Opinia 1
Gdy jakiś rok temu miałem przyjemność pierwszego kontaktu na własnym podwórku z produktem rozpoczynającym ofertę tytułowej marki, gdzieś w duchu liczyłem na szybką kontynuację penetracji jej bardzo szerokiego portfolio. Niestety czas mija szybko i owe plany nieco rozciągnęły się w czasie. Mając jednak na uwadze fakt, że co się odwlecze to najczęściej nie uciecze, po upłynięciu odpowiedniej ilości wody w Wiśle i owocnej rozmowie z katowickim dystrybutorem – RCM, okazało się, iż na kolejne występy do redakcji dotarły stosunkowo niedawno wprowadzone do sprzedaży monobloki, wspomagane dostępnym już od dłuższego czasu przedwzmacniaczem liniowym. I gdy pierwszy testowany przeze mnie komponent (wzmacniacz zintegrowany RI-100) oscylując w średnich stanach cenowych ogólnie pojmowanego High-Endu, był teoretycznie zalążkiem dobrego grania tej manufaktury, to obecna konfiguracja jest już bardzo mocnym brzmieniowo punktem oferty – tak przynajmniej twierdzi producent. Tak więc nie przedłużając zbytnio, zapraszam wszystkich na spotkanie z monoblokami SM-011 i przedwzmacniaczem SL-102, produkowanymi przez duńskiego mistrza pełnej kontroli nad nawet najbardziej wymagającymi zestawami głośnikowymi, czyli znaną wielu miłośnikom skandynawskiego brzmienia markę Vitus Audio.
Przyglądając się testowanym urządzeniom, widzimy pewną unifikację konstrukcji obudów tej linii, co z jednej strony nieco ogranicza koszty produkcji, a z drugiej unika szukania na siłę odróżniających dane komponenty udziwnień wizualnych. Jeśli coś zdążyło zebrać plon pochwał za spokój i prostotę, połączonych z wysoką jakością wykonania, to nie ma co szukać ekwilibrystycznych projektów, które w konsekwencji mogą odstraszyć szukających takiego wyważenia klientów. Zaczynając opis od końcówek, trzeba przyznać, że producent jak to kiedyś się mówiło na budowie – „nie żałował towaru”, gdyż te mieszczące się gabarytami w wielkości średniej klasy urządzeń audio konstrukcje, są po brzegi wypełnione wsadem materiałowym, a przez to bardzo ciężkie. Tego nie widać, ale zlekceważenie wagi może skończyć się naderwaniem kręgosłupa lub upuszczeniem na ziemię podczas przenoszenia na miejsce przeznaczenia. Patrząc na fronty, widzimy dwa płaty grubego aluminium, nachodzące na centralnie umieszczoną akrylową czarną płytkę, na których zlokalizowano po trzy, stosownie opisane, umożliwiające wszelkie konfiguracje manipulatory guzikowe. Wspomniane centralne ciemnione okienko w głównej mierze jest źródłem informacji o stanie urządzenia podczas pracy, jednak producent w dbałości o rozpoznawalność w jego dolnej części przez cały czas (nawet podczas stanu STANDBY) pieści nas swoim promieniującym bursztynową poświatą logo. Uprzedzam czepialskich, wygląda to bardzo dyskretnie. Boki z racji pracy do wyboru w klasie A i AB uzbrojone zostały w solidne radiatory, które na górnej płaszczyźnie tworzą coś w rodzaju prostokątnych podłużnych pionowych okienek. I muszę powiedzieć szczerze, taki wydawałoby się drobny zabieg projektowy ma bardzo duży udział w pozycjonowaniu bryły w moim rankingu estetyki. Zdjęcia w pełni tego nie oddają, ale w realu wygląda to znakomicie. Tył monobloków z racji jednego prostego zadania – wzmocnienie sygnału – stał się ostoją wejść w standardzie XLR (konstrukcja jest w pełni zbalansowana) i RCA, dość szeroko rozstawionego pojedynczego terminala głośnikowego i gniazda zasilającego. Przedwzmacniacz bazując na podobnej do monobloków obudowie, jest prawie identyczny (włącznie z przednim frontem). Jedyne różnice znajdziemy na dachu i bokach urządzenia, które teraz są gładkie i tylnym bardzo bogato wyposażonym panelu. Spoglądając na plecy SL-102 – ki, zobaczymy nieprzebrane, zajmujące całą ich powierzchnię rzędy wejść i wyjść XLR i RCA, swą ilością ustępując nieco miejsca jedynie zintegrowanemu z włącznikiem głównym gniazdu zasilającemu. Na nic więcej nie ma miejsca, sygnalizując tym, że plan zagospodarowania przestrzeni wewnętrznej wykonano w 100 procentach. I to jest słuszna koncepcja panie Ole Vitus. A jeśli ktoś podda pod wątpliwość pełne nabicie wnętrzności stosownymi elementami, podczas transportu szybko przekona się o swoim błędzie, gdyż 102-ka wagowo niewiele ustępuje opisanym wcześniej końcówkom mocy. Naprawdę podczas logistyki radzę się przyłożyć, bo szkoda kręgosłupa.
Z racji pojawienia się u mnie w tym samym czasie wyśmienicie grających i równie dobrze wyglądających (to oczywiście może być kwestią gustu) kolumn rodzimej manufaktury ARDENTO, pozwoliłem sobie – naturalnie po uprzednim głębszym zapoznaniu z nimi we własnym zestawie – użyć ich do przetestowania piecyków z Danii. Wielgachne odgrody z 18 calowym głośnikiem basowym mimo wysokiej skuteczności są czasem nie lada wyzwaniem dla wzmacniaczy. Co prawda ich konstruktorzy napędzają je setem lampowym opartym o bańkę 300B teoretycznie to zaspokajającym ich potrzeby, to jednak sparing z mocnym A -klasowym tranzystorem przyda mi się w ich późniejszej głębszej analizie podczas testu systemu marzeń, który już zaplanowaliśmy. Wracając jednak do bohaterów spotkania ze stajni Vitus’a, na początku muszę potwierdzić zalecenia konstruktora w sprawie stałego podłączenia przedwzmacniacza do zasilania. Stan „Standby” najważniejsze układy przez cały czas pozostawia w pełnej obsłudze prądowej, co organoleptycznie łatwo można zweryfikować, dotykając nieużywanego, lecz ciepłego urządzenia. Ale w tym po-włączeniowym do sieci procesie układania elektroniki oczywiście najważniejszym jest fakt lekkiej początkowej „kanciastości grania”, która objawiała się ograniczeniem mięsistości basu i piaszczystości górnych rejestrów. Jednak natychmiast chcę wszystkich uspokoić, taki stan mamy tylko po kilkudniowym rozstaniu urządzenia z gniazdkiem, co w normalnie eksploatowanym zestawie jest faktem jednorazowym—. Każde następne uruchomienie, jeśli wtyczka nie opuściła przyłącza w ścianie, nie jest już obarczone tą manierą. I gdy po 24-ro godzinnej rozgrzewce przyszedł czas na konkrety, zacząłem od mych koników muzycznych. Chcąc w pełni wykorzystać mozolny proces ustawiania kolumn, postawiłem na Marcina Wyrostka z jego pierwszym krążkiem zatytułowanym „Marcin Wyrostek & COLORIAGE”. Jak na polskie standardy, ta pozycja oscyluje w górnych stanach jakościowych tak pod względem repertuarowym, jak i realizacyjnym, czego często można zaznać na jesiennej warszawskiej wystawie audio – sporo wystawców używa jej do prezentacji sprzętu. Niskie pomruki basowe, świetnie wkomponowane w utwór mieniące się milionem iskier w przestrzeni wymyślne przeszkadzajki i akordeon w rękach wirtuoza pozwalają zatopić się w melancholijnej grze instrumentu frontmana. Ta pozycja płytowa jak na dłoni pokazała pełnię możliwości propozycji Ole Vitusa. Wzorowa kontrola piekielnie nisko schodzącego basiska – tego trzeba zaznać, fenomenalna rozdzielczość i perfekcyjne pozycjonowanie źródeł pozornych, mogą wielu uczyć, jak powinno się to robić. I gdy do tego wszystkiego dorzucę jeszcze głęboką scenę, bez problemów dotykającą oddaloną jakieś dwa metry za kolumnami ścianę, śmiało można kończyć test. Ale nie ze mną takie numery Bruner. Mimo że naprawdę nie było się do czego przyczepić, brnąłem dalej w swych poszukiwaniach wad Duńczyków i przesiadłem się na wokalistykę z Jordi Savallem. Tutaj dała o sobie znać znamienita klasa A, którą wybrałem podczas konfiguracji systemu – do wyboru mamy jeszcze AB. Gładkość i homogeniczność nawet w najmniejszym stopniu nie ograniczała wybrzmień odbijających się gdzieś pod kościelnym sklepieniem ludzkich głosów, dając odczucie pełnego oddechu dobiegającej do mych uszu muzyki. Oczywiście było trochę cieplej i bardziej mięsiście niż w typowym tranzystorze, ale był to w pełni zamierzony zabieg, który po kilku kombinacyjnych ruchach przyciskami na froncie można skorygować, przechodząc we wspomnianą klasę AB, lub jedną z dwóch do wyboru dość wyzywająco nazwanych opcji dźwiękowych: 007 i Rambo. Jednak z racji moich preferencji większych pokładów gładkości, wolałem kontynuować wyrafinowane cyzelowanie każdej nuty, niż mierzyć się z ich wyczynowością wybrzmiewania. Tak minęło kilkanaście krążków uczty melomana, aż przyszedł czas na mniej pieczołowicie dopracowaną pozycję płytową i w napędzie CDeka wylądował krążek Coldplay zatytułowany „A Rush Of Blood To The Head”. Lubię tę grupę z ich początków zabawy w muzykę, ale jak to w rockowych nagraniach bywa, przywołany materiał nie jest majstersztykiem realizacyjnym, stając się raczej propozycją czerpania emocji tylko z wsadu merytorycznego. Niemniej jednak, kilka razy za sprawą testowo występujących w mym systemie urządzeń, nawet ta płyta miała swoje pięć minut w rankingu dobrze odtwarzanych. Nie żebym chciał specjalnie się nad nią pastwić, ale tak dość płasko nagrana muzyka, przy głośniejszym graniu staje się bardzo męcząca. Niespecjalnie energetyczna perkusja, osuszone riffy gitarowe i przeszywający moje uszy odchudzony wokal potrafią zniechęcić nawet najzagorzalszego wielbiciela. Ale jak się okazało, odsieczą tej pozycji przyszła wybrana przeze mnie klasa – A. Odrobina miękkości, nasycenia i gładkości bez degradacji swobody generowania dźwięków, dały znakomite rezultaty liftingowe. Gdy nieco dociążona stopa perkusji pokazała, że ma solidną objętość bębna, struny „wioseł” zmieniły temperaturę brzmienia, a głos wokalisty otrzymał nieco miodowego balsamu, po raz kolejny włożenie tej płyty do napędu, mogłem zaliczyć pełnego sukcesu. Czytając tak przedstawiony opis, można by sądzić, że wystarczy implementować do swojej układanki niewyszukany byleby A- klasowy wzmak i mamy nirwanę. Niestety życie jest brutalne, gdyż już kilka razy miałem okazję zasmakować tej klasy w kiepskiej topologii i wiem, że ta pożądana przez wielu literka rozpoczynająca alfabet jest tylko pewnym założeniem dobrze skonstruowanych urządzeń. Ona pozwala wyciskać niemożliwe z płyt, ale nie jest lekiem samym w sobie, ponieważ najważniejsza jest umiejętność jej realizacji w układzie elektrycznym. Wzorowym przedstawicielem takich produktów jest oczywiście główny sprawca dobrego grania podczas tego spotkania testowego, czyli tytułowy zestaw pre – power z Danii, gdyż pokazał, że w całej tej zabawie z uważaną za wzorzec do naśladowania klasą nie chodzi o zwykłe napompowanie basu, dociążenia środka pasma, czy utemperowanie górnych rejestrów, tylko dodanie im niezbędnych do uzyskania dobrego brzmienia wysokiej jakości barwowych artefaktów. Czy testowana propozycja miała wady? Oczywiście, była pieruńsko ciężka. A tak na poważnie, to naprawdę trzeba się postarać, by zmusić ją do kapitulacji. Oczywistym również jest fakt, że taki naładowany dawką mięsistości komplet w niektórych kompilacjach może spowodować utratę poszukiwanej przez miłośników dzielenia włosa na czworo ostrości konturów źródeł pozornych. Jeśli przyjrzymy się prezentacji dźwięku przez duet 011-ek, na myśl samoczynnie przychodzi nam estetyka dobrej lampy. I to prawdopodobnie jest główną zaletą tej tranzystorowej konstrukcji, czyli moc nisko schodzącego basu, pełna informacji rozdzielcza średnica i lśniąca w eterze góra, a wszytko okraszone zaletami szklanych baniek.
Gdy rozpoczynałem ten test, w głowie rodziło mi się sporo znaków zapytania: – jakie będzie pierwsze wrażenie, które w spotkaniu z integrą było bardzo neutralne- czytaj, nie było przysłowiowego często fałszującego postrzeganie całości ”łał”?, – jak wypadnie szlachetna odmiana pracy wzmacniacza?, – by zakończyć obawą o spełnienie moich standardów w starciu z głośnikami basowymi o średnicy miski do kąpieli niemowlaków. Po tym mitingu muzycznym przyznam, że było fantastycznie. Najciekawszy jest jednak fakt, iż to nie jest ostatnie słowo Ole Vitusa w dziedzinie wzmacniania sygnału. Czy uda się posłuchać u siebie innych konstrukcji, czas pokaże. Rad jestem jednak tego z doświadczenia, gdyż od pierwszych taktów znakomicie było słychać wysoką klasę dźwięku, co w dalszym procesie tylko pozytywnie się pogłębiało, a nie jak to często bywa, dryfowało w nieoczekiwanym i niechcianym dla końcowych wyników kierunku. Jeśli ktoś nie jest przygotowany na zmiany, nie radzę brać Duńczyka na występy do siebie, gdyż nawet niezobowiązujące spotkanie może zakończyć się niechcianymi roszadami w posiadanej konfiguracji. Ostrzegam, naprawdę potrafi uzależnić już po kilku dniach obcowania.
Jacek Pazio
Opinia 2
Biorąc pod uwagę względy natury czysto logistycznej często zdarza się tak, że do naszej redakcji dociera jednocześnie kilka urządzeń, z których recenzje jedynie części trafiają od razu do publikacji a pozostałe pisane są niejako do szuflady cierpliwie czekając na swoje przysłowiowe pięć minut. Powód takiego postępowania jest nad wyraz prozaiczny – taka „monodystrybucyjna” seria poświęcona znajdującym się w portfolio jednego dystrybutora markom nie dość, że dość znacząco wpłynęłaby na spadek różnorodności tematyki, którą się zajmujemy, jak również mogłaby sugerować zbytnią zażyłość z konkretnym z dostarczycieli wszelakiej sprzętu maści na testy. Dlatego też od początku powstania Sound Rebels staramy się możliwie tasować i urozmaicać prezentowane przez nas propozycje mieszając oferty, technologie i właśnie źródła pozyskania. W związku z powyższym proszę się zatem nie dziwić, że na zdjęciach widać oprócz będącej clou niniejszej recenzji elektroniki również odgrody Ardento Alter 2, których obecnie nie posiadamy, choć ich powrót w ramach testu firmowego seta prędzej, czy później i tak nastąpi. Wróćmy jednak do tematu. Wspomniane na wstępie sprawy związane z dostawą poruszyłem nie bez kozery, gdyż o ile przy większości dość budżetowego asortymentu spokojnie, no dobrze, z niewielką dozą zaufania, można zawierzyć solidności i profesjonalizmowi działających na naszym rynku firm spedycyjnych o tyle przewożeniem wartego dziesiątki, bądź setki tysięcy ładunku zdecydowanie rozsądniej jest zająć się osobiście. Wybierając się zatem w dany region naszej jakże pięknej Ojczyzny większość dystrybutorów woli zawczasu ustalić plany wydawnicze na kilka…naście tygodni naprzód i w ramach jednego kursu zapewnić wsad materiałowy aż do kolejnego „Tour de Pologne”. Nie przynudzając dłużej zapraszam na test dzielonej amplifikacji Vitus Audio SL – 102, oraz SM – 011.
Co prawda czytelnicy obeznani z ofertą tej duńskiej marki z mogą uznać, że Hans Ole Vitus powoli odchodzi od potężnych brył swoich flagowych produktów na rzecz zdecydowanie poręczniejszych, nie odbiegających gabarytami od konkurencji, urządzeń, jednak to tylko część prawdy. Powód jest powiem dość prozaiczny – flagowce muszą się czymś wyróżniać a oprócz mocy i co oczywiste brzmienia muszą również spełniać oczekiwania rynku pod względem tzw. postrzeganej wartości a ta rośnie wprost proporcjonalnie do bryły. Duży może więcej, bez masy nie ma klasy, itp., itd. W przypadku Signature Series postawiono jednak przede wszystkim na brzmienie i ergonomię, a ta jak wiadomo nie idzie w parze z aluminiowymi sześcianami o boku wynoszącym cirka about 50 cm. Jeśli mają Państwo inne zdanie doskonale to rozumiem, ale w ramach eksperymentu sugeruję zaprezentować swoim piękniejszym połówkom najpierw końcówkę Vitusa MP-S201 a następnie bohaterów niniejszej recenzji. Już? Ano właśnie. Teraz już wszyscy wiemy jakie są szanse postawienia we własnych czterech kątach rozwiązań iście bezkompromisowych a jakie zdecydowanie mniej rozbuchanego gabarytowo, choć wciąż pełnokrwistego High-Endu.
Wracając do meritum. Daleko posunięta unifikacja w obrębie nie tylko linii, ale i całego portfolio nie daje nawet najmniejszych szans na niespodzianki. Wykonane z iście chirurgiczną precyzją z grubych płyt szczotkowanego aluminium, obudowy sprawiają niezwykle solidne wrażenie, co potwierdzają testy organoleptyczne na tzw. dzięcioła, czyli opukiwania w celu weryfikacji spasowania poszczególnych elementów, oraz zdecydowanie mniej przyjemne dla kręgosłupa – związane z przenoszeniem blisko pięćdziesięciokilogramowych segmentów. Bliźniacze fronty przedwzmacniacza i końcówek z otoczeniem komunikują się za pośrednictwem wyświetlaczy ukrytych za umieszczonych pomiędzy masywnymi płatami aluminium pionowymi wstawkami z plexi i ustawionymi w równych szeregach trzech przycisków po obu stronach „wyłomu”. Dzięki nim mamy możliwość wyboru źródła, ustawienia poziomu głośności, oraz dostania się do głównego menu dokładnie opisanego w instrukcji obsługi.
O ile przy końcówkach ściany tylne oferują tylko to, co oferować powinny, czyli centralnie umieszczone gniazdo zasilające, ulokowane symetrycznie podwójne terminale głośnikowe Furutecha i równie solidne gniazda sygnałowe w standardzie RCA/XLR, to już przy przedwzmacniaczu mamy do czynienia z iście bizantyjskim przepychem. Środkiem symetrii również jest zintegrowane z włącznikiem głównym i bezpiecznikiem gniazdo zasilające a od niego rozchodzą się w dwóch rzędach wejścia i wyjścia RCA (na górze) i XLR (na dole). Oczywiście wszystko jest dokładnie opisane a konfiguracji całości dokonujemy poprzez wybranie odpowiednich ustawień w menu. Zero zworek, przełączników i kombinowania w momencie pojawienia się nowego elementu w torze. Jedyne, czego nie ma a być by mogło, to znane np. z Densenów opisywanie wyjść/wejść na płycie górnej tak, by patrząc od góry można było dokonywać połączeń niemalże na oślep.
Może to i oczywista oczywistość, ale dla świętego spokoju i z recenzenckiego obowiązku chciałbym po raz enty przypomnieć, że choć tytułowy zestaw gra od momentu uruchomienia to nie tyle warto, co po prostu trzeba uzbroić się w cierpliwość i do krytycznych odsłuchów przystępować po co najmniej godzinie od włączenia elektroniki. Przez ten czas Vitusy zdążą osiągnąć właściwą temperaturę pracy, czyli zrobią się mocno ciepłe a my zdążymy oczyścić głowę i uspokoić skołatane myśli by w fotelu zasiąść bez zbędnych, psychicznych obciążeń. Pod żadnym pozorem nie należy też ferować wyroków nie mając pewności, że grające w danej chwili urządzenia nie mają na swoim koncie przynajmniej kilku dób bycia pod prądem, bo na co jak na co, ale właśnie na nieprzerwane dostawy życiodajnej energii duńska elektronika jest nad wyraz czuła.
Ponieważ test Vitusów przeprowadzaliśmy równolegle z dzieloną amplifikacją Roberta Kody oczywistym, przynajmniej dla nas, było wykorzystanie tego samego repertuaru, więc proszę się nie dziwić, ze czytając niniejszą recenzję mogą Państwo odnieść wrażenie, że już gdzieś podobny porządek użytego materiału muzycznego.
Brzmienie duńskiego zestawu jest niezwykle gęste, namacalne i sprawiające, że reprodukowany materiał a właściwie odgrywający go muzycy już od pierwszych taktów materializują się w naszym pokoju odsłuchowym. Co istotne skali, wolumenu dźwięku lepiej nie oceniać po bryłach samych urządzeń, gdyż jest o tyle nieadekwatne do stanu faktycznego, co wręcz całkowicie mylne. Vitusy bowiem grają dźwiękiem nie tylko obszernym, jeśli chodzi o przestrzenność, co po prostu dużym. W dodatku po kilku próbach z różnymi ustawieniami końcówek doszliśmy do nader konstruktywnych wniosków, że przynajmniej z Alterami mniej i finezyjniej znaczy lepiej, więc przez lwią część swojej bytności u nas 11-ki pracowały nie tylko w czystej klasie A, lecz i ustawione na tryb pracy 007, czyli przekładający kulturę nad nieposkromioną moc oferowaną w trybie … Rambo. Wydane na XRCD „Seven Days” Dadawy nader umiejętnie zespoliło operujące w wysokich rejestrach wokale, iście holograficzną ambientową przestrzeń, niemalże progresywne linie melodyczne i całkowicie niezrozumiałą warstwę tekstową. Najniższe pomruki basowe zapuszczały się w nieczęsto eksplorowane przez nas rejony a szybkość i precyzja dźwięku szła w parze z iście lampową homogenicznością i nasyceniem barwami. Gdy do głosu doszedł Timbaland z „Shock Value” potężne kopnięcie na basie zwiało z membran Ardento ostatnie drobiny kurzu. Lekko nosowy wokal Nelly Furtado otrzymał nader przyjemny zastrzyk kobiecego ciepła i zmysłowości, przez co stracił sporo z obecnej w większości przypadków radiowo-telefonicznej naleciałości i stał się bardziej ludzki a mniej techniczny – plastikowy.
A właśnie, skoro poruszyliśmy ewidentnie postprodukcyjne mankamenty warto zerknąć na rockowe podwórko i np. na „Misplaced Childhood” Marillion, które nawet po ostatnim masteringu trudno określić mianem wybitnej realizacji.
Płaska niczym anorektyczna modelka scena i cykająco – szeleszczące blachy potrafią zepsuć całą przyjemność odsłuchu. Jednak tym razem pomimo ewidentnych i oczywistych mankamentów technicznych całość nabrała zdecydowanie bardziej zdrowego „ciała”. Pojawiła się żywa tkanka wypełniająca kontury a irytujące perkusjonalia odpowiednio dopalone złocistą poświatą wreszcie zaczęły pełnić właściwą im rolę.
Z bardziej ambitnego repertuaru warto wspomnieć o dość mocno zagmatwanej i wcale nie najłatwiejszej w odbiorze „Beit” Masady (John Zorn, Dave Douglas, Greg Cohen, Joey Baron). Oczywiście u Jacka tego typu muzyczne poplątańce są na porządku dziennym, jednak osobiście, komplikacji wolę szukać w progresyjnych odmianach rocka a po podobne doznania w Jazzie sięgam dość okazjonalnie. Jednak tym razem było miło, nawet bardzo miło, gdyż Vitusy pokazując całość w niezwykle homogeniczny sposób skupiały się w pierwszej kolejności na warstwie emocjonalno – barwowej, by dopiero po przykuciu uwagi słuchacza wprowadzić go w zawiłe meandry instrumentalnej wirtuozerii biorących udział w nagraniu muzyków.
Jednak podobnie, jak w przypadku Takumi o prawdziwej feerii barw, bogactwie alikwot i dosłownej organiczności można było mówić dopiero w przypadku winyli. Albumy „The Tube Only Night Music” Taceta, „Time Out” The Dave Brubeck Quartet, ścieżka dźwiękowa z „The Cloud Atlas Sextet” oraz dwa wydawnictwa z serii „The Berliner Direct To Disc Recordings” – die Tommys „Volume 1” i „March 28” Elaizy sprawiły, że nie sposób było oderwać się od odsłuchu. Jedynie konieczność zmiany strony zmuszała nas do wstania z foteli. To, co do tej pory, przy źródłach cyfrowych wydawało się namacalnością i niemalże materializowaniem się muzyków w naszych czterech kątach, rzeczywiście nam się tylko wydawało. Dopiero przy (umownie) czarnej płycie można było właściwie ocenić możliwości skandynawskiej amplifikacji. W przekazie dominowały spokój i dojrzałość, których w żadnym wypadku nie należy utożsamiać ze spowolnieniem i nudą, gdyż zarówno dynamika, jak i potencjał emocjonalny nie uległy osłabieniu a wręcz osiągnęły poziom o jakim srebrne krążki mogły jedynie pomarzyć.
Początkowa pobłażliwość, z jaką patrzyliśmy, jeszcze przed podłączaniem do prądu, na „małe” Vitusy przerodziła się w trakcie odsłuchów w ewidentne zdziwienie przechodzące w pełni zasłużony szacunek. Kontrola idąca w parze z muzykalnością sprawiały, że zapominaliśmy o nader kompaktowych wymiarach SL – 102 & SM – 011 i skupialiśmy się na tym, co przecież najważniejsze – na muzyce. A muzykę Vitusy grały po prostu wybornie. Jeśli zatem wyznają Państwo zasadę, że nie ocenia się książki po okładce gorąco zachęcam do wypożyczenia zestawu Vitusa na co najmniej tydzień i w zaciszu domowego ogniska własnousznej weryfikacji jego możliwości. Jest spora szansa, że nie tylko przypadnie Państwu do gustu, lecz i w dość jednoznaczny sposób rozprawi się z wielokroć większą, przynajmniej jeśli chodzi o obudowy konkurencją. Warto też pamiętać, że u Hansa Ole Vitusa Waty są „trochę” bardziej kaloryczne i bliżej im do swoich „lampowych” braci aniżeli tych osiąganych z układów cyfrowych. Niby drobiazg, ale proszę mi wierzyć na słowo, że akurat w tym przypadku robi on kolosalną różnicę.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: R.C.M.
Ceny:
SL – 102: 29 000 €, opcja: 4x Stillpoints Ultra – dopłata 1 100 €
SM – 011: 42 000 € (para) , opcja 8x Stillpoints Ultra – dopłata 2 200 €
Dane techniczne
SL – 102
Wejścia: 2 x RCA, 3 x XLR
Wyjścia: 2 x RCA, 2 x XLR
Wymiary (S x W x G): 435 x 135 x 402 mm
Waga: 24 kg.
Pilot: tak, RC-010
Opcja: moduł phono MM/MC
W kpl. przewód zasilający Andromeda
SM – 011
Moc wyjściowa (A/AB): 40W/ 400W przy 8 Ω, 800W przy 4 Ω (klasa AB)
Wejścia: 1 x XLR, 1xRCA
Wymiary (S x W x G):: 435 x 130 x 430 mm
Waga: 42 kg.
System wykorzystywany w teście:
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Przedwzmacniacz: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Robert Koda Takumi K-70 Gen II
Kolumny: Ardento Alter II
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa), Ardento
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa zasilająca POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA