Opinia 1
Zarówno same nazwy marek, jak i będących w ich portfolio produktów ze zrozumiałych względów są bardzo istotnymi zabiegami marketingowymi. Z jednej strony dobrze byłoby łatwo wpadać w ucho i na długo pozostać w podświadomości klienta, ale należy też uważać, by zbyt wysoko stawiającym poprzeczkę ciągiem głosek nie popaść w megalomanię. Oczywiście można byłoby w nieskończoność rozpatrywać zasadność przybierania nazw znanych na całym świecie ikon kompozytorskich przez relatywnie niedrogie i często jedynie poprawnie grające komponenty audio, ale patrząc z drugiej strony, każdy z konstruktorów swoje dziecko prawie zawsze uważa za coś wyjątkowego, dlatego trudno dziwić się podobnym wyborom. Na szczęście nie mi osądzać podobne decyzje, jednak gdy po majowej wystawie w Monachium okazało się, iż do rodzimej dystrybucji (RCM) ma trafić marka odwołująca się swą nazwę do nazwiska najsławniejszego w dziejach techniki uczonego, z niecierpliwością odliczałem dni do możliwości konfrontacji przybranego szyldu z rzeczywistymi zdolnościami generowania muzyki. Tak więc, bez zbytniego rozwadniania tekstu, zapraszam wszystkich na spotkanie z niemieckim producentem elektroniki ukrywającym się pod dumnie brzmiącą nazwą Einstein i broniącym jego honoru, rozpoczynającym ofertę tranzystorowym wzmacniaczem zintegrowanym The Tune.
Spoglądając na bryłę Einsteina, nie sposób się nie zorientować, iż design daleki jest od stereotypowych niemieckich projektów, oferując dość spokojne połączenie czarnego akrylowego frontu i aluminiowych bocznych radiatorów z satynową szarością reszty obudowy. Powiem więcej, jako kontynuacja trendu oazy wyciszenia wizualnego wspomniany front oprócz występującego jako nakładka na aluminiowy panel akrylowego płata w swej centralnej części proponuje nam jedynie stosunkowo nieduże, ale za to bardzo czytelne okienko dotykowego wyświetlacza, całkowicie pozbawiając nas widoku jakichkolwiek manipulatorów, kierując nasze zainteresowanie ku utrzymanemu w podobnej stylistyce pilotowi. Przyznacie, że to dość rzadki widok. Zanim dotrzemy do tylnego panelu przyłączeniowego, przemierzamy wspomniane czarne żebra bocznych radiatorów i uzbrojoną w dwa eliptyczne, zabezpieczone ażurową siatką otwory chłodzenia grawitacyjnego płytę górną. Ściana tylna oferuje z lewej strony pojedynczy zestaw terminali głośnikowych i umieszczone pod nimi zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilające, a od centrum na prawo baterię przyłączy w standardzie RCA z przelotką i wejściem na dedykowany wkładkom MM i MC przedwzmacniacz gramofonowy z umieszczonym na samym skraju śrubowym zaciskiem uziemienia. Ale to nie wszystko co może zaoferować na opisywany produkt, gdyż na życzenie możemy zamówić wersję z wejściami cyfrowymi. Niestety dostarczony do testu egzemplarz nie posiadał takiego modułu, co zgrabnie ukrywała stosowna zaślepka. I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o walory wizualne The Tune, co nieubłaganie zmusza nas do zapowiedzianej konfrontacji nazwy z możliwościami sonicznymi, na co oczywiście serdecznie zapraszam.
Jeśli choćby zdawkowo czytacie moje teksty, z łatwością powinniście przypomnieć sobie ostatnią osobistą wizytę w Katowicach związaną właśnie z tytułowym bohaterem dzisiejszej pogadanki. Jak to zwykle bywa w takich wypadach, z powodu zbyt wielu zmiennych raczej unikam dogłębnych analiz, ale bez względu na owe postanowienie jedno z całą świadomością mogłem powiedzieć: „witamy RCM w strefie muzykalności i barwy”. Oczywiście trochę złośliwie naciągałem fakty, gdyż katowicki dystrybutor będąc niezaprzeczalnym mentorem techniki analogowej dzięki baterii gramofonów, ramion i wkładek raczej nie ma problemu z osiągnięciem jakiejkolwiek temperatury i homogeniczności grania, ale gdy przed pojawieniem się najnowszego produktu z Niemiec musiał trochę się nagimnastykować zestawiając trafiający w moje gusta system, to teraz tak hołubioną przeze mnie barwę najnowszy dystrybuowany brand oferuje już w standardzie. Co ciekawe, przy zdecydowanie mocniejszym niż moje dzielone wzmocnienie sfokusowaniu na ciężarze i gęstości grania testowanego wzmacniacza, nie tracimy otwartości w górze pasma, otrzymując dużo informacji o ilości i jakości przepuszczonych przez stół mikserski czy to blach, czy najprzeróżniejszych dzwonko-podobnych akcesoriów. Oczywiście wszystko egzystuje w narzuconej przez konstruktora, ciepłej poświacie, ale nie odczułem jakiegokolwiek ograniczenia w tym aspekcie, a na to jestem bardzo uczulony. Wtrącając kilka słów o średnicy, nie mogę nie pochwalić jej za nadawanie głosom ludzkim sprawiającego wiele przyjemności wysycenia, co z premedytacją wykorzystałem, serwując sobie pełen krążek „Pieśni do Sybilli” Jordiego Savalla. Rzekłbym nawet, iż ta integra w tematach wokalistyki, czuje się jak ryba w wodzie i jeśli ktoś w swoich zbiorach płytowych preferuje taki rodzaj muzyki, z całą stanowczością już teraz mogę zachęcić go, do zakosztowania niskich głosów męskich przefiltrowanych przez wzmacniacz marki Einstein. Jak widać po tej skrótowej analizie, mamy do czynienia z urządzeniem raczej sprawiającym przyjemność podczas słuchania, aniżeli stawiającym słuchacza na ostrzu noża analityczności, której co prawda w estetyce złota, ale również nie brakuje. Gdy nasyciłem swe narządy słuchu dźwiękami w kubaturze kościelnej, przyszedł czas na może nie mainstreamowy, ale nadal solidny, bo ECM-owski jazz Bobo Stensona z zaprzyjaźnionymi muzykami. Oczywiście nie był to przypadek, tylko chęć potwierdzenia wcześniejszych tez o dźwięczności przeszkadzajek perkusisty i z przyjemnością muszę powiedzieć, że się nie zawiodłem. Niestety gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą i gdy coś wychodzi lekko przed szereg, prawie zawsze odbija się to w innym rejonie analizowanych aspektów. Chodzi mianowicie o spowodowaną zdecydowanym zwiększeniem masy dźwięku utratę ostrości konturu źródeł pozornych, ale na szczęście bez zbytniego zaburzenia ich lokalizacji, w stylu popadania w grę plamami. Po prostu wokół grających artystów tworzy się lekka aura mgiełki, ale nadal mamy z nimi pełen kontakt słuchowy. Patrząc na to z perspektywy czasu te teoretycznie szkodliwe pogrubienie strun kontrabasu przyniosło sporo dobrego innym generatorom dźwięku, jak klarnet basowy w recitalu Johna Pottera. Tak więc w ogólnym rozrachunku otrzymujemy coś za coś, ale nie powodując przekroczenia cienkiej linii karykaturalności barwowej. Jako ostatni, ale jakże ważny temat, który chciałem opisać, to sposób budowania sceny muzycznej. I tutaj podobnie do reszty punktów testowych, nasz bohater bardzo ochoczo budował ją w głąb i w szerz, pozostawiając muzykom naprawdę sporo jak na startowy model miejsca. I właśnie to prawdopodobnie powodowało owy niczym niezmącony kontakt z muzykami. Gdy tak przerzucałem kolejne srebrne krążki, naszła mnie co prawda tylko dla słuchu, ale jednak samobójcza myśl zaimplementowania ciężkiego brzmienia. I takim oto sposobem nakarmiłem się tym razem dzięki mięsistości dźwięku bardzo przyjemnym darciem gardeł grupy Percival Schuttenbach w repertuarze „Svantevit”. Tutaj muszę się przyznać, że mimo mego konsekwentnego stronienia od takiego podania fraz muzycznych lubię mile się zaskoczyć, co w tej odsłonie miało miejsce. I co najfajniejsze nie była to wokalistyka – jeśli zarejestrowane na płycie odgłosy gardłowe można tak nazwać, tylko ciężkie, wolne i rytmiczne riffy gitarowe podparte stopą perkusji. To był pełen fanu odjazd.
Na koniec zostawiłem sobie przyjemność zakosztowania techniki analogowej wespół z wbudowanym w The Tune phonostage’m. Tak prawdę mówiąc, po analizie za i przeciw samej integry już przed startem pierwszej płyty analogowej mniej więcej wiedziałem, czego można się spodziewać. I oczywiście nie pomyliłem się, gdyż konstruktor idąc tropem całego wzmacniacza nie miał zamiaru popełniać seppuku, wstawiając coś bardzo odstającego od całokształtu urządzenia, tylko kontynuując zaplanowane w procesie projektowym brzmienie, bez najmniejszych oznak doświadczeń na żywym organizmie audiofila zaimplementował idealnie współgrającą z całą konstrukcją płytkę phono. Nie wiem jak Wy, ale ja jestem zdania, że to dobry ruch, gdyż coś o diametralnie innej estetyce grania byłoby odbierane raczej jako potknięcie, a nie sukces. Dlatego gratuluję żelaznej konsekwencji, która po przesiadce na asfaltowe krążki nie dała mi zapomnieć o najlepszych cechach testowanego produktu.
Jak wynika z mojego tekstu, testowany Einstein The Tune dobrze radzi sobie z większością materiału muzycznego w różnej technice odtwarzania. To oczywiście jest pełne maniery mięsistości granie, ale jeśli nie jesteśmy fanami latających żyletek pomiędzy kolumnami, z pewnością skorzystamy z wnoszonego przez niemiecki piec dobrodziejstwa. Jedyną sprawiającą trudności barierą, może być reszta naszego systemu, gdyż wpięcie gościa zza zachodniej granicy w ociężały tor, odbije się czkawką typu ”za dożo cukru w cukrze”. Ale uspokajam, u mnie mimo nastawienia zestawu Reimyo z Trennerami na soczystość brzmienia raczej korzystałem niż traciłem na konszachtach z niemiecką myślą techniczną, co dobrze wróży innym połączeniom. Czy jest w stanie zauroczyć Was? Sporą grupę na pewno, ale tylko pod jednym warunkiem, musicie posłuchać na swoich warunkach.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– dzielony odtwarzacz Cd: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC Milion Maestro
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa), FM ACOUSTICS
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA „SS” i ILTRA „MINI”.
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 2
Pojawienie się nowej na naszym, już i tak nasyconym a jednak wciąż zaskakująco dynamicznie rozwijającym się a przy tym chłonnym, rynku marki budzi zrozumiałe zaciekawienie. Część z nas zaprzęga do pracy którąś z popularniejszych wyszukiwarek i zaczyna wertować wirtualne strony internetu w poszukiwaniu możliwie dokładnych i przy tym choćby noszących śladowe znamiona obiektywizmu opinii. Nie do przecenienia są też przeróżne zdjęcia trzewi, na podstawie których część znawców bez chwili wahania jest w stanie dokonać wnikliwej i autorytatywnej oceny brzmienia praktycznie każdego urządzenia. I prawdę powiedziawszy jest to słuszna opcja, pozwalająca zaoszczędzić nie tylko dużo czasu, siły i nerwów, ale i pieniędzy. Siedzimy sobie bowiem wygodnie przed ekranem komputera, bądź leniwie rozparci w fotelu kiziamy ekran tabletu i już po pierwszym rzucie oka na znalezione w odmętach sieci zdjęcie wiemy, co i jak zagra.
Niestety, pomimo blisko dwóch dekad spędzonych na rozwijaniu pasji audio nie dane mi było zaznać takiego stopnia wtajemniczenia, więc najzwyczajniej w świecie jeśli chcę mieć własne zdanie na temat konkretnego urządzenia, to chciał nie chciał muszę się pofatygować i samemu posłuchać. W dodatku stopień mojej nieufności jest na tyle chorobliwy, że staram się owe odsłuchy prowadzić nie tyle na gościnnych występach, co we własnych czterech kątach. Podobnie było w przypadku wprowadzonej do oferty katowickiego RCMu niemieckiej marki Einstein Audio. Salonowo – wystawowe prezentacje a i owszem były, ale skoro nadarzyła się sposobność do nieśpiesznego poobcowania z uroczą i niepozorną integrą The Tune we własnym systemie, to przecież szczytem nieuprzejmości byłoby zrezygnowanie z takiej okazji, więc nie zastanawiając się zbyt długo przyjąłem pod swój dach otwierającą portfolio producenta zza Odry konstrukcję.
Einstein The Tune wygląda ultranowocześnie a zarazem minimalistycznie. Pozbawiony jakichkolwiek pokręteł i przycisków lekko wypukły, akrylowy front okala satynowa, aluminiowa ramka. Centralnie umieszczony prostokątny, dotykowy ekran umożliwia w pełni komfortową obsługę urządzenia a jego czytelność z pewnością docenią osoby zajmujące z reguły dalekie od elektroniki miejsca odsłuchowe. Widać wszystko co trzeba a jednocześnie nie jesteśmy oślepiani trudną do ogarnięcia liczbą diód bądź jarmarcznych piktogramów. Pełna elegancja. Oczywiście w komplecie znajduje się utrzymany dokładnie w takiej samej stylistyce aluminiowo – akrylowy pilot.
Kątowy profil frontu i wchodząca pod jego górną „nakładkę” płyta górna stanowią optyczne schronienie dla gęstego ożebrowania radiatorów zastępujących konwencjonalne ściany boczne. Zabieg ten zauważalnie uspokaja design urządzenia, jednocześnie nie zmniejszając efektywności odprowadzania ciepła.
Ścianę tylną również utrzymano w eleganckiej czerni. Patrząc od lewej rządek pięciu par interfejsów w standardzie RCA poprzedza poręczne pokrętło uziemienia dedykowane pobliskiej parze wejść do sekcji phono. Oprócz wspomnianego wejścia gramofonowego do dyspozycji pozostają jeszcze trzy pary wejść liniowych, oraz wyjście liniowe. Terminale głośnikowe, choć pojedyncze są solidne a co najważniejsze pozbawione nad wyraz irytujących kołnierzy psujących humor posiadaczom uzbrojonych w idły przewodów głośnikowych. Umieszczone tuz pod nimi zintegrowane z włącznikiem i bezpiecznikiem gniazdo zasilające zamyka litanię przyłączy, W tym momencie wypadałoby jeszcze nadmienić, iż ów włącznik stanowi jedyny sposób na włączenie / wyłączenie The Tune, więc warto pamiętać o tym ergonomicznym drobiazgu przy ustawianiu wzmacniacza w docelowym miejscu.
Patrząc na sprzętowe portfolio katowickiego RCMu spokojnie można uznać, że tranzystorowej integrze Einsteina najbliżej jest estetyką grania do … lampowych Synthesisów. Podobne bogactwo barw, szeroka i daleko sięgająca w głąb scena a to wszystko skąpane w złotych promieniach zachodzącego słońca. W kategoriach bezwzględnych na pewno trzeba wspomnieć o kreślonych lekko pogrubioną kreską konturach źródeł pozornych. Z jednej strony tracimy, czysto teoretycznie, pewną laboratoryjną precyzję w wycinaniu instrumentów i wokalistów z tła, lecz z drugiej zyskujemy coś, co spokojnie możemy określić mianem analogowości. Jest po prostu bardziej naturalnie. W końcu nawet siedząc w dajmy na to piątym rzędzie w filharmonii nie jesteśmy w stanie, ok. – ja nie jestem, wychwycić każdego trącenia struny, momentu delikatnego muśnięcia talerza etc. Podobnie jest właśnie z Einsteinem. Otrzymujemy, bowiem informację i dźwięk idealnie korelujący z doznaniami wizualnymi a przy tym niezaprzeczalnie składający się na spójny obraz muzyczny. Co istotne powyższa maniera nie ani nie zaburza tempa – motoryki, ani tym bardziej nie uśrednia, czy tez nie zaciemnia reprodukowanego obrazu. Nawet na tak eklektycznym i mocno zagmatwanym materiale, jak daleko nie szukając ścieżka dźwiękowa z „300: Rise of an Empire” nie sposób było specjalnie do czego się przyczepić. Oczywiście w porównaniu do ostatnio recenzowanych przez nas na łamach SoundRebels integry Passa INT-250, czy dzielonego, A-klasowego Accuphase’a czuć było, że niepozorny Niemiec jak to się ładnie mówi „chodzi w innej wadze”, ale biorąc pod uwagę jego cenę trudno oczekiwać po nim cudów. Pół żartem, pół serio ciśnie mi się w tym momencie na klawiaturę cytat „To jest miś na miarę naszych możliwości. My tym misiem otwieramy oczy niedowiarkom! Mówimy: to jest nasz miś, przez nas zrobiony, i to nie jest nasze ostatnie słowo!”. Chodzi bowiem o to, że choć The Tune zaokrągla transjenty i sprawia, że akcent położony jest na czysto hedonistyczną przyjemność z odsłuchu, to zdając sobie z tego doskonale sprawę nie jesteśmy w stanie mieć o to do niego pretensji. Zarówno rozdzielczość, jak i gradacja planów są na wysoce zadawalającym poziomie, a że krawędziami dźwięków nie można się ogolić … Cóż, ten typ tak ma i już, więc albo przejdziemy z tym do porządku dziennego, albo będziemy dalej gonić króliczka rozglądając się wśród konstrukcji o zdecydowanie bardziej analitycznej proweniencji.
Jeśli jednak po całotygodniowej gonitwie od naszego, troskliwie i mozolnie budowanego systemu oczekujemy ukojenia i … pewnej dozy optymizmu, to polecam wygodnie rozsiąść się w fotelu i po poddaniu wzmacniacza kilkugodzinnej rozgrzewce posłuchać nagrań obfitujących w partie lokalne. Wcale w tym momencie nie mam na myśli cukierkowych około jazzowych plumkań, które świetnie sprawdzają się w hotelowych windach, bądź wystawach audio (z reguły ratują nie do końca przemyślane konfiguracje sprzętowe), lecz dajmy na to zadziorną „Going To Hell” The Pretty Reckless, czy mroczną i depresyjną „Abyss” Chelsea Wolfe. W obu powyższych przypadkach damskie wokale delikatnie przyobleczone zostały w dodatkową warstwę soczystej i ponętnej tkanki, tzw. ciałka, przez co może nie były już tak „strzygowate”, a więc i doznania natury estetycznej ulegały zauważalnej poprawie. Powyższe dosaturowanie zostało jednak zaaplikowane z umiarem i taktem, przez co uniknięto przesycenia „roztworu muzycznego” i oczywistego w takich przypadkach uśrednienia. Nic z tych rzeczy. Kiepskie realizacje nadal wypadały cienko jak sznurówka a dobre zachwycały od pierwszych taktów, więc o różnicowanie „kaloryczności” materiału źródłowego możemy być tym razem spokojni. Einstein nie próbuje też niejako na siłę wyciągać za uszy ewidentnych niedoróbek, choć też i niespecjalnie się nad nimi pastwi. Ot gdzieś wyparowuje zdolność kreowania trójwymiarowej sceny, całość przybiera szare i szorstkie tonacje a słuchacz średnio po dwóch – trzech utworach zazwyczaj ma już dosyć.
Nawet na jotę od powyższej charakterystyki i firmowego „sznytu” nie odbiega zaimplementowana sekcja przedwzmacniacza gramofonowego. Mocno osadzony w barwie dźwięk wydaje się wprost wymarzonym rozwiązaniem dla posiadaczy niezbyt wyrafinowanych źródeł analogowych. Lekko suchawe i jazgoczące wkładki okraszone zostaną wielce pożądaną dawka muzykalności i analogowych krągłości dając jednocześnie do zrozumienia, że może warto byłoby zainwestować w coś, co w pełni pokaże potencjał niemieckiej konstrukcji.
Integrę The Tune Einstein Audio można uznać zarówno, jako jaskółkę zwiastującą nadchodzące zmiany w utożsamianą z katowickim RCMem estetyką dźwięku, lub, co jest zdecydowanie bardziej prawdopodobnym scenariuszem umiejętne otwarcie ku osobom dopiero wkraczającym w świat zaawansowanego Hi-Fi i High-Endu. Bowiem The Tune ani nie onieśmiela aparycją, ani nie peszy zbyt wyczynowym brzmieniem. Nie jest wymagającym i czasem nawet surowym nauczycielem, lecz raczej stara się z nami zaprzyjaźnić i od pierwszych taktów pokazać, to, co w muzyce jest najpiękniejsze – emocje. Czy nie tego właśnie oczekuje po swoich systemach większość z nas? Zmęczeni po całodziennej gonitwie pragniemy, spokoju i czegoś, co nas oczaruje, uwolni od zgryzot, da wytchnienie. Wszystkie powyższe cechy znajdziecie Państwo w The Tune. Nie wierzycie? To sami posłuchajcie, bo warto.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: RCM
Cena: 27 300 PLN
Dane techniczne:
Moc wyjściowa: 80 W (8 Ω), 130 W (4 Ω)
Stosunek sygnał/szum:
Wejścia liniowe: > 98 dB
Phono MM: > 70 dB
Wymiary (W x S x G): 13 x 43 x 40,5 cm
Waga: 14kg
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Dark Star Silver Shadow + S.M.E M2 + Phasemation P-3G
– Phonostage: Abyssound ASV-1000,
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i, Harmonix Hiriji „Milion”
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra; Skogrand Beethoven
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) / FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips