Opinia 1
Doskonale zdając sobie sprawę jakie zamieszanie każdorazowo wzbudzają testy kabli z górnej, bądź wręcz najwyższej półki jakiś czas temu uznaliśmy z Jackiem, że tego typu emocje trzeba Czytelnikom po prostu z umiarem i wyczuciem dozować. Oczywiście, od strony czysto praktycznej najlepiej byłoby za jednym zamachem ściągnąć audiofilski crème de la crème i przez miesiąc, czy dwa nie zajmować się niczym innym. Potem zamknąć temat i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wrócić do recenzowania pozostałych komponentów egzystujących w systemach audio. Niestety wielce prawdopodobnym problemem byłoby kworum, dla którego mielibyśmy to robić, gdyż nawet nam niezwykle trudno jest wyobrazić sobie sytuację, by ktokolwiek przy zdrowych zmysłach śledził nawet nie z zapartym tchem, ale wręcz umiarkowanym zainteresowaniem serialowego tasiemca, w którym przez kilkanaście odcinków nie ma niczego innego oprócz kabli. Nie ukrywam, że również dla nas taki maraton mógłby się skończyć całkowitym wypaleniem i zmęczeniem materiału. Dlatego też od ostatniego testu przewodu mogącego wzbudzić jakieś większe kontrowersje (Furutech NanoFlux-NCF) wynikające m.in. z kwoty, jaką za ów produkt życzy sobie producent upłynął niemalże kwartał a od ewidentnego topu, czyli głośnikowych Skograndów Beethoven i oszałamiającego kompletu Siltech Triple Crown mniej więcej trzy. Najwyższy zatem czas na kolejną dawkę adrenaliny i znając internetowe realia również całkowicie irracjonalnego hejtu. Wychodząc jednak z założenia, że psy szczekają a karawana idzie dalej nadal, z uporem maniaka uważamy, że aby wyrażać swoją opinię o danym produkcie a tym bardziej go krytykować, wypadałoby mieć go choćby przez chwilę w ręku i po prostu posłuchać. Oczywiście można iść w zaparte i swoje przysłowiowe trzy grosze dorzucać jedynie na postawie zdjęć i stanowiącej nieprzekraczalną, nieosiągalną barierę ceny, pytanie tylko … po co. Czy nie „lepiej milczeć, narażając się na podejrzenie o głupotę, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości”(A.Lincoln)?
Jeśli zastanawiają się Państwo czemu ma służyć ten przydługi wstęp spieszę z informacjami, że w ten sposób uznałem za stosowne przygotować grunt pod dzisiejszego bohatera, a raczej dzisiejszych bohaterów, gdyż zamiast, jak to zwykle ma miejsce, jednej sztuki do naszej redakcji dotarły cztery – pokrywające całkowite zapotrzebowanie na okablowanie zasilające topowe przewody Verictum Demiurg rodzimej „manufaktury” współpracującej z zapleczem technologicznym Commercial Technology Group (CTG Sp. z o.o.). Powyższy cudzysłów pojawił się nie bez przyczyny, gdyż podobnie jak w przypadku Abyssounda, czy G•LAB Design Fidelity działalność sensu stricte audiofilska jest jedynie niewielkim wycinkiem, bądź wręcz ucieleśnieniem hobbystycznych pasji garstki zapaleńców umiejscowionych gdzieś na obrzeżach głównego profilu firmy.
Choć producent już na wstępie chwali się tajemniczą i wywołującą wiadomy uśmieszek tajemniczą „Technologią X” wyraźnie trzeba zaznaczyć, że u podstaw powstania Demiugów leży jednak nie żadne audio voodoo lecz autentyczna wiedza i doświadczenie. Doświadczenie zdobyte w obszarach, gdzie placebo i „snake oil” nie tylko nie mają racji bytu, lecz oznaczają całkowitą eliminację delikwenta. O czym mowa? O projektach z obszarów energetycznych i teleinformatycznych opartych na zagadnieniach przesyłu sygnałów, transferu energii, tłumienia i eliminacji zakłóceń, sterowaniem i propagacją fal, etc. Tutaj nie ma miejsca na „wydaje mi się”, „na granicy percepcji” i inne tego typu zawoalowane zwroty bazujące głównie a czasem wręcz wyłącznie na subiektywnych odczuciach nie popartych żadnymi miarodajnymi pomiarami i niepodważalnymi wynikami. Albo coś działa, albo nie. Ot taka zerojedynkowa rzeczywistość.
Z Demiurgiem jest podobnie a nawet lepiej gdyż o ile przy projektach komercyjnych kalkulacja kosztów jest punktem wyjścia o tyle przy prawdziwym High-Endzie, w którym własne nakłady finansowe mają znaczenie drugo, bądź trzeciorzędne a czasem wręcz są całkowicie pomijalne liczy się jedynie efekt końcowy. Dlatego też, zamiast korzystać z gotowych i obecnych na rynku rozwiązań zdecydowano się na produkcję przewodników według własnej specyfikacji. Same przewodniki wykonywane są ze srebra laboratoryjnej czystości pokrywanego 24-karatowym złotem. Robi się ciekawie? I to jeszcze jak, tym bardziej, że nie rozmawiamy o przewodach sygnałowych, lecz zasilających! W dodatku zamiast standardowej i zdecydowanie prostszej/tańszej produkcji „na zapas” i nawijania „drutów” na szpulę każdorazowo wytwarzane są dedykowane odcinki o ściśle określonych długościach. Podczas dalszej obróbki przewodnikom nadawany jest przekrój prostokątny a następnie poddawane są one długotrwałemu, komputerowo kontrolowanemu procesowi kriogenizacji azotem. Końcową fazą jest ręczna polerka z użyciem precyzyjnej aparatury jubilerskiej.
A teraz dochodzimy do najciekawszego, czyli „magicznej”, wykonanej z egzotycznego drewna Merbau (Intsia bijunga Kuntze lub Intsia palembanica Miq) puszki. Górne i dolne połówki tego dość imponującego nie tylko pod względem gabarytowym, ale i jakości, pieczołowitości wykonania elementu też nie powstają metodami „chałupniczymi”, lecz na zapewniających niezwykłą precyzję obrabiarkach CNC, wykluczane są egzemplarze zawierające wszelkiego rodzaju wady fizyczne, jak i estetyczne (przebarwienia) a następnie są ze sobą parowane zarówno pod względem kolorystycznym, jak i usłojenia. Po wyfrezowaniu firmowego logotypu następuje jeszcze ręczna polerka, złożenie, zalanie jej zawartości żywicą i wieloetapowe olejowanie. Z myślą o przyszłych użytkownikach i jak najdłuższym zachowaniu tych bądź co bądź ozdobnych „muf” w jak najlepszej kondycji nabywcy wraz przewodami otrzymują również preparat do dalszej konserwacji drewna już we własnym zakresie. Oczywistym jest, że tak skomplikowany i pracochłonny proces wydłuża czas realizacji zamówienia w niektórych przypadkach nawet do 90 dni, ale bądźmy szczerzy – przy produktach wykonywanych praktycznie wyłącznie na zamówienie warto uzbroić się w odrobinę cierpliwości.
Jeśli zaś chodzi o samo „nadzienie” puszek, to wiadomo o nim jedynie tyle, że jest to pasywny filtr przeciwzakłóceniowy, który nie przerywając przebiegu żył kabla i nie łącząc się z nim zapewnia jego „cichość”. Całość wieńczy konfekcja najnowszymi wtykami FI-E50 NCF (R) i FI-50 NCF (R) japońskiego Furutecha.
Przewody dostarczane są w eleganckich, zamykanych na zamki szyfrowe, wyściełanych szarą gąbką walizkach wraz ze wspomnianym preparatem konserwującym, stosowną ściereczką i co najważniejsze odpowiednim certyfikatem z hologramem. A właśnie – hologramy znajdują się również na puszkach a same przewody ze względu na dość dużą sztywność i obecność ww. drewnianych puzderek potrzebują sporo miejsca, przez co pomysł z upychaniem ich za szafką audio lepiej od razu uznać za mocno nietrafiony i czysto abstrakcyjny.
Jeśli po takim wstępie i metalurgiczno – jubilerskim rozpasaniu spodziewają się Państwo równie oszałamiających walorów sonicznych, to … muszę Was rozczarować, gdyż nic takiego po wpięciu Demiurgów nie następuje. Smutne, ale prawdziwe? Niekoniecznie, tzn. prawdziwe, lecz wcale nie smutne. Już wyjaśniam czemu. Przeważająca większość dostępnych na ryku przewodów, niezależnie, czy mówimy w tym momencie o sygnałowych (interkonektach, głośnikowych), czy zasilających w charakterystyczny i właściwy dla siebie sposób modeluje, wpływa na brzmienie systemu, w którym się pojawia. Poniekąd dzięki tej cesze możemy mówić o tzw. brzmieniu kabli, lecz musimy mieć też świadomość, iż w rezultacie mamy do czynienia z nakładaniem się natywnych cech poszczególnych stopni naszej audiofilskiej układanki. Przykładowo mając ciepło i „muzykalnie” grający wzmacniacz z reguły dobieramy do niego dość analityczne źródło i w miarę neutralne kolumny, efekt finalny modelując odpowiednio „brzmiącym” okablowaniem w zależności od tego, w którym kierunku chcemy podążyć.
Jednak z Demiurgami jest inaczej, gdyż wpięcie ich w tor audio powoduje dość radykalną, choć nader rzadko spotykaną w Hi-Fi i High-Endzie jego metamorfozę. Zaczynamy słyszeć urządzenia takimi, jakimi zostały stworzone a wręcz nie tylko urządzenia, co muzykę przez nie reprodukowaną. Szarlataneria i herezja? Otóż nie, jednak aby tego doświadczyć potrzeba więcej aniżeli jednej sztuki topowego, przynajmniej na razie, zasilającego Verictuma. Czemu? Powód jest oczywisty – jeśli tylko nie gramy z jakiejś wysokiej klasy wszystkomającej superintegry w stylu posiadającego na pokładzie streamer Audioneta DNA I, to każdorazowo efekt obecności Demiurga będzie dzielony, osłabiany a wręcz rozmywany przez pozostałe okablowanie zasilające. Jakbyśmy wyprali firanki i zasłonki, ale okna umyli tylko od wewnątrz. Niby będzie lepiej, ale tylko „niby” i niestety tylko „trochę”. Jeśli jednak chcemy wreszcie złapać przysłowiowego króliczka i osiągnąć audiofilska nirwanę nie pozostaje nic innego jak zakasać rękawy, wziąć się do pracy i zaszaleć wpinając Demiurgi jeśli nie do wszystkich, to przynajmniej do najczęściej używanych urządzeń. Dopiero wtedy będziemy mieli szansę odkryć drzemiący w nich potencjał i główną myśl przewodnią, którą idealnie obrazuje hipokratesowskie „Primum non nocere”. W tym momencie docieramy jednak do kolejnych schodów ludzkich oczekiwań i przyzwyczajeń. Na tym pułapie cenowym większość z nas oczekuje efektów co najmniej równie spektakularnych jak wybuch supernowej, awans Polski do ćwierćfinałów ME w piłce nożnej, bądź jazda roller coasterem w Ferrari World w Abu Dhabi. Tymczasem pierwsze wrażenie związane z obecnością Demiurgów, jest … żadne. Może na początku zabrzmi to irracjonalnie, lecz tak właśnie jest, gdyż ich po prostu nie słychać. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę, że właśnie w tym momencie rzesze zajadłych kablosceptyków zaczynają taniec zwycięstwa, bo właśnie wydaje im się, że znaleźli potwierdzenie własnych urojeń, lecz prosiłbym jeszcze o chwilkę cierpliwości a przede wszystkim czytanie ze zrozumieniem. Polskie kable są bowiem możliwie najbardziej namacalną przeciwnością tzw. efektu „Wow!”, który od pierwszych chwil odsłuchu ustawia prezentację i ze stalową konsekwencją narzuca własne reguły gry. Stawia je to w dość mało komfortowej sytuacji, gdy zamiast rozsądku liczy się nieprzemyślana decyzja i w możliwie najkrótszym czasie chcemy podjąć decyzję związaną z zakupem tego, bądź innego kabla. W takim błyskawicznym sparringu Demiurgi nie mają praktycznie żadnych szans, gdyż nie tylko nie chwycą nas za ucho, serce i w rezultacie portfel jakimś nieznanym do tej po aspektem, lecz nieraz dość bezpardonowo przekażą prawdę o nagraniu i spiętym z nimi urządzeniach, co nie zawsze będzie się podobać. Niby zdajemy sobie sprawę, że naga prawda nie zawsze jest piękna, ale gdzieś tam z tyłu głowy, podświadomie spodziewamy się odpowiednio „stuningowanego” w Photoshopie „króliczka Playboya”. Zamiast dźwięku „zrobionego” dostajemy bowiem dźwięk prawdziwy i tylko od nas zależy, czy będziemy chcieli z nim żyć.
Przejdźmy jednak do konkretów. W porównaniu do chyba wszystkich znanych mi, a jest tego trochę, przewodów zasilających z praktycznie dowolnych pułapów cenowych Demiurgi Verictum grają w sposób najbardziej liniowy i neutralny. Mówiąc wprost są na tyle transparentne, że przez pierwsze kilka dni staramy się na siłę przypisywać im bądź to podbicie, bądź osłabienie poszczególnych podzakresów. Prawda jest jednak zdecydowanie inna. One pozwalają słyszeć nie dość, że lepiej, to w dodatku więcej. Jednak nie mówimy tu o standardowym złudzeniu, gdy odpowiednio wyeksponowany wycinek pasma oszałamia nas miriadami niezauważanych do tej pory informacji, odciągając jednocześnie naszą uwagę od zdecydowanie bardziej po macoszemu potraktowanej reszty, lecz o efekcie globalnym, całościowym – od samiusieńkiego dołu po ekstremalnie górne skraje słyszalnego przez nas zakresu częstotliwości. Docenią to z pewnością wszyscy miłośnicy naturalnego, niezelektryfikowanego instrumentarium dążący do możliwie jak najwierniejszego oddania nie tylko barwy, ale i wolumenu poszczególnych źródeł pozornych. Oczywiście w takim wypadku wiele będzie zależało od samej realizacji, lecz na tym pułapie prawidłowe różnicowanie klasy realizacji rozumie samo przez siebie. Aby się o tym przekonać wystarczy włączyć np. blisko i intymnie nagrany „Blues and Ballads” Brada Mehldau, czy zachwycający przestrzenią, pogłosem i aurą sakralnego wnętrza „In My Solitude: Live at Grace Cathedral” Branforda Marsalisa. Na tych dwóch przykładach z dziecinną łatwością można się zorientować, uświadomić sobie potencjał pochodzących z Dąbrowy Górniczej przewodów. Bez problemu można je zaprezentować ładniej, bardziej namacalnie, czy spektakularnie, co udowadnia np. zdecydowanie tańszy od tytułowego seta Acoustic Zen Gargantua II, jednak ponownie wracamy w tym momencie do punktu wyjścia – czy dążymy do wierności, czy też do zaspakajania swoich mniej bądź bardziej hedonistycznych zachcianek. Na Demiurgach wszystko ma swoje precyzyjnie określone miejsce w przestrzeni, czas w jakim się dzieje a przy tym nie traci się nic a nic z najważniejszej i nadrzędnej, przynajmniej moim skromnym zdaniem, cechy właściwej prawdziwej muzyce, czyli spójności i homogeniczności. To nie są wymuskane, po jubilersku wypolerowane, odseparowane pojedyncze dźwięki odgrywane z laboratoryjną precyzją z zachowaniem zgodności czasowej, lecz prawdziwa Muzyka (przez duże „M”) tętniąca żywą tkanką i emocjami. Równowaga tonalna też jest ustawiona w idealnym środku, lecz w większości przypadków możemy odnieść początkowe wrażenie lekkiego jej przesunięcia ku górze, co jest spowodowane brakiem jakichkolwiek podbarwień zarówno w najniższych składowych, jak i przełomu średnicy z basem. W ramach potwierdzenia powyższej tezy proponuje na spokojnie przesłuchać jak Pumeza Matshikiza operuje swym głosem na albumie „Arias”. Nie ma tam ani odchudzenia, ani tym bardziej osuszenia, a że ostatecznie nie został efektownie (efekciarsko?) wypchnięty przed szereg, nie została podkręcona saturacja i nikt tym razem nie ustawił wokalisty w smudze bursztynowego światła to już zupełnie inna sprawa.
Podobnie jest z kreowaniem przestrzeni. Próżno szukać tu nadmuchanych do granic zdrowego rozsądku, a czasem nawet je przekraczających, przysłowiowych hektarów rodem ze Stepów Akermańskich zamieniających niewielką kapliczkę na przedmieściach Oslo w sztokholmski Oscarskyrkan. Co to to to nie. Otrzymujemy prawdę nagrania i jeśli tyko realizator dźwięku i masteringowiec nie nałykali się środków psychoaktywnych to wszystko powinno być OK.
Nie ma się też czego obawiać, przy mniej wysublimowanym repertuarze, gdyż Verictumy nie mają w zwyczaju ani upiększać, czy zaokrąglać, jak i piętnować, czegoś, co nie jest najzwyczajniej po ich myśli. I choć zwykło się uważać, że im wyższej klasy system/komponent, to tym mniej płyt do słuchania to z radością spieszę donieść, że nawet zremasterowany, jubileuszowy Rage Against The Machine – XX (20th Anniversary Special Edition) zabrzmi z ich udziałem z niespotykaną do tej pory żywiołowością i agresją, co akurat w tym przypadku zasługuje na duże uznanie.
Verictum Demiurg to przewód ponadprzeciętnie prawdomówny i transparentny. Nie mami, nie łudzi i nie funduje oszałamiających i zdecydowanie bardziej atrakcyjnych aniżeli rzeczywistość wizji, lecz pokazuje muzykę taką, jaką jest w całej swej autentyczności i niepowtarzalności. W podobny sposób traktuje współpracującą, podpięta pod niego elektronikę, dlatego też najlepiej czuje się w towarzystwie swoich braci, więc jeśli tylko jest na to szansa nie ma sensu stosowania półśrodków tylko trzeba za jednym zamachem okablować nimi cały system. Wystarczy tylko zadać sobie fundamentalne pytanie, czy w muzyce chcemy dotrzeć do jej źródła, czy też niekoniecznie z zamierzeniami twórców ją modelować. Jeśli to pierwsze posłuchajcie Demiurgów a jeśli drugie, to na rynku kabli zasilających grających ładniej, mocniej, czy bardziej spektakularnie jest bez liku. Wybór należy do Was.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Abyssound ASV-1000
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Audionet DNA I
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, a prawdopodobnie nie, bo niby skąd, że w końcu, co prawda po ponad trzech latach działalności portalu Soundrebels.com, ale jednak moje założenia w podejściu do sprawy opisywania sprzętu audio zaczęły przynosić pozytywny oddźwięk. Jakie to podejście? Oczywiście na ile to jest możliwe – prawda. Przez cały ten okres biłem się z myślami, czy w dobie wymagania przez dystrybutorów wszechobecnych laurek na temat recenzowanych komponentów podobny pomysł na dłuższą metę ma rację bytu. Oczywiście nie chodzi li tylko o karmę życiową, ale również mogącą zamknąć drogę do nowych urządzeń w miarę obiektywną „kawę na ławę” o danym sprzęcie. Czas mijał, ja unikałem sztucznego słodzenia, aż pewnego razu okazało się, iż taka postawa przyciąga do nas coraz większą grupę producentów i dystrybutorów stawiających na pokazującą ich produkt z perspektywy szczerej sekcji, choćby nie do końca zgadzała się z ich jedynie słuszną linią propagandową. Oczywiście obserwując rynek i fora internetowe podczas dobierania kandydatów do recenzji dla unikania zbędnych przepychanek starałem się wykluczać sztucznie napompowane bańki mydlane wychwalanych pod niebiosa produktów. Nie żebym czegokolwiek się bał, ale bywając na wielu spotkaniach z bracią audiofilską nie chciałem na naszym portalu burzyć ich uznanego za szczyt możliwości świata audio. Jakież było moje może nie zdziwienie, ale z pewnością pozytywne zaskoczenie, gdy co jakiś czas kontaktowali się ze mną przedstawiciele mających za sobą spory medialny rozgłos rodzimych brandów w celu bezwarunkowej oceny swoich zabawek. Nie przejmowali się tym, że w moich recenzjach nie pada słowo „naj” i prawie zawsze wyciągnę na wierzch jakiś nie do końca wpisujący się w dany pułap cenowy aspekt brzmieniowy. Swoimi deklaracjami o pełnym zaufaniu do mnie konsekwentnie szli w zaparte, co było wodą na mój „soundrebels-owy” młyn. I aby udowodnić Wam, że to co wyartykułowałem we wstępniaku, jest najprawdziwszą prawdą, uczciwie oznajmiam, iż podobny rys przed-występowy w mojej samotni zaliczyła prezentowana dzisiaj zaczynająca zabawę w audio od bezpieczników, by dzisiaj zaprezentować swoje topowe kable zasilające Demiurg”polska marka Verictum z Dąbrowy Górniczej. Znacie? Nie musicie odpowiadać, z pewnością znacie, a jeśli nie, to co najmniej o niej słyszeliście. Dlatego idąc tym tropem i nie przedłużając dalej tego akapitu zapraszam na pewnego rodzaju sparing polsko – japoński, czyli tytułowe kable Demiurg kontra mój Harmonix X-DC SM Milion Maestro wspomagany Furutechem Nanoflux. Miło mi oznajmić również, że tytułowy zestaw drutów do testu dostarczył osobiście producent.
Akapit wizualizacyjny z uwagi na dość prozaiczny, choć bezwarunkowy byt kabli zasilających w układance audio nie będzie nader długi. Ale proszę nie doszukiwać się tutaj działań podprogowych, gdyż rozprawka na temat wyglądu drutu przesyłowego dla wiązki elektronów byłaby kpiną z czytelników, a dogłębne szczegóły natury konstrukcyjnej są wartością niezdradzaną. Jednak aby nieco przybliżyć ogólną aparycję testowanych Demiurgów z lekką obawą o aplikację zaszafkową muszę powiedzieć, iż kable co prawda dają się delikatnie formować, ale niestety przysłowiowej ósemki z nich nie skręcicie. Niestety, High End rządzi się swoimi prawami i jeśli ktoś wkracza w jego świat, musi liczyć się z podobnymi, lekko utrudniającymi życie aspektami. Średnica zewnętrzna mimo, że nie osiąga jakiś szaleńczych wartości, jest co najmniej słuszna, a całość ułożonych w odpowiedni splot wewnętrznych przewodników ubrano w unikającą rzucania się w oczy niczym harmonixowy żółto-czarny zaskroniec ciemnoniebieską opalizującą koszulkę. Jeśli chodzi zaś o biżuterię przyłączeniową, pomysłodawca powodując delikatną ewolucję w stosunku do modelu startowego opisywane sieciówki zaterminował najnowszym wcieleniem wtyków Furutecha z linii NCF. I gdy teoretycznie temat związany z bodźcami wzrokowymi naszych bohaterów dzisiejszego spotkania nieubłaganie zbliża się do końca, nie można zapomnieć jeszcze o bardzo ważnym detalu. Chodzi mianowicie o zaimplementowaną na środku przewodnika kwadratową drewnianą skrzynkę, dzięki zawartości której wespół ze spełniającą założenia konstrukcyjne dokładnie wyliczoną długością kabla (1.8 mb) tak go dostrojono, by był maksymalnie przezroczysty dla systemu audio. Oczywiście dział projektowy – bez względu na fakt bycia małą firmą, osoba zajmująca się podobnymi sprawami jest co najmniej namiastką takiej formacji – zadbał również o około-zakupowe przyjemności organoleptyczne przyszłych klientów i każdy z produktów zapakował w mogącą wprawić w zakłopotanie nawet Jamesa Bonda elegancką walizeczkę. Ale to nie koniec ciekawostek, ponieważ z racji żądania sporej kwoty za wizytujące moje progi komponenty, każdy z nich opatrzony jest numerowanym certyfikatem. Ten fakt zaś dodatkowo potwierdzany jest jeszcze umieszczoną na wspomnianej przed momentem drewnianej puszce odpowiednio numerowaną hologramową nalepką. Tak po krótce mają się sprawy ogólnej aparycji i oryginalności naszych kabli, a jak to się ma do bardziej interesującego nas przekazu sonicznego, postaram się wyłożyć w unikającym zbytniego lania wody poniższym tekście.
Szczerze powiedziawszy, mimo zapewnień producenta o przyjęciu na przysłowiową klatkę piersiową wszelkich czy to pozytywnych, czy negatywnych wniosków na temat testowanej dzisiaj konfekcji prądowej, delikatnie obawiałem się momentu, gdyby całość przedsięwzięcia zatytułowana Verictum okazała się tylko pobożnymi życzeniami. Jednak jeśli powie się „a”, to należy powiedzieć również „b” i zestaw czterech sieciówek zasilił stacjonujący u mnie na co dzień zestaw Reimyo, który od jakiegoś czasu wspomagany jest przedwzmacniaczem liniowym Roberta Kody. Dlaczego już na początku tak mocno artykułuję fakt mojego wzorca dźwięku? To proste. Wszyscy chyba zdajecie sobie sprawę, że Reimyo i Harmonix są nawzajem uzupełniającymi się komponentami. Nie utartym gdzieś pośród gawiedzi audiofilskiej najlepiej spisującą się konfiguracją, tylko nawzajem wspomagającą się czynną tkanką. To jest pewien idealnie skomponowany pomysł na dźwięk i wszelkie wyścigi z nim są niczym innym, jak konfrontacją z monolitem. I nie piszę tego w celu wyniesienia używanego przez mnie brandu pod niebiosa audiofilizmu – niestety, choć chciałbym tego bardzo, to znam jego miejsce w szyku, tylko pokazania pewnej perspektywy, w jakiej znalazła się polska marka. I za akceptację takiego można by powiedzieć postawienia pod ścianą, przedstawicielom głównej atrakcji naszej pogadanki chciałem pogratulować, gdyż jak wspominałem we wstępniaku, w całym zderzeniu Japonii z Polską chodziło właśnie o prawdę przez duże „P”, a nie przyjacielskie klepanie po pleckach. Ok. wystarczy wprowadzania w temat. Zaczynamy zabawę.
Co sądzę o Demiurgach? To są naprawdę bardzo dobre, bardzo równe w graniu kable. Temperaturowo trafiają w nurt fajnie operującego środkiem Harmonixa, z tą tylko różnicą, że są odrobinę chłodniejsze i jakby ciemniejsze, co idealnie wpisuje się w deklarowany przez producenta trend wyrównywania pasma. Górne rejestry w stosunku do moich zaskrońców są delikatnie stonowane – nie źle to ująłem, są orędownikiem unikania nadmiernego blasku, a dół równając do reszty zakresów częstotliwościowych bez uczucia zbytniego odchudzenia minimalnie zbiera się w sobie. Wynik? Naprawdę, pierwsze uczucie eliminacji efektu „łał”, bez względu na mogący wystąpić chwilowy grymas na twarzy, w dalszej perspektywie słuchania okazuje się być ich najmocniejszą zaletą. Oczywiście wstępne rozmowy z konstruktorami krążyły wokół takiego postawienia sprawy, jednak nauczony doświadczeniem, już kilkukrotnie przekonałem się, iż teoria znacznie mijała się z praktyką. Jednak w tym przypadku o oderwaniu założeń od realizacji nie może być mowy. Jak można wywnioskować z powyższych deklaracji, testowane Demiurgi patrząc na problem czysto teoretycznie dzięki wyrównującemu pasmo dążeniu do pokazania prawdy powinny być idealnym wzorem do naśladowania. Niestety, patrząc na problem audio z perspektywy praktycznej zawsze jest jakieś ale. Jak wszyscy zdajemy sobie sprawę, prawda, którą opisywane druty mają za zadanie pokazać, w wielu zestawach generujących dźwięk jest nieakceptowana. Dlaczego? Znam życie audiofila od podszewki i wiem, że bardzo często bolączki danego zestawienia leczymy właśnie mającym odchyłki od neutralności okablowaniem i taki prawdomówny drucik nie jest mile widziany. Nie wierzycie? Spróbujcie takiego mariażu na swojej układance, a przekonacie się, że mam dużo racji. Może tragedii nie będzie, tym niemniej może się zdarzyć, że jakiś szczegół zacznie Wam doskwierać. Ale nie o mających problemy egzystencjonalne obcych zestawieniach dzisiaj rozprawiamy, tak więc wracajmy na ubitą ziemię starcia Harmonix kontra Verictum. Pytanie dnia brzmi: „Jak własnymi słowami opisałbym, to co stało się po roszadzie Japonii z Polską?”. No cóż, bez owijania w bawełnę powiem Wam, że całość wypadła zaskakująco dobrze. Wspomniane aspekty równania pasma oczywiście miały swoje trzy grosze do powiedzenia – o tym za moment, jednak po niespecjalnie długiej akomodacji –wystarczyło kilka utworów – owa zmiana odchodziła w niebyt i bez najmniejszych problemów – oczywiście bez bezpośredniej konfrontacji – mogłem cieszyć się dobiegającą z moich kolumn muzyką, co tylko potwierdza fakt bardzo podobnego podejścia do wzorca dźwięku konstruktorów obydwu krajów. A gdzie w takim razie leżały różnice? Nie sądzę, żeby to była ujma dla firmy Verictum – dlatego też wprowadzeniu do dzisiejszej walki poświęciłem jeden akapit, ale po przesiadce na polskie kable co prawda muzyka nadal sprawiała bardzo wiele niekłamanej przyjemności, jednak nie było już tego łapiącego za serce spektaklu. Nie mówię tutaj o siłowym upiększaniu świata przez posiadane okablowanie, tylko umożliwienie wciągnięcia mnie w wir wydarzeń. Z Demiurgami miałem idealne miejsce w piątym rzędzie sali koncertowej, a z Harmonixami brałem w nim czynny emocjonalny udział. Każdy instrument, czy zgłoska wokalna dzięki dodatkowej nazwałbym to muskającej ją witalnością poświacie, zdawała się wprowadzać do muzyki dodatkowe podgrzewające stan emocjonalny feromony. Te różnice naprawdę były nieduże, jednak w odbiorze całości przekazu bardzo zasadnicze. I nie doszukiwałbym się tutaj szczególnych zasług posiadanego XDCSM Milion Maestro, tylko pewnej synergii produktów z jednej wspierającej się nawzajem producenckiej ręki. Co więcej, ta różnice były na tyle niewielkie, że osoba słuchająca mojego zestawienia bardzo okazjonalnie nie zauważyła jakiś dramatycznych zmian, tylko owo delikatne przefiltrowanie namacalności przekazu. W nomenklaturze audiofilów często mówi się o zniknięciu magii prezentowanej muzyki i mniej więcej w takim znaczeniu określiłbym te dwa światy kablowe. A jak to wypadało na konkretnych przykładach? Tutaj z uwagi na fakt opisu wpływu na dźwięk często pośród audio-sceptyków awanturogennych kabli zasilających posłużę się tylko jednym, ale za to znanym chyba wszystkim przykładem zaaranżowanej przez Michela Godarta twórczości Claudio Monteverdiego. Ta kompilacja oprócz samego wkładu emocjonalnego niesie ze sobą idealnie wycyzelowaną realizację. Każdy, dosłownie każdy dźwięk jest majstersztykiem masteringowym, a to idealnie pozwala zobrazować, co dzieje się z systemem w momencie ruchów sprzętowo-kablarskich. Tak więc, co stało w tym przypadku? Niestety umknął wprowadzający radość ze słuchania blask muzyki. Było dobrze, ale znam tę płytę na wylot i wiem, że gdy tylko zabraknie stawianych do pionu w imię poprawności politycznej charakterystyki częstotliwościowej nieskrępowanych czasowo i barwowo wybrzmień, jedynie śledzę pewną opowieść, a nie przenoszę się, jak to zwykle bywa w czasy twórcy tej muzyki, wręcz zasiadając ja jego premierowych koncertach. Z Demiurgami ta magia nieco traciła na wyrazistości, ale nigdy nie powiem, że to było mające niedociągnięcia granie, tylko zderzająca się z idealną synergią nadal bardzo dobra jakościowo interpretacja. Każda wydana przez głośniki nuta co prawda była muśnięta równaniem do szeregu, ale nadal tętniła chęcią do życia. Czy to szarpnięcie i wybrzmiewanie struny elektrycznej gitary basowej, chrypiący głos fantastycznie modulującego ową manierę wokalisty, czy pełne dumy brzmienie ogromnego rozmiarowo serpentu, wszystkie generatory dźwięku swym nadal wyczuwanym wewnętrznym blaskiem pokazywały dobitnie, że nawet przy oferowanym przez polski produkt celowaniu w poprawność każdej frazy w obcym środowisku da się z muzyki wycisnąć fantastyczną przygodę. I chyba to ostatnie zdanie dobitnie pokazuje, że kable sieciowe Verictum nie są listą życzeń producenta, tylko mającym coś ciekawego do zaoferowania produktem. I w takim duchu mógłbym napisać jeszcze kilka akapitów, jednak patrząc na ilość już wygenerowanych znaków, jestem zmuszony brutalnie hamować słowotok. Tak więc, powoli zbliżając się do końca dzisiejszego tematu, gdy prześledzimy wszystko co napisałem, okaże się, że jak do tej pory nie wspominałem nic o budowaniu wirtualnej sceny. Jednak był to czyn zamierzony, gdyż takie przyziemne sprawy dla okablowania sieciowego za kwotę 36 tysięcy złotych za sztukę są elementarzem, a nie zaletą. Wolałem skupić się na rzeczach ważnych, a nie na powielaniu z góry przypisanych pretendującym do tak wysokich lotów produktów cechach. Puentując rozprawkę na temat brzmienia opiniowanych kabli dziękuję konstruktorom, że podjęli rękawicę i zaproponowali raportowany dzisiaj sparing. Bez względu na pewien obarczony subiektywizmem wynik, moje trzy grosze o ich możliwościach sonicznych dla wielu potencjalnych klientów powinny być bardzo ważnymi w podjęciu decyzji odsłuchowej wskazówkami. Czy z tego skorzystają, albo inaczej, czy się odważą, czas pokaże. Niemniej jednak, po lekturze mojego tekstu wszyscy użytkownicy podobnego do mojego okablowania nie powinni zakładać z góry, że są poza zasięgiem bohaterów z Dąbrowy Górniczej i przeczytają jeszcze raz, dlaczego dzisiejszy wynik jest taki, a nie inny. Niestety, jak zdecydowana większość biżuterii kablowej, tak i Harmonix ma swój sznyt grania, co w moim zestawieniu jest trafieniem w punkt, a sporo z Was z premedytacją z różnymi skutkami próbuje to wykorzystać.
Próba zebrania wszelkich za i przeciw na temat recenzowanych kabli wręcz musi zawierać ich niebagatelny wkład w walkę o zrównoważenie przekazu. To, jak wspomniałem, z racji problemów z równowagą tonalną systemów potencjalnych nabywców może mieć swoje złe konsekwencje. Niewielu z Was będzie przecież w stanie przyznać się do faktu, iż to co mozolnie przez lata układaliście, jest zlepkiem mających swoje problemy urządzeń. Paradoksalnie oferowana prawda o dźwięku może bardzo skutecznie rzucać Demiurgom kłody pod nogi. Jednak z doświadczenia wiem, iż pułap cenowy w jakim obracają się testowane produkty, pozwala sądzić, że nie będzie aż tak źle. Przecież każdy audiofil dąży do dźwięku zbliżonego do naturalnego, a przegięcia w stylu leczenia dżumy cholerą, czyli sztuczne dobarwianie krzyczącego systemu lub na odwrót, zawsze powodują utratę raz większego, a raz mniejszego pakietu informacji. Dlatego takie pokazanie palcem gdzie leży problem, może być dla niego zbawienne i chętnie wykorzystane. Oczywiście należy również zaznaczyć, że już sama wyrównująca przekaż wizyta Demiurgów w wielu systemach może wznieść je na nieosiągalne dotychczas wyżyny jakości. Powód? Bardzo często po latach walki brak nam pomysłów konfiguracyjnych, lub najzwyczajniej w świecie zrzucamy cały problem na pomieszczenie odsłuchowe. Dlatego nie drążąc dłużej tematu źle skonfigurowanych zestawień pomysłodawcom projektu Verictum życzę tylko jednego – wielu potrafiących uderzyć się w pierś melomanów.
Jacek Pazio
Producent: Verictum
Cena: 36 000 PLN
Dane techniczne:
– przewodnik Verictum: kriogenizowane srebro 4N pokryte złotem 24k
– przewód uziemienia kriogenizowane srebro 4N
– wielożyłowy solid core
– przekrój efektywny 3,35 mm2
– zakończenia wtyki FI-E50 NCF (R) i FI-50 NCF (R) Nano Crystal²-Nano Crystalline
– długość 180 cm
System wykorzystywany w teście:
– Odtwarzacz Cd: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA