Opinia 1
Ostatnimi czasy pojęcie High-End, dzięki umiejętnemu marketingowi i często siłowemu, cenowemu pozycjonowaniu swoich produktów przez chcące zasiadać w owym panteonie gwiazd firmy niestety zostało sztucznie rozdmuchane. Jednak bez względu na ów trend i wszelkie podprogowo działające w podtrzymaniu jego bytu złote myśli braci recenzenckiej, ten wycinek oferty produktów audio z pewnością ma swoje trzy główne cechy. Pierwszą i najważniejszą jest oczywiście bliska żywej muzyce jakość odtwarzanego dźwięku, na drugim miejscu postawiłbym nieuchronnie pchający recenzenta do trwałego kalectwa rozmiar – sto kilogramów nie jest jakimś szczególnym szaleństwem, a trzecią, której właśnie sztucznym windowaniem wielu próbuje zaistnieć w świadomości audiofilów jest często pozbawiona racjonalnego wytłumaczenia ilość żądanych środków płatniczych. I gdy spojrzymy na przywołane przed momentem punkty, już na powyższy temat można by rozpisać się na kilka stron, jednak pozostawiając Wam rozstrzygnięcie co tak naprawdę jest istotą High Endu, miło mi oznajmić, że dzisiaj bez najmniejszego naciągania faktów spotkamy się z idealnie wpisującym się w nieskalane założenia jakościowe przedstawicielem tego wycinka rynku audio. Mam na myśli pochodzącą z Danii stereofoniczną końcówkę mocy firmy Vitus Audio MP-S201, którą z niemałym wysiłkiem logistycznym dostarczył katowicki RCM.
Powiem tak, to co stanęło przed moim stolikiem już podczas wcześniejszych spotkań w większych pomieszczeniach wydawało się duże, jednak bezpośrednia konfrontacja na własnym podwórku zdawała się przekraczać granice rozsądku. Dlatego też, to ważące 125 kilogramów monstrum dla celów łatwego przemieszczania podczas testu posadowiono na platformie z kółkami. Ja wiem, że na stabilniejszej podstawie sonicznie byłoby zdecydowanie lepiej, jednak po wyjściu ode mnie z domu ekipy z Katowic nie miałbym szans na jakiekolwiek ruchy. Jednak tutaj trzeba dodać, iż o stabilność tego pieca bez względu na czym stoi, dbają zainstalowane w standardzie znane szerokiej publiczności stopy amerykańskiego Stillpointsa, a to do tematu walki z wibracjami samoczynnie wnosi nieco spokoju. Sam wygląd Duńczyka jest powieleniem wzbudzającego wiele pochlebnych opinii majestatycznego i co za tym idzie spokojnego wizualnie designu. Front urządzenia wykonano z dwóch masywnych, przedzielonych czarnym akrylem płatów aluminium. Jeśli chodzi o akcesoria manipulacyjno informacyjne, w dolnej części centralnie umieszczonego ciemnego prostokątnego okienka w stanie Standby wyświetla na się logo marki, a podczas pracy informacje konfiguracyjne i aktualny stan urządzenia. Cały proces obsługi wykonujemy za pomocą sześciu – po trzy z każdej strony – umieszczonych na aluminiowych płatach dyskretnych przycisków. Górna część obudowy dzięki zastosowaniu kilku sporych rozmiarowo ażurowych modułów pozwala na swobodne grawitacyjne chłodzenie urządzenia, a boki jako główny wymiennik ciepła na całej głębokości i wysokości są wpisującymi się w rozmiar końcówki mocy radiatorami. Tylny panel przyłączeniowy dla wielu może być zaskoczeniem, gdyż potencjalnego użytkownika zmusza do użycia trzech kabli sieciowych. I gdyby komuś wydawałoby się to zwykłym naciąganiem, spieszę donieść, iż sprawa jest prosta i logiczna. Producent w dbałości o unikanie problemów zakłócania się poszczególnych układów wewnętrznych specjalnie rozdzielił zasilanie dla każdego z modułów układu dual-mono i logiki sterowania całą konstrukcją. Przyznacie, że może to jest kosztowne, ale dla bezkompromisowego w swoich założeniach High Endu bardzo sensowne. Wracając do zestawu przyłączy i biorąc pod uwagę bycie 201-ki stereofoniczną z możliwością spięcia w monoblok końcówką mocy znajdziemy tam jeszcze stosowny, realizujący ów wybór przełącznik, pojedyncze terminale głośnikowe, trzy gniazda IEC i wejście sygnału analogowego w standardzie XLR. Tak w skrócie przedstawia się nasz bohater, a czy swoją nietuzinkowość rozmiarową przeniesie na pole soniczne, postaram się przekazać Wam w dalszej części tekstu.
Relacjonowana dzisiaj konfrontacja z tytułowym wzmakiem była jakby zwieńczeniem wielu co prawda wyjazdowych, ale za to z różnorodną elektroniką i kolumnami spotkań odsłuchowych. Owe wcześniejsze mitingi za każdym razem nosiły znamiona powtarzalności pewnych cech, ale, jak wiadomo, obce środowisko nie pozwala stuprocentowo określić ich pozytywnego lub negatywnego oddźwięku. Dlatego, gdy zapadła decyzja o prywatnym starciu, z niecierpliwością oczekiwałem, co takiego zdarzy się, gdy ten łykający 4.5 kW energii i oddający 700 W przy ośmiu Ohmach mocy na kanał potwór zastąpi skromnego, wyglądającego przy nim, jak młodszy brat 200 W Japończyka. Oczywiście, pewnych zdarzeń brzmieniowych spodziewałem się już przed startem testu, jednak czym innym są nawet pozytywne domysły, a czym innym konsekwencja dodania pewnych dóbr brzmieniowych do codziennego zestawienia.
Muszę się przyznać, że główną zaletą 201-ki, jaką za każdym razem udawało mi się wychwycić, był dobrze naładowany energią, solidny w podstawie, ale zawsze prowadzony pod pełną kontrolą bas. Po wpięciu w tor natychmiast czuć było, że to jej bardzo mocna strona. I nie miało znaczenia, że czasem samo pomieszczenie z innymi równie mocnymi końcówkami nie było w stanie utrzymać w ryzach najniższych rejestrów powodując efekt powstawania fal stojących, gdyż Vitus kpił sobie z tych przypadłości. Owszem trząsł pomieszczeniem, ale unikając buły wprawiał je jedynie w odczuwalne wibracje. I wiecie co? To były zaskakująco różne w stosunku do mojego podejścia odsłuchowego obserwacje. Dlaczego? Ano dlatego, że w testowej konfiguracji 201-ka nieco inaczej niż we wcześniej odsłuchach postawiła tylko na spięcie w solidniejszą klamrę prezentację basu. Nie wiem, jak to do końca wyjaśnić, ale z pewnością nie odczuwałem ani krzty podbicia tego zakresu. Po takim ruchu próbowałem nawet dopatrywać się pogorszenia tej częstotliwości, jednak po przesłuchaniu bardzo wymagającego od tego zakresu częstotliwościowego materiału muzycznego, okazało się, że Japończyk mimo bardzo dużych starań nie robił tego w tak fantastyczny sposób, jak Duńczyk. Co prawda przekaz z tak zwartym basem stawał się przy okazji nieco chłodniejszy i ciemniejszy, ale to było tylko muśniecie koloru i światła, a nie siłowe forsowanie swojej szkoły grania. I gdyby tak przyjrzeć się temu aspektowi głębiej, powiedziałbym, że takie unikanie kolorowania świata dźwięków stawia go zdecydowanie wyżej niż Reimyo w szeregu dbających o równowagę tonalną produktów audio, czyli zero czarowania, tylko naga prawda. Gdy dolny zakres mamy już z grubsza opisany, przyszedł czas na średnicę. Tutaj spieszę zaznaczyć, że mimo, iż rewolucji nie było, to o dziwo idąc tropem unikania sztucznego podkolorowania przekaz muzyczny nadal miał swój dobrze oddany masowo i barwowo czar, bez którego wiele gatunków muzycznych staje się dla mnie zbiorem dźwięków, a nie muzyką. Jak można sądzić po tych kilku zdaniach, na razie było nieźle. A jak miała się sprawa z wysokimi tonami? Uspokajam, zero naginania ich do swoich potrzeb, jak to często robi konkurencja. Jakie bywają te potrzeby? Raz je otwierają – najczęściej gdy ciężar grania ku przesuwa się ku górze, a innym razem tłumią – czyli równając spójność tonizują ją do charakteru reszty pasma. Tak się złożyło, że produkt Vitusa w projekcji górnych rejestrów przez mojego KAP-777 nie widział większych mankamentów i poprawiając je jedynie w sferze ciężaru – dźwięk był nadal otwarty, ale nieco ciemniejszy i masywniejszy – lekko je schłodził, co sprawiało, iż blachy mieniły się nieco bledszym złotem niż mam na co dzień. To nadal był ten sam spektakl, jednak w nieco innej manierze poświaty. A jak wpięcie końcówki Vitusa wpłynęło na odbiór generowanej przez ISIS-y muzyki. Zacznę od stałego repertuaru, czyli Johna Pottera z jego interpretacją muzyki Monteverdiego. Wydawałoby się, że ochłodzenie tego typu muzyki może oddalić napawający nas pozytywnym nastawieniem do życia ładunek emocjonalny. Nic z tych rzeczy. Zawsze, jeśli nie pełniej, to przynajmniej w takim samym stopniu jak z prywatnym setem brałem pełny udział w każdej projekcji muzycznej tamtych czasów. Powiem więcej, wspomniane ostudzenie koloru powodowało, że podczas gry klarnetu basowego dostawałem nieco więcej informacji o jego drewnianym stroiku. To oczywiście było zasługą fenomenalnej kontroli basu i dzięki temu zdecydowanie większej rozdzielczości zakresu średnio-niskotonowego. Mówimy oczywiście o pewnych niuansach brzmieniowych, ale jeśli zna się materiał muzyczny, natychmiast je wyłapujemy, a gdy dążą do poprawy dźwięku, świadczą o klasie urządzenia. A przecież trzeba zaznaczyć, iż każdy testowany produkt teoretycznie walczy z dość przypadkowym dla siebie zestawieniem, czego w przeciwieństwie do dzisiejszego bohatera wielu innym konstrukcjom nie udaje się unieść. Ok. Muzyka barokowa wypadła dobrze, a co z elektroniką? Tutaj z pomocą przyszedł mi Nils Petter Molvaer i jego krążek zatytułowany „Khmer”. Niestety z racji użycia w tej kompilacji wielu sztucznych dźwięków o samym wpływie sznytu grania Vitusa mogę wypowiedzieć się jedynie w kontekście naturalnej trąbki, która nie odbiegała od zapamiętanego wzorca jedynie delikatnie trącając większą matowością. Co innego, gdy przyjrzymy się kontroli nad dużymi skokami basowymi tej płyty. Jeśli ją znacie, to zapewne wiecie, iż wielu używa jej właśnie do sprawdzenia, jak system nisko schodzi z basem i jak go kontroluje. Chyba nie odkryję Ameryki, gdy powiem, że było to uwiązany na smyczy – w dobrym tego słowa znaczeniu – zakres częstotliwościowy. Przy głośnym słuchaniu podłoga trzęsła się niemiłosiernie, ale ani razu nie było przysłowiowej buły. Co więcej, nie zanotowałem jej, nawet gdy samo pomieszczenie zdawało się poddawać w tym zakresie, a to zdarza się niezwykle rzadko, żeby nie powiedzieć wręcz sporadycznie. Na koniec przyszedł czas na sprawdzenie MP-S201-ki w trudnych warunkach dźwiękowych, czyli szaleństwie folk-metalu grupy Percival Schuttenbach. No cóż, tak oddanej masowo i energetycznie stopy perkusji życzę Wam wszystkim. Szybkość i dawka błyskawicznie tłoczonego powietrza sprawiały, że naprawdę, może nie było to przeniesienie jeden do jeden odczuć koncertowych – to, jak wiemy jest utopią, ale z pewnością bardzo zbliżone do tychże realiów. Przysłowiowe ciarki na plecach miałem już po kilku traktach tej dobrze poukładanej i czytelnej, zachowującej gradację planów ściany dźwięku. Jak wiecie, obecnie nie przepadam za takim stylem muzycznym, jednak jego dobra prezentacja zawsze zmusza mnie do zaliczenia kilku ciekawych kawałków. Może nawet nie pełnej składanki, ale co najmniej paru mięsistych czy to gitarowych, czy perkusyjnych solówek, do czego wręcz zmusiło mnie wpięcie w tor testowanej końcówki mocy. Gdy prześledzicie dotychczasowy tekst, okaże się, że nie wypowiedziałem się jeszcze na temat sposobu budowania wirtualnej sceny muzycznej. Ta oczywiście będąc generowana przez top jakościowy duńskiego producenta była fenomenalna we wszystkich jej zakresach, czyli szerokości, głębokości, jak i namacalności w sferze 3D. I powiem Wam, że chyba za sprawą wspomnianego przyciemnienia dźwięku zdawała się być lepiej rozbudowana od mojej w wektorze głębokości. Nie było przybliżającego do mnie zajmujących dalsze plany muzyków ich sztucznego powiększania, tylko wierne oddanie odległości od front mena i osłabionego z tego powodu wolumenu dźwięku, co według mnie jest zdecydowanie bliższe prawdzie. Nadmuchana bańka w jednym rzędzie może i jest spektakularna, ale w konfrontacji z realnym dźwiękiem jest tylko wydmuszką. Resumując, czy produkt Vitusa ma jakieś wady? Oczywiście. Jest przerażająco wielki, ciężki, no i niestety drogi. A tak na poważnie, gdybym bez oglądania się na kasę miał wybierać pomiędzy tym co mam i tym co zaprezentował testowany wzmacniacz, chyba bliższy mojej wyimaginowanej prezentacji jest zestaw, który posiadam. Jak wspomniałem, delikatnie koloruje świat i minimalnie rozmywa bas – oczywiście po sprawdzeniu w bezpośredniej testowej konfrontacji, ale jest moim świadomym wyborem. Sprawa mogłaby ulec zmianie, w momencie przejścia na inne zespoły głośnikowe, gdyż raz – moje są zbyt łatwe do napędzenia, co nie dało Vitusowi szans na pokazanie pełni swoich możliwości, a dwa – nowe swoją otwartością w górnych rejestrach i zdecydowanie bardziej mięsistymi niskimi tonami wręcz potrzebowałyby pozytywnej, bo kontrolującej jej zapędy ingerencji 201-ki. Tak więc, czy to jest Wasza bajka może rozstrzygnąć jedynie osobisty sparing.
Trochę obawiałem się, czy prawie zawsze słyszany na wyjazdowych spotkaniach solidny bas wzmacniacza Vitusa nie zaleje mojego pomieszczenia. To, jak wynika z recenzji, na szczęście okazało się być wyssanymi z palca przedwczesnymi obawami, a po dłuższym słuchaniu dzięki powodującej zmniejszanie go pełnej kontroli wręcz fenomenalnym urealnianiem dźwięku. Jak wspomniałem pod koniec testu, sprawa tylko lekkiej korekty dźwięku rozbijała się prawdopodobnie o zbyt skuteczne kolumny (90 dB). Co tak naprawdę potrafi dzisiejszy bohater, można sprawdzić w teście kolumn Gauder Akustik Berlina RC-8. Nie muszę tego weryfikować, ba nawet mając możliwość nie chciałem, ale w starciu z tymi, że tak żartobliwie powiem „wampirami energetycznymi” moja integra spektakularnie wyzionęłaby ducha, gdy tymczasem duńska „spawarka” nie tylko bez problemów trzymała je na przysłowiowej smyczy, ale pokazała również ich barwowe umiejętności. Czy ta końcówka jest dla wszystkich? W zakresie zapotrzebowania na moc oczywiście tak. Napędzi wszystko i to przy pełnej skali dźwięku. A jak w sprawach temperatury grania? To już będzie zależeć od reszty układanki. Posiada swoją nieco studzącą zakusy podbarwiania świata manierę, ale to nadal jest bardzo dalekie od bezduszności granie. Podczas całego testu bez znaczenia było, czy słucham uduchowionej muzyki dawnej, czy rockowego buntu. Wszystko miało swój odpowiedni ciężar emocji, a to pozwala sądzić, że jeśli tylko kogoś stać i znajdzie trochę miejsca w salonie, wypożyczona w celu posłuchania MP-S201 nie wróci już do dystrybutora.
Jacek Pazio
Opinia 2
Kontynuując recenzencką sagę związaną z wizytą skonfigurowanego i z wielką pieczołowitością u nas rozstawionego przez ekipę RCMu systemu Gauder/Vitus tym razem zajmiemy się wzmocnieniem. Znawcy tematu nie od dziś wiedzą, iż z „zabawkami”, które wychodzą spod rąk Hansa Ole Vitusa nie ma lekko i to dosłownie. Każde, nawet najniżej usytuowane w firmowej hierarchii urządzenie waży tyle, że jeśli porywamy się na nie w pojedynkę, to lepiej najpierw wykonać jakąś choćby symboliczną rozgrzewkę, bo lepiej dmuchać na zimne aniżeli potem uskarżać się na ból w krzyżu, bo coś nam w nim pyknęło. Dodatkowo warto mieć na uwadze, że im wyżej idziemy, tym robi się ciężej. Skoro jednak katowicki dystrybutor obdarzył nas na tyle zaufaniem, że postawił recenzowane pod koniec czerwca Berliny RC8 to jasnym jest, że i o amplifikację zadbał odpowiednią, o czym z resztą nie omieszkaliśmy wtenczas wspomnieć. Skoro zatem zabójcze dla większości dostępnych na rynku wzmacniaczy kolumny mamy „obcmokane” najwyższy czas przyjrzeć się zdolnemu do prawidłowego ich wysterowania piecowi, czyli stereofonicznej i przy okazji niezaprzeczalnie monstrualnej końcówce mocy Vitus Audio MP-S201.
Zacznijmy jednak od początku. Pierwszy raz MP-S201 został zaprezentowany szerszemu gronu podczas monachijskiego High Endu w 2014 roku i jak łatwo się domyślić wywołał swymi gabarytami niemałe zamieszanie. W dodatku w halach MOC przez cztery wystawowe dni grało nie jedno a dwa duńskie monstra – jedno z Estelonami Extreme a drugie z Avantgarde Acustics Trio, o czym informowaliśmy w naszej relacji. O dziwo na polską premierę 201-ki wcale nie trzeba było długo czekać, gdyż już w listopadzie jedna sztuka zawitała na otwarcie nowej siedziby RCMu. Można ją było sobie wtedy dokładnie pooglądać, zrobić pamiątkowe zdjęcie, ale ponieważ stała w części ekspozycyjnej a nie jednym z dwóch pokoi odsłuchowych to o walorach sonicznych trudno się było wypowiedzieć. Na monachijskie odsłuchy też warto było brać poprawkę związaną nie tylko z szaleńczym pędem nieodzownym przy tego typu imprezach, nieznanym systemem i jak to zwykle na wystawach bywa przypadkową akustyką zajmowanej sali.
Pewne fakty jednak nie podlegały dyskusji i poniekąd znalazły potwierdzenie w naszych ośmiu (OPOS jest oktagonem) kątach. MP-S201 nie jest duża, ona jest ogromna i szukając dla niej miejsca lepiej patrzeć na powyższe zagadnienie w skali makro a nie mikro. Co prawda mieliśmy już u siebie całkiem spore, nawet jak na kryteria High-Endu urządzenia, bo przez naszego OPOSa przewinęły się i końcówki Octave Jubilee i Audia Flight Strumento jednak dopiero Vitusa moglibyśmy, gdyby nie mobilna platforma, na której stanął, uznać za klasyczną audio-nieruchomość.
Zarówno front, jak i płyty wierzchnią oraz spodnią wykonano z ponad centymetrowej grubości aluminiowych, anodowanych na srebrną satynę płyt. Jak już zdążył nas przyzwyczaić duński producent płaszczyznę frontową przecina pionowy akrylowy pas, za którym ukryto niewielki bursztynowy wyświetlacz. Włączenia, oraz innych stosownych nastaw (m.in. trybu pracy) dokonujemy za pomocą sześciu niewielkich przycisków. Płytę wierzchnią, z oczywistych względów (końcówka może pracować w klasie A), przyozdobiono ośmioma prostokątnymi otworami wentylacyjnymi poprawiającymi cyrkulację powierza pomiędzy gęstym użebrowaniem masywnych radiatorów pełniących funkcję boków korpusu urządzenia. Nie zabrakło też centralnie umieszczonego podfrezowania z logo marki.
Ściana tylna pomimo jednoznacznej funkcji wzmacniacza wprawia nawet zorientowane osoby w co najmniej lekką konsternację i wcale nie chodzi o jakieś egzotyczne, bądź irracjonalnie biżuteryjne przyłącza, lecz o coś tak pozornie zwykłego, jak gniazda zasilające, których jest … trzy. Jednak kiedy pierwszy szok mija i zapoznamy się z umieszczonymi na nimi opisami wszystko staje się nie tylko jasne, co przede wszystkim logiczne. Otóż skrajne gniazda dedykowane są odpowiednio lewemu i prawemu kanałowi a środkowe zapewnia życiodajną energię cyfrowym układom sterującym. Słowem bardziej bezkompromisowo, przynajmniej jeśli chodzi o konstrukcje jednoobudowowe się nie da. Terminale głośnikowe są co prawda pojedyncze, ale jak widać na załączonych zdjęciach topowe, rodowane Furutechy (FT-818) bezproblemowo akceptują podwójne okablowanie. Wejścia liniowe dostępne są tylko w standardzie XLR a całości dopełnia jeszcze niewielki przełącznik umożliwiający wykorzystanie tytułowej końcówki w roli monobloku. Z miłych oku każdego audiofila drobiazgów nadmienię jeszcze tylko, iż w rli nóżek wykorzystano cztery Stillpointsy Ultra 5.
Jak przystało na stereofonicznego flagowca w ponad 125 kg skrzyni znalazło się miejsce na 4.5 KVA transformatory UI i dedykowane im 1 200 000 µF pojemności filtrującej. Opanowanie takiej mocy wymagało jednak dalszych, równie bezkompromisowych kroków, dlatego też wszystkie płytki drukowane wykonano z 2 mm laminatu a miedziane ścieżki mają grubość 105 µm.
Od strony czysto użytkowej sprawy przedstawiają się równie ekskluzywnie. Końcówka startuje bowiem w klasie AB i robi to w na tyle dystyngowany sposób, że podczas blisko dwutygodniowej bytności w naszych skromnych progach w momencie budzenia duńskiego monstrum do życia ani razu nawet nie przygasło światło. Ponadto niezależnie od wybranego klasy pracy (AB/A) temperatura obudowy utrzymywała się na całkiem akceptowalnym poziomie i nie stanowiła zagrożenia dla osób postronnych czy małoletnich milusińskich. Owszem, była mocno ciepła, ale to wszystko, poparzyć się nią było nie sposób.
A jak się powyższa wyliczanka przykładów precyzyjnej obróbki skrawaniem i zawiłości elektroniki przekłada na brzmienie? Cóż. Od razu na wstępie trzeba przyznać Hansowi Olemu, że co jak co, ale wie jak sprawić aby produkowane przez niego wzmacniacze raziły sobie z nawet zabójczymi dla większości konkurencji ekstremalnymi obciążeniami, bowiem wcześniej opisywane na naszych łamach Berliny RC8 właśnie do grona takich amp-killerów niezaprzeczalnie należą. A tymczasem podłączone pod MP-S201 karnie „chodziły” przy nodze jak dobrze wyszkolone owczarki niemieckie. Pełna kontrola, stalowa konsekwencja i brak choćby cienia szansy na jakąkolwiek, ponadprogramową swobodę. Ponadprogramową zaznaczam, gdyż oferowane przez duet Vitus-Gaudery brzmienie było porażająco wręcz przestrzenne, rozdzielcze i właśnie swobodne, lecz swobodą właściwą, tożsamą poszczególnym nagraniom a nie wynikającą z puszczenia głośników samopas. Charakteryzujący się sugestywną przestrzennością a jednocześnie dość blisko podanym wokalem „Clashes” Brodki ze swoim pop-rockowym a nieraz wręcz ocierającym się o oldschoolową psychodelię brzmieniem opartym na ciekawych partiach, czy to gitarowych, czy syntezatorowych sprawił, że Vitus mógł pokazać większość ze swoich wrodzonych talentów. Oprócz wspomnianych rozdzielczości i kontroli nie zabrakło również szeroko rozumianej muzykalności i … soczystych barw, co przy porcelanowych Accutonach nie zdarza się nazbyt często. Również bardziej chropawe i cięższe dźwięki w stylu tych zarejestrowanych na albumie „Mafia” Black Label Society zabrzmiały z właściwą sobie agresywnością i natywną chropowatością, z których duńska elektrownia nie próbowała zrobić słodkiego i „ładnego” pocztówkowego ulepka. Brudne, potężne partie gitar raz cięły powietrze palącymi riffami, by za chwilę przetoczyć się po słuchaczach niczym kilkunastotonowy walec dociążany dla lepszego efektu ekstatyczną pracą siedzącego za perkusją Craiga Nunenmachera. Jak to zwykle przy tego klimatach bywa umowna gałka potencjometru dość szybko powędrowała w prawo a z głośników popłynęła taka dawka decybeli, że w kulminacyjnych momentach można było się poczuć jak na prawdziwym heavy-metalowym koncercie. W dodatku brak jakichkolwiek zniekształceń sprawiał, że próg bólu przesunięty został na poziomy, na których zdrowy rozsądek ma już niewiele do powiedzenia. Jednak aby zdać sobie z tego sprawę należało choć na chwilę wyłączyć muzykę co akurat w tym przypadku nastąpiło dopiero wraz z wybrzmieniem ostatnich dźwięków zamykającego album „I Never Dreamed”. Niby raz na jakiś czas warto przyłoić, ale na dłuższą metę takie extrema lepiej sobie w miarę oszczędnie dawkować. Dlatego też warto wrócić do zdecydowanie mniej kakofonicznych dźwięków i sprawdzić jak potężny Duńczyk poradzi sobie z pełnymi finezji i rozedrganych emocji barokowymi dźwiękami „TARTINI secondo natura” tria Sigurd Imsen, Tormod Dalen, Hans Knut Sveen. Przy blisko 1,5 kW na kanał zachodziła bowiem obawa, że taka moc sprawi, iż delikatne frazy z pietyzmem i skupieniem wygrywane przez ww. muzyków otrzymają ponadnormatywną dawkę energii, co akurat w tym wypadku nie byłoby mile widziane. Jak się jednak okazało już otwierająca album „Sonata in F major, opus 1 № 12, B.F4; I. Adagio ‘Lascia ch’io dica addio’” wcale nie obudziła w Vitusie drzemiącej bestii, lecz pokazała go nie tylko od zdecydowanie bardziej lirycznej strony, co wręcz zaprezentowała w romantycznym świetle. Wszechogarniający wewnętrzy spokój, zero pośpiechu i tak właściwa dla tej epoki gra ciszą sprawiały, że przy zamkniętych oczach trudno byłoby powiedzieć, że słuchamy monstrualnego tranzystora a nie nastawionej na przyjemność i barwę lampy. A właśnie – barwa. Choć jedną z najwyraźniej zaznaczonych cech, które z rozrzewnieniem będziemy wspominali w długie zimowe wieczory jest rozdzielczość i krystaliczna czystość generowanego przez 201-kę sygnału, to warto wspomnieć o jego niezwykłej, karmelowej wręcz barwie. O ile na Gauderach mieliśmy do czynienia z fenomenalną synergią i wzajemnym uzupełnianiem się cech amplifikacji i głośników, to po zamianie Berlin RC8 na nasze dyżurne Isisy Trenner & Friedl okazało się, że topowa końcówka Vitusa w pewien, właściwy sobie sposób nieco zagęszcza, kondensuje przekaz. Proszę mnie jednak nie źle nie zrozumieć. Ponieważ poruszamy się na iście ekstremalnych pułapach high-endu to wszelkiego typu uwagi dotyczące takiej a nie innej maniery grania mają charakter czystko kosmetyczny i zależą wyłącznie od naszych własnych preferencji a nie od ewidentnych odstępstw od neutralności, co na tym poziomie cenowo-jakościowym oznaczałoby niemalże automatyczną dyskwalifikację. Warto tez mieć na uwadze, że konfiguracja z Isisami miała za zadanie jedynie próbę wpisania Vitusa w nasz redakcyjny system. Z resztą nad czym tu dywagować? W końcu jakiż większy sens miałoby promowanie set-upu w którym dostarczająca 2 x 700 W przy 8 Ω końcówka pracowałaby pod praktycznie niezauważalnym, pomijalnym dla niej obciążeniem kolumn o skuteczności 91 dB. Chociaż z drugiej strony … gdyby tak dołożyć jeszcze jedną 201-kę a Isisy zastąpić Dukami, to sensowność (o cenie na razie nie rozmawiamy) takiej konfiguracji wzrosłaby wręcz drastycznie. Wróćmy jednak na ziemię. Z austriackimi monitorami całość sprawiała wrażenie lżejszej a zarazem bardziej „lepkiej” aniżeli z Berlinami i o ile na Tartinim można było mówić o ponadprzeciętnej czarowności i bursztynowym oświetleniu sceny, to już Black Label Society straciło sporo ze swojej natywnej zadziorności. Nieco życia i garażowości dodawało przełączenie się z klasy A na AB, ale zmiany miały charakter na tyle delikatny, że zdecydowanie więcej można było ugrać zmianą okablowania sygnałowego.
Decydując się na Vitusa MP-S201 warto się zawczasu zastanowić co z jego pomocą chcemy wysterować. Jeśli będą to jakieś łatwe pod względem impedancji i skuteczności zestawy głośnikowe, to spokojnie możemy zdecydować się na coś o wiele mniej angażującego gabarytowo. Jeśli jednak stoją u nas katafalki o skuteczności zbliżonej do stołu bilardowego i impedancji zapuszczającej się w okolice 1 Ω, to możemy przestać zaklinać rzeczywistość i wreszcie pogodzić się z faktem, że 201-ka jest jeśli nie jedyną, to jedną z naprawdę niewielu opcji która podoła temu zadaniu.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: RCM
Cena: 90 000 €
Dane techniczne:
Wejścia: Para XLR
Czułość wejściowa: 0,7 Vrms
Impedancja wejściowa: 10 kΩ
Moc wyjściowa: 2 x 700 W / 8 Ω, 2 x 1400 W / 4 Ω
Pasmo przenoszenia: + 800 kHz
SNR: > 130 dB
THD + N: 0,01 %
Pobór mocy: Standby < 1 W; pełna moc 550 W RMS
Wymiary (W x S x G): 430 x 505 x 708 mm
Waga: ~125 kg
kpl. 4 nóżek Stillpoints Ultra 5 w zestawie
System wykorzystywany w teście:
– Odtwarzacz CD: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15; Vitus Audio MP-L201
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”; Gauder Akustik Berlina RC8
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA