS + Power Box RS Phono
– Przedwzmacniacz liniowy: Abyssound ASP-1000
– Wzmacniacz mocy: Abyssound ASX-1000 ; Wells Audio Innamorata
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Stillpoints Ultra Mini