Pochodząca z Danii i znana chyba wszystkim miłośnikom dobrego dźwięku marka Vitus Audio jest typowym przedstawicielem świata High Endu, rozpoczynając swoją ofertę od kwoty ponad 11 000 € za najprostszy wzmacniacz zintegrowany. Nie mam zamiaru rozprawiać, czy takim postępowaniem nie lekceważy czasem sporej grupy audiofilskiego świata, którego kolokwialnie mówiąc nie stać na podobny wydatek, a chcieliby zasmakować jej szkoły grania. Niestety patrząc zdroworozsądkowo, rynek audio, jak każdy inny rządzi się prawami ekonomii i jeśli coś z powodzeniem broni się na tak wyśrubowanym pułapie cenowym, nie ma większego sensu wdrażać oszczędności mających na celu obniżenie końcowych kosztów, gdyż spowodowana podobnymi ruchami nawet najdrobniejsza wpadka może zaszkodzić wizerunkowi firmy. Mimo obracania się portalu Soundrebels w sferze Premium, chyba zdajecie sobie sprawę, że pozyskanie produktów ze szczytów cennikowych nie jest łatwe. Mając jednak w zanadrzu przemawiające za nami port folio testowe, co jakiś czas udaje się zaprosić w me progi jakiegoś przedstawiciela tuzów interesującego nas działu gospodarki, którym w dzisiejszej odsłonie będzie niedawno wprowadzony do oferty dystrybucyjnej katowickiego RCM-u przedwzmacniacz gramofonowy przywołanej na wstępie manufaktury z linii SIGNATURE o niewiele dla niewtajemniczonych mówiącym oznaczeniu SP-102.
Bryła produktów Vitusa jest tak rozpoznawalna, że aby znaleźć niezorientowanego w tej materii osobnika, trzeba by szukać chyba dziale CAR AUDIO, a i tam co poniektórzy miłośnicy dobrej muzy w odmianie samochodowej z pewnością otarli się o nazwę prezentowanej dziś myśli technicznej. Nie przedłużając jednak , gdyż mam o wiele ciekawsze informacje z tego spotkania, przypomnę, że tak jak we wszystkich produktach z Danii front w testowanym phono zbudowany jest z dwóch zewnętrznych grubych płatów aluminium nachodzących na centralnie umieszczone akrylowe okienko, kryjące świecący bursztynom kolorem wyświetlacz informacyjny o stanie urządzenia i usytuowane pod nim podświetlone na stałe logo firmy. Wspomniane dwie zewnętrzne płaszczyzny wykończono w technice szczotkowania i wykorzystano jako miejsce implementacji trzech przycisków sterująco-regulacyjnych z każdej strony. Ot cała filozofia przypodobania się klientowi, czyli minimalizm i prostota połączona z elegancją. Spojrzenie na tylny panel przyłączeniowy już od pierwszej chwili zdradza nam fakt pełnej symetryczności konstrukcji. A zdradzają to: podwojone terminale zasilające – tak, z wydzielonego na zewnątrz zasilacza wychodzą dwa wielopinowe złącza z życiodajną energią, lustrzane odbicie wejść i wyjść w standardach XLR i RCA, a także centralnie umieszczony zacisk GND. To pokazuje konsekwentne podejście do zagadnienia sztuki projektowania zbalansowanych komponentów audio bez sztucznych symetryzacji i desymetryzacji. Żadnych mydlących oczy ekwilibrystyk, tylko sama prawda. Na zakończenie tego akapitu dodam, że jak na mogącą zmieścić się na małej drukowanej płytce we wzmacniaczu zintegrowanym opcję, opisywana 102-ka jest osiągającym rozmiar i wagę mojego przedwzmacniacza liniowego urządzeniem, potwierdzając tym, że dla Ole Vitusa nie ma drogi na skróty.
Zanim usiadłem do tego tekstu, musiałem przetrawić sporo kłębiących się w mej głowie myśli. Proszę się nie obawiać, nie negatywnych, chociaż oceniając jakikolwiek produkt w domenie zero-jedynkowej z dużą dozą pewności znalazłby się jakiś śmiały piewca negatywnych mądrości, tylko bez względu na wartość owych wysnutych wniosków, powinny być one skorelowane z dotychczasowymi doświadczeniami z tego zakresu cenowego, który nie oszukujmy się, przyprawia o zawrót głowy. Tylko z szacunku dla potencjalnych czytelników nie będę przywoływał żądanej kwoty za dzisiejszego bohatera – to znajdziecie pod testem, ale zapewniam, bez względu na wydawałoby się kosmiczną cenę, nasz bohater znakomicie walczy o prym w dziedzinie obróbki sygnałów wkładki gramofonowej. Dla kogo będzie numerem jeden, zależy od, niestety muszę to napisać, w pierwszej kolejności wyedukowania, potem preferencji, by zakończyć na synergii z posiadanym torem audio. Dlaczego w pierwszym punkcie postawiłem na wyedukowanie? Może odbierzecie to jako szukanie dziury w całym, ale obracając się w jakimkolwiek pułapie cenowym, każde z pretendujących do miana zwycięzcy urządzenie chce czymś nas zaskoczyć. Gdy tak przetrawicie w miarę autorytatywną ilość komponentów, okaże się, że każdy ma coś ciekawego do powiedzenia, ale nie zawsze jest to zgodne z rzeczywistością, która notabene jest niedościgniona, a do której z wypiekami na twarzy dążymy. I gdy dojdziecie tak jak ja do ściany , czyli prawie maksimum tego, co oferuje w tym dziale rynek, zaczynają się schody zatytułowane co jest lepsze, a co gorsze. Niestety mimo sporego doświadczenia z najdroższymi na naszym rynku phonostage’ami nigdy nie czuję się uprawnionym do autorytatywnego osądu, kto jest numerem jeden, dlatego zawsze opisuję, tak jak dzisiaj, targające mną po-testowe przemyślenia. Zabawa w sędziego w aspekcie zróżnicowania osobowości każdego z Was nie jest w moim stylu, gdyż tak jak powiedziałem, zaraz po wiedzy co jest bliższe prawdy, są oczekiwania. Wracając do dzisiejszego testu, pech chciał – oczywiście w dobrym tego słowa znaczeniu, że w tym samym czasie miałem na tapecie dwa zbliżone jakościowo produkty, jednak tak diametralnie różniące się manierą prezentacji dźwięku, że pierwszy raz stoczyłem krwawy bój słowny z człowiekiem pomagającym mi niegdyś w pierwszych krokach z zawansowanym analogiem. Puentując ten akapit i podkręcając nieco atmosferę, nie zdradzę co to był za przeciwnik, choć stali czytelnicy z pewnością się zorientują, ale życzę wszystkim podobnych do moich problemów związanych z opisaniem wrażeń porównawczych, mimo, że z natury jestem bardzo energicznym i umiejętnie brylującym w opisywaniu uczuć człowiekiem.
Wkraczając w świat ekstremalnego High Endu, teoretycznie rzecz biorąc sprawy czytelności basu, nasycenia średnicy i otwartości górnego zakresu są oczywiście bardzo istotne, w pewien sposób pozycjonując postrzeganie danego urządzenia, ale z racji wysokich notowań w cenniku powinny być co najmniej bardzo dobre. Według mnie w takich przypadkach ważniejszą jest jednak sprawa podania dźwięku w aspektach: rozdzielczości, budowania sceny i sposobu prezentacji źródeł pozornych w trójwymiarowej przestrzeni. Po wstępnej weryfikacji pewników – bas, środek, góra i dzięki temu będąc spokojnym o jakość wymienionych podstawowych aspektów, przeszedłem do oceny przedwzmacniacza SP-102 pod kątem wyrafinowania w obróbce delikatnych sygnałów wkładki gramofonowej. Jako, że do sparingu dostałem naprawdę mocnego zawodnika, zacząłem od wysokiego „C” i na talerzu trzydziestki S.M.E-ka wylądował koncertowy Antonio Forcione z kwartetem. Rozpoczynający płytę popis znanego gitarzysty tryska energią, ilością strunowych alikwot i szybkością narastania dźwięków. Oczywiście, to na potrzeby wydania płytowego jest przerysowany w swej wyczynowości brzmienia instrument, ale właśnie owo rozdmuchanie pozwala przyjrzeć się, czy aby testowane urządzenie nie wnosi od siebie zbyt wiele i tak występującego już w materiale płytowym „dobrego”. Za dużo cukru w cukrze zemściłoby się karykaturalnością tej kompilacji, ale trzeba przyznać, że w porównaniu z dotychczasowymi odtworzeniami mimo dodania lekkiego sznytu czytelności i ostrości kreski rysującej przywołaną gitarę, phono Vitusa nie przekroczyło ważnego dla uniknięcia przedobrzenia punktu. Było szokująco szybko, ale z bardzo dobrym ciężarem strun i pełnym oddaniem pojemności pudła rezonansowego, dlatego z całą odpowiedzialnością tego stwierdzenia nazwałbym to godną naśladowania wyczynowością. Kolejny ciekawy do opisania epizod płytowy przytrafił mi się z materiałem oficyny Linn Rcords – „Messiach” George Handel’a. Ta z pozoru spokojna, jeśli chodzi o energię, muzyka była swoistym testem na tworzenie wirtualnej sceny. Porozrzucani w naturalnej rzeczywistości mojego pokoju śpiewający i grający artyści przez cały czas zachęcali do pozycjonowania siebie w eterze i gdy tylko się to udawało, a przyznam szczerze, że przychodziło im to niewiarygodnie łatwo, fenomenalnie pokazywali swój instrumentalno – wokalny kunszt. Eksplorując w całości tę trzypłytową opowieść sakralną, przekonałem się, że oferując wspomnianą przy okazji koncertu Forcione szybkość narastania dźwięków, sto dwójka nie zapomniała również o barwie głosów i ciężarze wykorzystujących dolne rejestry instrumentów. Jeśli chodzi o sprawę głębokości i szerokości budowanej w mym pokoju sceny, przyznaję certyfikat zaliczający naszego bohatera do pokazującej swe możliwości nieco wcześniej elity, co oznacza, że jedynymi ograniczeniami był obrys kolumn i oddalona dwa metry za nimi ściana. Powinienem bić brawo, ale tak prawdę mówiąc, odstępstwo od takiego standardu dla mnie byłoby bardzo dużym niedociągnięciem, zatem w tej dyscyplinie tylko pozytywne wypunktowanie. Gdy tak przerzucałem z dużą przyjemnością kolejne czarne krążki, przez cały czas czułem gdzieś w podświadomości, że coś chyba ważnego, a dotychczas niespotykanego w tym formacie odtwarzania umiejętnie mi umyka. A przecież naprawdę szukałem dziury w całym, serwując na talerz bardzo wymagające pod względem jakości i podawania dźwięku realizacje. Aż nadszedł moment konfrontacji z twórczością grupy Massive Attack i „bingo”. Co prawda posiadam tylko składankę największych przebojów, a nie całą dyskografię, ale te trzy krążki w zupełności wystarczą, by niepanujący nad niskimi pomrukami sztucznie generowanych dźwięków przedwzmacniacz gramofonowy szkolnie się wyłożył. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że dotychczasowe, naprawdę wyśmienite, konstrukcje owe prawie subsoniczne wibracje membran głośników zdawały się uśredniać, tworząc coś na kształt jednolitej raz miękkiej, a innym razem twardej fali dźwiękowej. Tymczasem, gdy podczas mego spotkania z propozycją Ole Vitusa igła dotknęła rowka kręcącej się płyty, okazało się, że z tych dotychczas jednolitych niskich fraz da się wyodrębnić dodatkowe masywne pokłady wibracji. Po kilku kontaktach z produktami z Danii wiedziałem, że są w stanie sprostać każdemu wyzwaniu, ale żeby aż tak podnieść poprzeczkę w rozdzielczości i konturowości basu. Niewiarygodne, ale to najprawdziwsza prawda o basie, która właśnie dzięki swojej referencyjności stawała się prawie nie niezauważalna. Co ciekawe, kilka dni przed testem słuchałem tego przedwzmacniacza w innych warunkach z inną muzyką i nawet w najbardziej zwariowanych snach nie podejrzewałem, że analog może tak kontrolować najniższe rejestry, nie zapominając oczywiście o reszcie pasma akustycznego. W tym aspekcie był to nokaut. Jak widać po rozpędzających się w pochwałach ciągach literowych, SP-102 SIGNATURE wywarł na mnie piorunujące wrażenie, dlatego zdroworozsądkowe podejście do testów każe mi zwolnic tempo, kierując myśli w stronę puenty tego spotkania, co z dużą niechęcią, ale jednak muszę uczynić.
Wiedziałem, że będzie to owocna w doznania przygoda. Wiedziałem również, że pod względem reprodukcji dźwięku zostanę przyparty do muru. I na koniec nie wiedziałem, a raczej miałem nadzieję, że jednak nie dam się znokautować – w tym przypadku kontrolą i rozdzielczością basu. Ale z tych trzech przepowiedni, mimo, że wiele już słyszałem, najbardziej nurtuje mnie ta ostatnia przegrana batalia, wyraźnie pokazując, że w analogu nie wszystko zostało jeszcze powiedziane. Ktoś powie: „taka kontrola i konturowość jest domeną cyfry”, ale uspokajam, wszystko nadal osadzone jest w estetyce brzmienia gramofonu. Może nie drapaka pracującego z gęstym lampowym phono – czyli mięsiście i bardzo homogenicznie, ale mimo ponadprzeciętnej rozdzielczości i umiejętności zaangażowania słuchacza w proces czynnego udziału w spektaklu muzycznym, całość nadal bryluje w estetyce gładkości. Czy nasz bohater jest dla wszystkich potencjalnych nabywców? Dla większości populacji włącznie z wyznawcami lamp tak. A dlaczego jakiś procent może się wyłamać? Tutaj wkraczają już moje wstępniakowe wynurzenia, jak stan wyedukowania, kierunek preferencji i osiągnięcie synergii z posiadanym systemem. Kończąc dzisiejszy test lojalnie ostrzegam, spotkanie ze sto dwójką sam na sam we własnym secie z dużą dozą pewności zaowocuje nieustannym, pełnym radości zaangażowaniem w dobiegający z kolumn świat muzyki, a wszelkie Wasze punkty weryfikacyjne tak niepostrzeżenie zepchnie na całkowicie pomijalny margines, że nawet się nie zorientujecie, gdy zapadnie jedyna możliwa decyzja: Duńczyk zostaje na stałe.
Jacek Pazio
Dystrybucja: RCM
Cena: 32 000 €
Dane techniczne:
Wejścia: 1 para RCA, 1 para XLR
Wyjścia: 1 para RCA, 1 para XLR
Czułość wejściowa: 300uV – 10mV regulowana na froncie, lub poprzez RC-010
Wymiary (W x S x G): 135 x 435 x 402 mm
Waga: 24 kg
System wykorzystywany w teście:
– CD/DAC: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz: Reimyo CAT – 777 MK II
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2