Opinia1
Każdy, no może każdy prawdziwy twardziel ma w swoim prywatnym życiu jakieś hobby. Jeden ambitnie uprawia sport – nie mylić z bardzo popularnymi za czasów komuny papierosami, inny spędza czas z kolegami – gdzie i co robi proszę dopisać sobie samemu, a jeszcze inny, tak jak my godzinami słucha muzyki, dążąc do jak najlepszego jej odtworzenia w warunkach domowych. Ci ostatni dzielą się dodatkowo na podgrupy: pierwsza to dłubiący audiofile, udowadniający sobie i całemu światu, że potrafią lepiej niż ktokolwiek inny skonstruować urządzenie do odtwarzania rzeczonej muzyki, a druga – do której ja się zaliczam – tylko słucha, przyjmując gotowy produkt z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nie będę dzisiaj roztrząsał wszystkich wspomnianych aspektów wolnego czasu samczej odmiany homo sapiens, tylko zwrócę uwagę na tych mających „nieco” pojęcia o elektronice. Z premedytacją słowo „nieco” wziąłem w cudzysłów, gdyż w stosunku do dzisiejszego bohatera – konstruktora testowanego niedawno na naszych łamach filtra sieciowego, mocno przewartościowującego mój punkt widzenia cena-jakość, będącego chlubnym wyjątkiem od reguły: „Tanie nie może dobrze grać” – byłoby to dużym lekceważeniem. To człowiek, który swe szlify umiejętności poprawy jakości dźwięku zbierał w osławionym przez wielu recenzentów angielskim studiu BBC, by potem być jednym z załogantów znów znanego sporej rzeszy użytkowników wyspiarskiego IsoTek-a, aby koniec końców wziąć ster w swoje ręce i założyć markę ISOL-8. Teoretycznie rzecz biorąc, ta prężnie działająca i przynosząca zyski działalność około-prądowa, powinna przynieść wystarczające ukojenie projektanckim żądzom, ale nie z Nicem Poulsonem takie numery. On w ramach będącego tematem dzisiejszego wstępu hobby – słuchanie muzyki – powołał do życia inny projekt TRILOGY, penetrujący dział urządzeń generujących owe fale dźwiękowe, a dzięki pozytywnemu odbiorowi przez rynek głównego nurtu działalności, miał odpowiednie zaplecze do eksperymentów. I dlatego chcąc zaspokoić naszą ciekawość, jak wygląda ta druga linia kłębiących się w głowie Nica myśli, z dużą przyjemnością odebraliśmy telefon od wrocławskiego dystrybutora – Moje Audio, z propozycją zmierzenia się z phonostagem gramofonowym TRILOGY 907.
W dobie nadmuchiwania konstrukcji w zależności od pozycjonowania w cenniku, TIYLOGY 907 jest o dziwo bardzo kompaktowym urządzeniem z wydzielonym do osobnej obudowy zasilaniem. Mała i płaska skrzyneczka wydrążona z puca aluminium, będąca domkiem dla sekcji przedwzmacniacza jest bardzo ustawna nawet w najbardziej zatłoczonym ołtarzyku audiofila. Zaś spakowana w osobny garnitur sekcja zajmująca się życiodajnym prądem – pamiętajmy, że to konik Nica Poulsona – dzięki sporej długości przewodu łączącego obie konstrukcje, pozwala na swobodne usytuowanie jej w otchłani kłębowiska kabli za sprzętem – nie mówię, że tak ma być, ale czasem inaczej się nie da. Ów dozownik prądu z racji prozaiczności swojego istnienia uzbrojono jedynie w gniazdo sieciowe IEC i wielopinowy terminal połączeniowy z głównym elementem konstrukcji – układami elektrycznymi. Jak zdążyłem wspomnieć, serce urządzenia spakowano do wydrążonego z kostki aluminiowej płaskiego podłużnego placka, który dla przełamania monotonii otrzymał trzy podfrezowania górnej płaszczyzny. Front również bez szaleństw zdobi jedynie logo marki w lewym górnym rogu i w podobnym jak na górnej części obudowy pojedynczym frezie czerwoną diodą sygnalizującą włączenie do sieci. Tylna ścianka jest typowa dla przedwzmacniaczy gramofonowych i została wyposażona w terminale wejściowe i wyjściowe RCA, śrubę uziemienia i zamontowany na stałe przewód łączący z zasilaczem. Z uwagi na stosunkowo niewielkie rozmiary 907-ka wszystkie mikroprzełączniki dopasowujące urządzenie do zamontowanej na współpracującym gramofonie wkładki – MM i MC – skrywa pod spodem. Pierwszy kontakt organoleptyczny może wprowadzać w błąd, sugerując niewielką masę, co mogłoby skutkować przestawianiem pudełek przez oporne na wyginanie interkonekty, czy kabel sieciowy, ale proszę się nie martwić, stacjonujące u mnie Harmonixy są wrednie sztywne i podczas kilkudniowego słuchania nasz bohater nawet przez moment nie poddał się ich naporowi.
Na początku muszę zdradzić, że to nie był mój pierwszy kontakt z rzeczonym phono TRILOGY. Pierwsze lody przełamywaliśmy podczas wrocławskiego spotkania z cyklu „Audiofil”, gdzie bez najmniejszych kompleksów wespół z dobrze zestawionym setem gramofonowym stawiał do pionu mocno wychwalany w świecie audio streamer plików. Zaskoczenie było na tyle duże, że nie omieszkałem oznajmić tego dystrybutorowi, który od lat znając moje postrzeganie obu formatów, postanowił sprawdzić, czy początkowe „łał” jest krótkoterminowym zauroczeniem, czy raczej normą tego produktu. Gdy stawiałem bohatera dzisiejszego spotkania na docelowej platformie, zerknąłem na sąsiadującą z nim referencyjną katowicką Therię i nie powiem, wezbrały we mnie lekkie pokłady niepokoju, które natychmiast starałem się tłumić, przywołując na myśl wieczorek zapoznawczy – ups, to był prawie cały sobotni dzień. Nie walcząc zbyt długo z wewnętrzną tremą, na Feickercie „Twin” wylądowała pierwsza z brzegu płyta. To co prawda było jakieś stare tłoczenie, ale bez szaleństw realizacyjnych, raczej jako ciekawy wsad muzyczny, a to nieco utrudnia proces weryfikacji umiejętności we wzmacnianiu takich niewielkich sygnałów elektrycznych, jakie generuje wkładka. Oczywiście pewne aspekty jak rozdzielczość, temperaturę, czy ciężar grania da się określić i było bardzo dobrze, ale słabo zrealizowany materiał mocno uśrednia końcowe efekty soniczne zestawu, a przecież dostarczony do testu produkt zasługiwał na coś więcej niż tylko posłuchanie jak ładnie gra. Dlatego też kolejną pozycją byli wydani przez oficynę ECM Enrico Rava i Dino Saluzzi w kwintecie z krążkiem „Volver”. Zanim przejdę do wniosków, chciałbym zaznaczyć, że w swoim dorobku zabawy z przedwzmacniaczami gramofonowymi słuchałem już kilkunastu konstrukcji, z czego większość była co najmniej dobra, ale zawsze jakoś korelowała z pozycją zajmowaną w ogólnie przyjętym przez branżę kanonie żądanych cen. A tutaj? Ludzie, albo Nic chcąc wejść na rynek lekko przesadza z tymi zaniżonymi cenami w stosunku do jakości dźwięku – przypominam test filtra sieciowego MINISUB AXIS, albo jest cichym wolontariuszem wyzyskującego nas świata audio. Pre gramofonowe za ok. 12 tysięcy złotych, a zmusza mnie do kilkukrotnego przełączania, pomiędzy stacjonującą u mnie, kreślącą standardy wysokiej jakości przetwarzania drgań igły Therią, by dokładnie przyjrzeć się naprawdę niewielkim różnicom. I to nie jakiś degradującym aspektom tylko niuansom, zmieniającym nieco postrzeganie wizji analogu jako ciepłego – o tym trochę później, ale nadal rozdzielczego. Specjalnie nie obchodzi mnie jak to odbierzecie, ale tego czarnego krążka słuchałem trzykrotnie z rzędu i o dziwo za każdym razem ciszej niż poprzednio. Nie za bardzo wiem jak to wytłumaczyć – wróć, oczywiście że wiem, to pewien zarezerwowany dla najlepszych produktów poziom rozdzielczości zmusza nas do takich ruchów. Gdy coś gra z lekką tendencją szybkiego przypodobania się słuchaczowi, stara się nasycać dominujące źródła pozorne tak, by były głównym bohaterem spektaklu muzycznego, co w konsekwencji zmusza nas do podkręcania gałki volume, umożliwiając tym sposobem usłyszenie, co mają do powiedzenia muzycy z tylnych formacji. Tymczasem wspomniana rozdzielczość pozwala, ba nawet zmusza do zmniejszenia generowanych przez głośniki decybeli, gdyż im delikatniej swoim instrumentem atakuje nas front men, tym więcej dobiega do nas niuansów z głębi sceny. Nagle okazuje się, że dany, nawet często słuchany krążek jeszcze nigdy nie stwarzał takich możliwości zaistnienia artystom drugoplanowym, pozycjonując ich daleko za linią kolumn, bez najmniejszych problemów informując nas, co tam się dzieje, a uwierzcie mi, dzieje się bardzo dużo. Oczywiście warunkiem jest synergicznie i na odpowiednim poziomie wartości sonicznych zestawiona reszta toru, który większość audiofilów bez odpowiedniego punktu odniesienia uważa za osiągnięty. Od razu zaznaczam, że ja również nie doszedłem w analogu do punktu, po przekroczeniu którego niewiele się już zmienia, ale duża ilość osłuchania z zestawami będącymi apogeum obecnych możliwości konstruktorów: napędów, ramion i wkładek, pozwala mi pewne rzeczy nazywać po imieniu. Nie chcę nikomu pozycjonować wyrafinowania posiadanej układanki, ale jeśli kiedykolwiek złapiecie się na tym, że po aplikacji nowego komponentu wielokrotnie odtwarzaną płytę nagle słuchacie ciszej niż dotychczas, nadal wyłuskując wszelkie nawet najdrobniejsze niuanse realizacyjne, będzie to oznaka wzniesienia się o oczko wyżej w rozdzielczości całego seta, czego już teraz wszystkim życzę. Ale do meritum. Rozpoczynający wspomnianą płytę E. Ravy i D. Saluzziego utwór jest wolno snującą się balladą, w odbiór której nasz wyspiarski produkt swoją umiejętnością generowania eterycznych dźwięków wprowadza tak często poszukiwany przez słuchaczy pierwiastek „X”. Początkowa solówka Saluzziego w każdej następnej frazie próbuje rozmawiać z wtórującymi jej instrumentami, które dzięki będącym mottem życiowym Manferda Eichera z ECM-u staraniom zawieszenia muzyki pomiędzy kolumnami w formacie 3D i przy pomocy angielskiego phonostage’a zdają się osiągać taki sposób prezentacji. Największe wrażenie z tego krążka, to barwa i plastyczność trąbki (E.Rava), mieniące się milionem iskierek talerze (B. Ditmas) i eterycznie rozbrzmiewający w oddali bandoneon (D. Saluzzi), nie zapominając oczywiście o reszcie składu – gitara (H. Pepl) i kontrabas (F.Di Castri), który w żaden sposób nie odstawał umiejętnościami od wspomnianej trójki. Pozostając nadal w muzyce jazzowej, zmieniając jednak nieco klimat na zdecydowanie bardziej ekspansywny (koncertowy, lekki free jazz), sięgnąłem po pozycję, która w zeszłym roku posłużyła mi jako materiał testowy dla obecnie używanego przeze mnie przedwzmacniacza z Katowic. Już kilkukrotnie próbowałem powtórzyć atmosferę tamtego dnia, ale zawsze odczuwałem sporo niedociągnięć, może nie degradujących dane urządzenie, ale mocno zwężające spektrum informacji o specyfice głównych instrumentów (dla mnie ważnych) tej kompilacji, jakimi są saksofon tenorowy i klarnet basowy, obsługiwane przez front-mena David’a Murray’a. Ową zatytułowaną „In Our Style” płytę firmują dwaj muzycy – wspomniany David Muray i Jack – nie mylić ze mną – DeJohnette, a jej wydaniem zajęła się japońska oficyna DIW. Ta podobnie pieczołowicie podchodząca do realizacji jak znany wszystkim monachijski ECM wytwórnia, dzięki ponadprzeciętnie oddającemu założenia realizatorów urządzeniu znad Tamizy, kolejny raz pozwoliła mi zatracić się w tej bijącej koncertową atmosferą muzyce. Próbując przedstawić kilka przemawiających za angielskim phono aspektów, zwróciłbym uwagę na bardzo dobrą rozdzielczość i oddech, pozwalające bez najmniejszych problemów wychwycić wibracje stroika obu wspomnianych instrumentów. Oczywiście w szybkich pasażach jest to jednolity dźwięk, ale częste na tej płycie wolne frazy dęciaków dają popis wibracji wydobywającego się z nich powietrza, co dla smakosza podobnych smaczków jest kropką nad „i” w przyswajaniu muzyki. Do tej pory nic nie wspominałem o sposobie prezentacji sceny muzycznej, ale sądziłem, że przytyk do konstruktora mówiący o zaniżaniu cen swoich produktów, jest wystarczającym dowodem na nietuzinkowość konstrukcji, która relacją ceny do jakości dźwięku – nie mogę napisać walcuje konkurencję, gdyż byłbym niewiarygodnym hejterem z podrzędnego forum o audio – może być trudna do pokonania. Oczywiście wszystko zależy od konfiguracji, ale jestem pewien, że wysoki poziom wyrafinowania 907-ki poradzi sobie nawet w „najcięższych” dla niego zestawieniach, które teoretycznie nie spełniając jego norm jakościowych, w konsekwencji pokażą swoje inne, dotąd nieosiągalne oblicze. Ale do rzeczy w kilu zdaniach. Rozlokowanie źródeł pozornych to pierwsza liga, czyli szczelnie wypełniona, ograniczona jedynie tylnymi ścianami głębia (1.5 metra za kolumnami), a szerokość w zależności od realizacji potrafi zaprezentować się nawet poza zewnętrznymi rubieżami kolumn. Idźmy dalej. Nie wiem czy pamiętacie, jak odsunąłem na później porównanie temperatury grania produktu z Anglii do katowickiej Therii, ale zrobiłem to celowo. Po kilkudziesięciu przesłuchanych płytach widzę bardzo niewielkie, nie szkodzące, będące co prawda odstępstwem od założeń wierności, ale czasem bardzo pożądane różnice pomiędzy nimi, za które niestety w procesie ich wyeliminowania trzeba sporo zapłacić. Te występujące w obu konstrukcjach odmienności, to lekkie dociążenie dźwięku 907-ki na przełomie basu i środka pasma, przy słodzącym całość muśnięciu górnego zakresu. W konsekwencji ma to delikatny wpływ na ostrość konturów spektaklu muzycznego, ale po takiej dawce przyjemności i zerknięciu na cenę urządzenia, wydaje się to być bardziej plusem niż minusem. Dodatkowo przypominam o stopniu wyrafinowania systemu, który jest w stanie wykazać jakiekolwiek zmiany w płynącej w eterze muzyce. Z perspektywy czasu sądzę jednak, co ja mówię, wiem to na pewno, że lekkie dodanie pudła w grze kontrabasu i odrobina ogólnie pojętej słodyczy całości pasma bez bezpośredniego porównania jeden do jeden – ja miałem to szczęście, albo nieszczęście – jest ciężkie uchwycenia, co wyraźnie sygnalizowałem na początku. Opisując całościowo prezentację widma częstotliwościowego, jakie prezentuje phono Nica Poulsona, zacznę od basu, który mocno i nisko osadzony jest dość twardy, a zahaczając nieco o średnicę, pomaga dźwiękowi nabrać masy i zbliżyć się tym sposobem do często oczekiwanego przez populację słuchaczy czarnych krążków efektu nasycenia, co i ja odebrałem z dużą dozą przyjemności. Jednak przypominam, że jest to tylko pewien niuans będący sznytem danej konstrukcji, a nie permanentnie doskwierający problem. Jeśli chodzi o wysokie tony, to kolor złota jaki prezentują w kontekście całości, odpowiada mi zdecydowanie bardziej, niż szalejące i wszechobecne bezduszne blade cyknie, co pod względem jakości oferowanego dźwięku – czego cena zdaje się nie odzwierciedlać – czyni całość spójnym brzmieniowo produktem z wysokiej półki. Nie wiem co teraz zrobi konkurencja, ale przeskoczenie propozycji z wysp brytyjskich nie będzie prostą sprawą, choć życzę jej i sobie co najmniej tak dobrych pomysłów, aby mogły nawiązać walkę brzmieniową przy tak dobrze skalkulowanej dla klienta cenie.
Czasem w życiu recenzenta przychodzi moment refleksji co byłoby gdyby i wydaje mi się, że jestem właśnie w podobnym momencie, ale na szczęście mam co mam i dobrze mi z tym. To naprawdę zaskakujące, że podobne zaawansowanie jakości prezentowanego dźwięku można zaproponować już na takim poziomie cenowym. Czy to kwestia braku wiedzy, że można sporo więcej zażądać? Nie wiem, ale po zapoznaniu się z produktem z głównej gałęzi działalności firmy (zasilanie) nie sądzę, gdyż tamta oferta jest równie rozsądnie wyceniona. Myślę, że takie podejście jest możliwe tylko w przypadku osiągnięcia pełnej satysfakcji z dotychczasowego życia i zdroworozsądkowej, pozwalającej przyzwoicie żyć kalkulacji poniesionych kosztów do ceny końcowej. Sporą swobodę w wycenianiu produktów daje z pewnością brak nacisków na odcinanie kuponów przez zarządy dużych koncernów i unikający wpuszczania w koszty audiofilskiej nowomowy – czego ta ja nie wymyśliłem – szacunek do samego siebie. Tytułowy phonostage z Anglii, będący uboczną działalnością Nica Poulsona stanął do walki jak równy z równym, a patrząc na ten pojedynek przez pryzmat czterokrotnej różnicy w cenie, jest zwycięzcą. Oczywiście w wartościach bezwzględnych wynik kształtuje się nieco inaczej, niestety jest on okupiony sporymi wydatkami, które dla jednego są warte poniesienia, a dla innego najnormalniej w świecie nie. I nie sposób się z tymi postawami kłócić, kto ma rację, gdyż tak jak w życiu codziennym bywa, tak i tutaj wszystko zależy do punktu odniesienia, a ten jest bardzo różny. Niestety w końcu przyszedł czas na przekazanie Marcinowi pałeczki oceny wartości sonicznych produktu Trilogy. Będzie brakować mi tej słodyczy i lekkiego wysycenia podczas słuchania ulubionych płyt, co w żaden sposób nie wpływało na żywiołowość i otwartość grania. Sądzę, że niewielu znajdzie się takich, którzy będą narzekać na cokolwiek podczas kontaktów z 907-ką, chyba że docelowy tor w jakim ma wystąpić będzie mocno obciążony przypadłością ogólnie zwaną „bułą”, a przypominam, że u siebie stawiam na barwę i ta dodatkowa jako ogólny sznyt testowanego produktu była odczuwalna in plus. W innym przypadku, czyli w zdroworozsądkowo zestawionej konfiguracji, raz wpięty w tor prawdopodobnie pozostanie tam na stałe, gdyż przymusowe rozstanie może zakończyć się odłożeniem całego seta analogowego na bok, aż do powrotu na półkę tego skromnie wyglądającego, ale z wielką energią do grania phonostage’a marki Trilogy model 907.
Jacek Pazio
Elektronika Reimyo: System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio; Solid Base VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II, platforma antywibracyjna Audio Philar, Franc Audio Accessories
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
Napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
Ramię: SME V
Wkładka: Dynavector XX-2 MKII
Przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 2
Sytuacja, gdy sam projektant i zarazem właściciel marki oficjalnie przyznaje, że całe przedsięwzięcie traktuje na zasadzie hobby i odskoczni od głównego zajęcia nie zdarza się zbyt często. Ot bez zbędnego zadęcia po prostu mówi, że to co znajdziemy w katalogu powstało praktycznie wyłącznie dla jego i ma nadzieję również nabywców … przyjemności. Tak właśnie jest w przypadku urządzeń sygnowanych przez Trilogy Audio i stojącego za całym projektem Niciem Poulsonem. Kojarzą Państwo to nazwisko? No właśnie – o Nicu pisaliśmy nie tak dawno przy okazji recenzji ISOL-8 MiniSub Axis. Tym razem skupimy się jednak na urządzeniu bezpośrednio pracującym z sygnałem audio i to sygnałem możliwie najbardziej organicznym, bo na wskroś analogowym. Panie i Panowie oto przedwzmacniacz gramofonowy Trilogy 907.
Patrząc pobieżnie na gabaryty 907-ki a w szczególności na moduł sygnałowy może nasuwać się pytanie, czy dość nonszalanckie podejście konstruktora nie ma aby odzwierciedlenia w zbytniej miniaturyzacji a co za tym idzie kompromisach dotyczących zarówno użytych komponentów, jak i adekwatnych do rozmiaru, oraz wagi walorów brzmieniowych. Całe szczęście bliższy kontakt organoleptyczny w mgnieniu oka rozwiewa powyższe dylematy. Jednostkę centralną wykonano bowiem z wydrążonego bloku aluminium a dostać się do jej trzewi można wyłącznie od spodu. Tam również umieszczone zostały mikroprzełączniki umożliwiające dopasowanie parametrów pracy urządzenia do podłączanej wkładki. Dodatkowo pomimo mikrej postury masa phonostage’a nie budzi nawet najmniejszych zastrzeżeń a wizja lokalna wnętrza wykazała naprawdę śladowe ilości audiofilskiego powietrza. Wyjaśniła też kwestę wyraźnego nagrzewania się obudowy, która jak widać na załączonych zdjęciach pełni również funkcję radiatora dla stopnia wyjściowego. Uważni czytelnicy z pewnością zwrócili uwagę na dość charakterystyczną symetrię i pełne odseparowanie płytek odpowiedzialnych za obróbkę sygnału dla lewego i prawego kanału, co znajduje odzwierciedlenie na ściance tylnej. Układ gniazd wejściowych i wyjściowych jest bowiem adekwatny do ukrytych wewnątrz obudowy układów, dla tego też interfejsy we/wy dla każdego z kanałów ulokowane są obok siebie a oś symetrii wyznacza śruba uziemienia i zamontowany na stałe przewód zasilający zakończony wielopinowym wtykiem.
Zarówno powierzchnia górna, jak i front zostały poddane bardzo delikatnym zabiegom dekoracyjnym objawiającym się płytkimi podfrezowaniami. Dodatkowo na froncie umieszczono logo i nazwę modelu, oraz niewielką rubinowo – czerwoną diodę informującą o doprowadzeniu życiodajnej energii z zasilacza. Nad samym zasilaczem nie ma się co rozwodzić. Jego obudowę wykonano z giętych płatów szczotkowanej blachy a pod minimalistyczną powłoką umieszczono dwa toroidy i parę solidnych kondensatorów. Krótko mówiąc solidna, inżynierska robota z brakiem jakichkolwiek oznak zarówno zbytnich oszczędności, jak i ewentualnego szaleństwa. Ot, idealny przykład zdroworozsądkowego myślenia, gdzie marnotrawienie środków na elementy i tak z reguły zalegające głęboko poza linią frontu nie leży w czyimkolwiek interesie.
Przejdźmy zatem do opisu walorów sonicznych. O ile pierwszy kontakt wzrokowo – nauszny z 907-ką mieliśmy okazję zaliczyć podczas szóstego spotkania z cyklu Audiofil we Wrocławiu, to jednak wyjazdowe odsłuchy rządzą się zupełnie innymi prawami, aniżeli prowadzone w zaciszu własnych czterech ścian. Całkowicie nieznane pomieszczenie, system stanowiący kolejną zagadkę i jedynie okablowanie Harmonixa, o którym możemy powiedzieć, że „co nieco” wiemy dały nader ciekawy efekt. A przepraszam połowa systemu korzystała z uzdatnionego przez ISOL-8 MiniSub Axis prądu. Całe szczęście polski dystrybutor prezentowanych marek – wrocławskie Moje Audio hotelowy debiut potraktowało jedynie w kategoriach informacyjno – poznawczych i ledwie kilkanaście dni po naszej wizycie we Wrocławiu mogliśmy w dalece bardziej kontrolowanych warunkach zapoznać się z brytyjską myślą techniczną.
Nad tytułowym phonostagem przez pierwsze kilkanaście dni pastwił się Jacek i co ciekawe przez ten czas niespecjalnie chciał się chwalić własnymi wrażeniami, tylko tajemniczo się uśmiechał. Mając na uwadze nasze dość diametralnie różniące się upodobania muzyczne wolałem nie zgadywać czy przysłowiowy banan malujący się na twarzy oznacza idealne wpasowanie w jego gusta, czy też zupełnie coś innego. Dla tego też uzbroiłem się w cierpliwość i grzecznie czekałem na swoją kolej.
Kiedy tylko dostałem w swoje ręce przedwzmacniacz Trilogy postanowiłem jednak zbytnio się nie ekscytować i na początek pozwoliłem mu zastąpić lampowe Octave Phono Module, przez kilka godzin popracować na „jałowym biegu” w celu akomodacji w nowym systemie i osiągnięciu odpowiedniej stabilności termicznej. Dość jednak trzymania Państwa w niepewności. Na talerzu potężnego Transrotora La Roccia Reference wylądował dość stonowany, przynajmniej jak na mnie, album „Re-Machined: A Tribute to Deep Purple’s Machine Head” rozpoczynający się nieśmiertelnym „Smoke on the Water” w interpretacji samego Carlosa Santany a kończący się … i w tym momencie, to co napiszę może być uznane za świętokradztwo, ale zdecydowanie bardziej podobającym mi się aniżeli wersja oryginalna „When a Blind Man Cries” w wykonaniu Metallicy. Gdybym nie widział co gra i ile ten przedwzmacniacz kosztuje to proszę mi wierzyć na słowo obstawiałbym niemalże w ciemno, że za fenomenalnie dynamiczny, soczysty a przy tym charakteryzujący się ponadprzeciętnym rozmachem i klarownością dźwięk odpowiedzialna jest zdecydowanie bardziej okazała a przy tym oscylująca ceną w przedziale 20 – 40 kzł konstrukcja. Tak jest, ani się Państwu nie przewidziało, ani w powyższych ramach kwotowych nie nastąpiła nawet najmniejsza pomyłka. Trilogy po prostu gra z finezją i klasą odwrotnie proporcjonalną do własnych gabarytów i całkowicie nieosiągalnie dla konstrukcji w podobnej cenie. Wzmacniając mikrosygnały z rewelacyjnej wkładki ZYX 4D (powoli zaczynam się uzależniać od jej brzmienia) doprawiał je taką ilością najczystszej energii i adrenaliny, że nie sposób było usiedzieć w miejscu. Jeśli tylko wśród misternie wytłoczonych rowków znajdowała się choćby śladowa ilość rytmu, to 907-ka momentalnie odrestaurowywała go, obudowywała tkanką i sprawiała, że nawet anemiczne do tej pory realizacje potrafiły uderzyć z siłą i szybkością, jakiej nie powstydziłby się sam Chuck Norris i to za swoich najlepszych lat. Nie wierzycie? Aby to zweryfikować osobiście, a więc na własnych trzewiach, polecam włączyć ostatni album Rodrigo y Gabrieli „9 Dead Alive” – to, co potrafi wykrzesać z dwóch gitar ww. parka przekracza ludzkie pojęcie. Jednak z pomocą tytułowego malucha każde trącenie struny, każde uderzenie w pudło brzmi tak, jakbyśmy siedzieli maksymalnie w trzecim rzędzie podczas ekskluzywnego, granego dla garstki wybrańców koncertu. Co ważne nie ma mowy o sztucznym, karykaturalnym epatowaniu detalami, czy ofensywną hiper, czy też nad-rozdzielczością, gdyż tego typu wątpliwe atrakcje bardzo szybko się nudzą a poza tym równie szybko prowadzą do migreny. A tym razem nic nie ulega nadmuchaniu, przeskalowaniu a jedynie my – słuchacze, ba rzekłbym nawet, że uczestnicy spektaklu przybliżamy się, skracamy dystans dzielący nas i grających niemalże na wyciągnięcie ręki muzyków. Otrzymujemy dawkę najczystszej energii, jakby wewnątrz obudowy zasilacza nie pracowały dwa toroidy a zminiaturyzowany reaktor atomowy zdolny w ułamku sekundy zapewnić prąd średniej wielkości miastu.
Na zdecydowanie bardziej stonowanym, a przy tym zarejestrowanym z o niebo większą starannością materiale, jak „Vägen” Tingvall Trio, czy „Liberetto II” Larsa Danielssona do głosu dochodziła niesamowita precyzja i przestrzenność dźwięku. Coś podobnego miałem okazję obserwować np. podczas testów Phasemation EA-1000, co dość wyraźnie wskazuje na ponadprzeciętne możliwości brytyjskiej konstrukcji w tej materii. Dodając do tego nasycenie i masę, zwartość i nazwijmy to lapidarnie „konkretność” dźwięku otrzymujemy obraz całkowicie zaskakujący. Sam w pewnym momencie przyłapałem się na tym, że całkowicie zaprzestałem podchodzić do prowadzonego testu w sposób pragmatyczny i przemyślany, gdyż zamiast sukcesywnie odhaczać kolejne, ustalone na wcześniej stworzonej playliście „sample” praktycznie każdej, położonej na Transrotorze płyty słuchałem od pierwszego do ostatniego utworu. Po prostu nie wyobrażałem sobie sytuacji, aby po jednym, góra dwóch utworach wstać, podnieść ramię gramofonu, schować płytę do koperty i włączyć kolejną pozycję z listy. To tak, jakby w trakcie kameralnego koncertu ostentacyjnie wyjść na papierosa, albo zadzwonić.
Wspomniana wcześniej rozdzielczość i dbałość o stabilne, bardzo precyzyjne ogniskowanie źródeł pozornych nie przeszkadzała i nie odbierała przyjemności podczas odtwarzania starszych, nieraz lekko sfatygowanych nagrań z lat 60-ych i 70-ych ubiegłego wieku. Nawet pierwsze tłoczenia „Dziwny jest ten świat” Niemena, czy „Korowodu” Marka Grechuty zachowały swój lekko nostalgiczny charakter. Oczywiście szumy i nieuchronne przy tego typu „pamiątkach z dzieciństwa” trzaski były doskonale słyszalne i nie sposób byłoby je pominąć, bądź zignorować, to zamiast razić, czy też być piętnowane przez zbytnio analityczny, bądź zachowawczy pod względem emocji preamp stanowiły integralną, nierozerwalną część całości. Świadczyły o ich autentyczności, prawdziwości – niczym drobne zmarszczki wokół oczu ukochanej osoby.
Trudno jednoznacznie sklasyfikować Trilogy 907 pod względem temperatury prezentowanego dźwięku. Niby mamy do czynienia z urządzeniem na wskroś muzykalnym, ale jednocześnie niezwykle rozdzielczym i transparentnym, które z jednej strony stara się zbytnio nie ingerować we wzmacniany sygnał, lecz jednocześnie sprawia, że brzmi on nieporównywalnie lepiej od tego, co jest w stanie zaoferować podobnie wyceniona (a czasem sporo droższa) konkurencja.
O ile wyjazdowy odsłuch we Wrocławiu wzbudził nasze zainteresowanie debiutującą na polskim rynku marką Trilogy, to dopiero niniejszy test jakże niepozornego przedwzmacniacza gramofonowego o symbolu 907 uświadomił zarówno mi, jak i z tego co napisał Jacek również i jemu, jaki potencjał kryje się wewnątrz tych zgrabnych urządzeń. Jeśli tylko pozostałe propozycje sygnowane przez Nica Poulsona oferują podobnie fenomenalne brzmienie przy równie dumpingowych cenach, to szansa na stworzenie iście high-endowego systemu będzie dla większości miłośników najwyższej jakości dźwięku praktycznie na wyciągnięcie ręki.
Marcin Olszewski
Cena: 11 900 PLN
Dystrybucja: Moje Audio
Dane techniczne:
Wymiary modułu przedwzmacniacza (SxGxW): 150 x 220 x 38 mm
Wymiary modułu przedwzmacniacza z uwzględnieniem terminali (SxGxW): 150 x 235 x 38 mm
Waga modułu przedwzmacniacza: 2.0 kg
Wymiary zasilacza (SxGxW): 132 x 225 x 57 mm
Waga zasilacza: 2.85 kg
Wymiary opakowania transportowego (SxGxW): 330 x 290 x 195
Waga opakowania transportowego: 5.9 kg
Pobór mocy: 10 W
Wejścia: para RCA
Wyjścia: para RCA
Impedancja wejściowa: 47kΩ (regulowana)
Pojemność wejściowa: 100pF (regulowana)
Wzmocnienie: 50dB, 64dB, 70dB (regulowane)
Pasmo przenoszenia (zgodnie z krzywą RIAA): 20-20kHz +/- 0.25dB
Impedancja wyjściowa: 150 Ω
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– DAC: ModWright Elyse
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor La Roccia Reference + ZYX 4D
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Octave Phono Module; RCM Sensor Prelude
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5
– Przedwzmacniacz liniowy: Accuphase C-2120
– Wzmacniacz mocy: Accuphase A-36
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3; Audio Philar Modern Line III
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips