Opinia 1
Wierzą Państwo w miłość od pierwszego wejrzenia? No dobrze, a chcieliby Państwo w nią wierzyć? Jeśli w życiu codziennym takie cuda rzadko, bo rzadko, ale jednak się zdarzają, to czemu nie przenieść tego trudnego do racjonalnego wytłumaczenia zjawiska na grunt audio. To wcale nie powinno być takie trudne – widzimy/słyszymy coś, zaczynamy pałać do tego nieopartą chęcią zdobycia, zdobywamy i żyjemy długo i szczęśliwie, bądź też, kiedy uczucie minie a rozum wróci każde pójdzie w swoją stronę. Ten dość romantyczny i powstały najprawdopodobniej na skutek nieuchronnie zbliżającego się święta obłąka …, znaczy się zakochanych wstęp wbrew pozorom wcale nie jest całkowicie oderwany od audiofilskich realiów, gdyż będący bohaterem niniejszego testu – stereofoniczny wzmacniacz mocy, stworzony przez Jeffa Wellsa o nazwie Innamorata, co po włosku znaczy powodujący stan zakochania, kobietę, w której ktoś jest zakochany, a nawet kochankę. Tak też było w naszym przypadku – mając dość przypadkowy, za przeproszeniem niemalże przelotny kontakt z końcówką Wellsa jednogłośnie uznaliśmy, że północnoamerykańską konstrukcję trzeba koniecznie zaprosić w nasze skromne progi i poznać się lepiej, o wiele lepiej.
Mając na uwadze fakt, iż o gustach się nie dyskutuje pozwolę sobie na małą prywatę i czysto subiektywny osąd projektu plastycznego końcówki Wellsa. Z mojego punktu widzenia Innamorata jest zjawiskowo piękna, pięknem prostym, lecz ponadczasowym. Ma w sobie mroczną, minimalistyczną elegancję grubego płata czarnego akrylu w stylu mojego dawnego Densena DM10 i zegarmistrzowskie umiłowanie do detali pod postacią uroczej retro – wskazówki a’la Momentum D’Agostino. Wspomnianą wskazówkę umieszczono na białym cyferblacie otoczonym solidnym, mosiężnym pierścieniem i zabezpieczono okrągłą szybką. Powyższy a zarazem jedyny interface (dostarczający informacji o wartości napięcia, jakim raczymy urządzenie) umieszczono centralnie na froncie wzmacniacza ozdobionego jedynie finezyjnie wykaligrafowanymi nazwą producenta i modelu. Włącznik główny ulokowano z lewej strony płyty czołowej, co z jednej strony szalenie poprawia ergonomie, lecz jednocześnie – patrząc na obecną modę dziwi, że nikt nie postanowił przenieść go w mniej widoczne miejsce. A właśnie – ergonomia. Okrągły cyferblat jest oczywiście podświetlany, nadającą całości lekko oldschoolowo – steampunkowy klimat żaróweczką o ciepłej, żółtej barwie. Warto również podkreślić, iż natężenie iluminacji można regulować dedykowanym, umieszczonym na ścianie tylnej pokrętłem w sposób całkowicie płynny, bądź zupełnie je wyłączyć, co prawdę powiedziawszy, podczas kilkunastodniowego odsłuchu ani razu nie przeszło mi nawet przez myśl. Tył wzmacniacza również nie odbiega od idei minimalizmu. Pojedyncze, solidne terminale głośnikowe umieszczono na przeciwległych skrajach urządzenia a tuż pod nimi znalazło się miejsce dla wejść RCA, co jest dość karkołomnym rozwiązaniem. Przecież w większości przypadków kable głośnikowe są cięższe od interkonektów a końcówkę mocy stawia się na najniższej a nie najwyższej półce, więc przewody głośnikowe biegną w dół a nie w górę. Mniejsza jednak z tym. Całości dopełniają wspomniane wcześniej – centralnie umieszczone pokrętło odpowiedzialne za regulację natężenia podświetlenia frontowego „bulaja” i gniazdo zasilające.
Nie sposób oczywiście pominąć potężnych, stanowiących boki wzmacniacza radiatorów, które będąc dość istotnym elementem natury dekoracyjnej znalazły się tam jednak nie po to by wyglądać, lecz działać zgodnie ze swoim przeznaczeniem, czyli oddawać do otoczenia ciepło z przymocowanych do nich od wewnątrz tranzystorów. Jeśli chodzi o budowę wewnętrzną, to nie będę się wymądrzał i rozpisywał na tematy, w których poruszam się z gracją przysłowiowego słonia w składzie porcelany. Skupię się zatem na mocno lakonicznych, wręcz podstawowych informacjach.
Innamorata jest pracująca w klasie A/B konstrukcją dual mono o niewielkim sprzężeniu zwrotnym oferującą 120W przy 8 i 200W przy 4 Ω. Z ciekawostek mogących skłonić domorosłych mistrzów lutownicy do dalszej eksploracji odmętów internetu dodam tylko, że tytułową końcówkę mocy wyposażono w kwantowy filtr AC Bybee a także w rewolucyjne rozwiązanie Bybee Labs o nazwie „Music Rails” redukujące szum DC aż do -45dB. Powyższa sentencja brzmi dla mnie równie enigmatycznie jak temat pracy doktorskiej w stylu „Wpływ „Gwiezdnych Wojen” George’a Lucasa na szerokość rzazu podczas laserowej obróbki skrawaniem Sekwoi wieczniezielonej”, więc nad tą nader tajemniczą nomenklaturą przejdę do porządku dziennego a przydatność kosmicznych technologii określę jedynie na podstawie odsłuchów.
Brzmienie Innamoraty jest niesamowicie spójne, koherentne i wprost niewyobrażalnie niewymuszone. Ma w sobie wszystkie zalety najlepszych SETów (Single Ended Triode), a zarazem jednoznacznie nawiązuje do potężnych końcówek tranzystorowych. Pomyślicie Państwo, że to niemożliwe, przynajmniej na tym pułapie cenowym? Też się na takiej właśnie auto negacji tego, co słyszę złapałem, jednak tak właśnie było. Iście triodowa przestrzenność, eteryczność i namacalność szły bowiem w parze z nieskrępowaną dynamiką oraz nisko schodzącym świetnie kontrolowanym basem. W rezultacie, bez jakichkolwiek modyfikacji w torze audio można było cieszyć się niuansami generowanych za przeproszeniem „paszczowo” dźwięków z „I Wish” Tok Tok Tok, by po chwili, w sposób całkowicie naturalny przyjść na wydobywające się z iście kakofonicznego rozgardiaszu partie growlu zarejestrowane na „Alpha Orionis” Tenebris. Powyższa rozpiętość repertuarowa powinna jasno dać do zrozumienia, że mamy do czynienia z konstrukcją nie tyle uniwersalną, co wręcz wszechstronnie uzdolnioną. Utarło się przecież stwierdzenie, że tzw. „audiofilskie smęty”, czyli niewielkie, a wręcz minimalistyczne składy skupiające się głównie na „grze ciszą” nawet na boomboxie mogą zabrzmieć całkiem nieźle. Gorzej jest za to ze zdecydowanie cięższym a więc o wiele bardziej wymagającym repertuarem. Nie chcąc jednak bazować wyłącznie na, nomen omen wybornym, aczkolwiek wcale niedającym się tak łatwo określić progresywno – thrashowo – psychodelicznym wsadzie stanowiącym dość poważne wyzwanie dla niewprawionych słuchaczy sięgnąłem po … kipiący dynamiką i zaskakującymi zwrotami akcji album „An American Panorama” w wykonaniu Dallas Symphony Orchestra. Krótko mówiąc amerykańska „niemalże współczecha” napisana przez Leonarda Bernsteina, Roy’a Harrisa i Aarona Coplanda zagrana z taką werwą i iście hollywoodzkim rozmachem, że jakiekolwiek dolegliwości natury dynamicznej byłyby ewidentnie słyszalne i jednoznacznie wskazywały na winowajcę całego zamieszania. Całe szczęście, pomimo zupełnie niezrozumiałych, przynajmniej z mojego punktu widzenia, utyskiwań internetowych malkontentów na niezbyt imponującą moc Wellsa nijakich problemów i to pomimo niemalże koncertowych poziomów głośności nie odnotowałem. W całym paśmie dźwięk był zwarty, gładki i pozbawiony nawet najmniejszych oznak nerwowości a przy tym czarował ponadprzeciętną, rzekłbym nawet, że referencyjną przestrzennością. Gradacja planów, precyzja ogniskowania źródeł pozornych przywodziła na myśl wyrafinowanie wybornych konstrukcji lampowych mając zarazem niemalże nieograniczone zaplecze mocowe. Na papierze i w teorii może wcale to tak nie wygląda, ale waty deklarowane przez Wellsa z pewnością można określić mianem jeśli nie lampowych (nie ma co drażnić próżniowych ortodoksów), to chociaż A-klasowych.
W tym momencie dochodzimy do clue, istoty, sedna brzmienia amerykańskiej końcówki. Chodzi mianowicie o to, że konstruktorowi wybornie udał się pewien zabieg sprawiający, że o dźwięku Innamoraty można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest stereotypowo tranzystorowy. Chodzi mianowicie o to, że faworyzowane, dominujące są parzyste harmoniczne, czyli w efekcie otrzymujemy brzmienie zdecydowanie łatwiej przyswajalne przez ludzki słuch, a przy tym odbierane jako milsze, lapidarnie rzecz ujmując ładniejsze, choć nie jest to uroda prosta, powierzchowna i niekomplikowana. Nie ma w jej definicji miejsca na uproszczenia, ordynarną, cukierkową pocztówkowość i trącącą tandetą sztuczność. To nie jest nadmuchany, fast-foodowy burger, w którym wszystko ładnie wygląda na odpicowanym w Photoshopie zdjęciu a w rzeczywistości otrzymujemy śmieciową jedzenio – podobną wydmuszkę niewiadomego pochodzenia, od której w najlepszym razie dostaniemy wzdęcia a w najgorszym ciężkiej niestrawności. W przypadku Innamoraty możemy mówić tylko i wyłącznie o soczystym, kruchym i co najmniej 500g T-Bone steaku przyrządzonym przez … Anthony’ego Bourdaina.
Przesada? Niekoniecznie. Po pierwsze takiej klarowności i czystości brzmienia przy jednoczesnym zachowaniu dojrzałości i bogactwie barw na tych pułapach cenowych nie sposób oczekiwać, ba nawet o nich marzyć a tu proszę – są i to praktycznie w nielimitowanych ilościach. Dynamika, rozmach, szybkość narastania/wygaszania, atak też są? Oczywiście – w komplecie i pełnej mobilizacji. Całe szczęście jest jeszcze zdrowe umiarkowanie i wierność rzeczywistym, realnym gabarytom instrumentów, więc jeśli tylko nie nakarmimy końcówki przerysowanym i karykaturalnym materiałem z samplera wszystko będzie akurat takie, jakie być powinno – al dente.
Na zakończenie jeszcze tylko uwaga natury użytkowej. W momencie, gdy piszę te słowa jeszcze nie wiem, jak Wells wypadł w systemie Jacka, lecz w moim, zarówno w minimalistycznej konfiguracji – z bezpośrednio wpiętym, posiadającym regulowany poziom wyjściowy Ayonem CD 1sx, jak i ze świetnym, rodzimym przedwzmacniaczem Abyssound ASP-1000 było świetnie. Co prawda zewnętrzny preamp sprawiał, że definicja dźwięku była bardziej realna i lepiej osadzona na basowym fundamencie a cały tzw. audiofilski plankton, szczególnie w podkreślających przestrzeń nagraniach w stylu „Antiphone Blues” Arne Domnerusa wywoływał tzw. „efekt Wow” – pełnej holografii i trójwymiarowości.
Ne będę ukrywał, że Wells Innamorata bardzo mi się spodobał. Ba stan ten trwa nadal i obawiam się, że ma on charakter długotrwały i chroniczny niczym nieleczone zatoki. Podoba mi się tak, jak podobały się Jeff Rowland 625, czy Moon EVO 870A a biorąc pod uwagę, że jest wśród tego nader zacnego towarzystwa najdelikatniej rzecz ujmując zauważalnie najtańszy to … mamy do czynienia z ewidentną sensacją. Choć z drugiej strony … jest to ewidentny przypadek rasowego High-Endu, ale High Endu starej daty, w którym płacimy tylko i wyłącznie za brzmienie a nie marketingową otoczkę i wyblakłe wspomnienie dawnej świetności mocno zdewaluowanej „legendy”. Oby więcej takich niespodzianek. Chapeau bas!
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Audio-Connect
Cena: 33 000 PLN
Dane techniczne
Moc: 120W / 8 Ω, 200W / 4 Ω
Pasmo przenoszenia: +/- 0,25dB w zakresie 10 – 50 000 Hz
Stosunek sygnał/szum: -103dB, poziom odniesienia przy pełnej mocy
THD: <0,025% przy 1kHz/100W/8 Ω
Wzmocnienie: 30dB
Impedancja wejściowa: 50kΩ
Współczynnik tłumienia: 200 przy impedancji 8 Ω
Zużycie energii: 350W w trybie spoczynkowym, max. 1000W
Wejścia: 1 para niezbalansowana RCA
Wyjścia głośnikowe: 1 para WBT na kanał
Wymiary: 483 x 152 x 432mm
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sx; CEC CD5
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5
– Przedwzmacniacz liniowy: Abyssound ASP-1000
– Wzmacniacz mocy: Abyssound ASX-1000
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Organic Audio Power Reference; Furutech Nanoflux
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Stillpoints Ultra Mini
Opinia 2
Najczęstszym powodem pojawienia się danego urządzenia w teście, jest oczywista chęć prezentacji wprowadzanej na rynek nowości, która w starciu oko w oko z recenzentem ma wypracować sobie odpowiednio wysoką pozycję marketingową chwaląc się zdobytymi gwiazkami na półce w salonie. Jednak czasem zdarzają sie przypadki, gdy mimo chęci obu stron coś gdzieś się nie zazębia i nawet najambitniejsze plany mocno przeciągają się w czasie. Tak też było i tym razem, gdyż już jakieś półtora roku temu prowadzone konsultacje na temat wizyty w naszych systemach będącego tematem dzisiejszego spotkania komponentu audio, nie mogły doczekać się finalizacji. Co więcej, dochodzące do naszych uszu słuchy o wysublimowaniu generowanego dźwięku, konsekwentnie podsycały płomień niecierpliwości, aż nadszedł moment, gdy koniunktura zaczęła nam sprzyjać i z lekkim poślizgiem test amerykańskiej końcowi mocy Wells Audio, szczęśliwie doszedł do skutku. I takim to sposobem dzięki bydgoskiemu dystrybutorowi Audio-Connect po pokonaniu wielu przeciwnych wiatrów, w progi redakcji trafiła stereofoniczna końcówka mocy wspomnianego producenta o bardzo intymnej nazwie Innamorata.
Bohater dzisiejszego testu – amerykański przedstawiciel z działu wzmacniania sygnału – jak przystało na konstrukcję zza wielkiej wody, jest sporym gabarytowo i wagowo urządzeniem, osiągając bardzo zbliżone do mojego pieca wymiary, przy nieco mniejszej wadze. Front z grubego płata czernionego akrylu nadaje całości szyku, a dla podkreślenia elegancji i ekskluzywności, w centralnej jego części umieszczono wyśmienicie prezentujący się, oprawiony w mosiężną ramkę okrągły wskaźnik napięcia, jakie w danym momencie dostarczane jest do urządzenia. Bardzo dobrym marketingowo pomysłem jest płynna regulacja jasności ciepłej barwowo poświaty i minimalizacja wokół niego innych manipulatorów do niezbędnego minimum, czyli dyskretnego, również okrągłego włącznika z lewej strony. Jako rodzynek na torcie dostajemy napisaną stylizowaną czcionką nazwę marki nad i modelu pod cieszącą oko tarczą woltomierza. Nic dodać, nic ująć, po prostu cymes. Boki urządzenia uzbrojono w potężne radiatory, a dla ułatwienia procesu chłodzenia dość mocno nagrzewającej się konstrukcji, na górnej płaszczyźnie wycięto cztery ażurowe – po dwa z każdej strony – prostokątne zestawy grawitacyjnych otworów wentylacyjnych. Przejście na tylny panel ujawnia symetryczne rozlokowanie wejść w standardzie RCA i terminali głośnikowych, a także centralne umieszczenie gniazda zasilania i pokrętła poziomu jasności wspomnianego informatora napięciowego. Jak widać, mamy proste amerykańskie podejście do tematu, czyli bez fajerwerków, ale solidnie i w nietuzinkowej oprawie. Dla mnie majstersztyk.
Na początek rozważań natury brzmieniowej wtrącę, że ta od dłuższego czasu oczekiwana przez nas konstrukcja zdążyła już zebrać pewien bagaż pozytywnych opinii z kliku wystawowych prezentacji. Ale co innego jest przypadkowy, nawet udany występ, a co innego starcie na ubitym recenzenckim polu. Jakby na to nie patrzeć, Innamorata zasługiwała na większe grono słuchaczy i pierwsze starcie zaliczyła w warszawskim klubie KAIM. Marudni opiniodawcy często pomagają snuć całkowicie odmienne niż bym się tego spodziewał wnioski, a że bywalców piątkowych spotkań znam na wskroś, zawsze mam pewien materiał do głębszych przemyśleń. Co by jednak nie mówić, przed wyjazdową konfrontacją obawiałem się dość niskiego osadzenia dźwięku amerykańskiego pieca. Nie pod kątem degradacji spowodowanej zamuleniem, tylko korelacji z cierpiącym na podbicie przy 50 Hz pomieszczeniem, często powodującym powstawanie męczących fal stojących i w konsekwencji zrzucanie tej przypadłości na goszczący sprzęt. Oczywiście, jeśli panowie w swych utyskiwaniach nieco się zagalopują, ruszam na ratunek przywożonym komponentom, punktując zastane w klubie sprzętowo – nawykowe realia. Chodzi mi o fakt dostrojenia do siebie stacjonujących tam na co dzień urządzeń, z którymi ma konkurować przypadkowy pretendent do laurów, jak również mocnego przyzwyczajenia się do wypracowanego przez lata wzorca dźwięku, co przy jakiejkolwiek zmianie percepcji czasem automatycznie i bezwiednie odbierane jest jako nie do końca dobre. Ale jedno jest pewne, klubowicze są osłuchani i raczej niezłośliwi a jeśli tylko mam rację, nie kruszą kopii o swoje pierwsze wrażenia. Wracając do naszego Wells Audio, z ulgą spieszę wyznać, że wszystkie moje przedwyjazdowe początkowe obawy całkowicie się nie sprawdziły. Tak, wzmocnienie miało tendencję do dociążenia sygnału, ale nie kosztem czytelności i oddechu. To było mocne, ale dynamiczne i bogate w artefakty górnych rejestrów obcowanie z muzyką. O dziwo, bez względu na repertuar – czy to rockowy, czy muzykę dawną, wszyscy w grze końcówki znajdowali coś dla siebie, oddając swoje uznanie tej niepozornej jak na Amerykę konstrukcji. Wieczór jak nigdy minął bardzo szybko, a i ja widząc pozytywne wrażenia kolegów, nie musiałem wykładać ratunkowych, często pomijanych we wnioskach oponentów, a usłyszanych przeze mnie pozytywnych obserwacji. Pierwsze starcie i sukces, a jak było w zdecydowanie bardziej wymagającym środowisku sprzętowym? Uspokajam zawczasu, że mimo zdecydowanie cięższych dział Innamorata swobodnie przechodziła kolejne szczebelki wtajemniczenia w napędzaniu zestawów kolumn. Początek domowego procesu testowania oparłem o bardzo wymagające prądowo kolumny Gauder Akustik Cassiano. Bateria ceramicznych głośników nie zrobiła większego wrażenia na testowanej konstrukcji i bez względu na zaimplementowany repertuar – elektronika, folk-rock, czy jazz – swoboda i oddech grania połączone z kontrolą niskich rejestrów dawały bardzo dużo przyjemności podczas kontemplacji przy muzycznych taktach. Cieszył mnie również fakt głębokiej i czytelnej wirtualnej sceny, która w starciu z muzyką dawną nie miała najmniejszych problemów w zakresie jej fantastycznego kreowania, a to jest bardzo ważny aspekt tego gatunku muzycznego. Analizując zalety testowanego piecyka, czyli: mocny i trzymany na wodzy bas, ciepły, ale naładowany informacjami środek i skrzące górne rejestry, pozwoliły mi zrozumieć, dlaczego jakiś rok temu goszczący u mnie znajomy posiadacz lampowej końcówki mocy 300B SE, zamienił ją właśnie na ten tranzystor. To czyste „wpompowanie” najbardziej pozytywnych walorów lampowych w urządzenie tranzystorowe, bez utraty właściwości tych drugich – czytaj mocy i kontroli. Oczywiście dźwięk jak na „trana” był nieco posłodzony, ale na tyle strawnie, że w najmniejszym stopniu nie powodował uczucia przegrzania atmosfery. To był niuans odbierany w kategoriach zalet, a nie szkodliwych naleciałości, dlatego dysponując kilkoma parami kolumn, w kolejnym kroku testowym sięgnąłem po wysoko skuteczne, oparte o papierowe głośniki kolumny Trenner & Friedl Pharoah. Analizując ten tekst, można by wstępnie stwierdzić, że będące już po ciepłej stronie granie z ceramicznych głośników, po przesiadce na jeszcze bardziej czułe na takie naleciałości papierowe przetworniki stanie się pozbawioną pozytywów dźwiękopodobną papką, gdy tymczasem po stosunkowo niedługiej akomodacji doznałem kolejnego miłego zaskoczenia. Wiemy przecież, jak wypadają instrumenty drewniane odtwarzane przez celulozę, a w tej konfiguracji mamy zalety tranzystora i lampy w jednym, co tylko wzmocniło efekt czarowania mnie dobiegającym z przestrzeni międzykolumnowej dźwiękiem. Teoretycznie górnych rejestrów było nieco mniej, ale o dziwo nie niosło to za sobą utraty ilości informacji, tylko zmieniało jaskrawość iskry w wybrzmieniach perkusjonaliów, co po kilkupłytowej serii, całkowicie odchodziło w niepamięć, poddając w wątpliwość słuszność ich obfitości z poprzedniego zestawienia. Niezłe, nie sądzicie? Ale zapewniam, że prawdziwe i to nie tylko na podstawie swoich wydumanych wieczorno-nocnych obserwacji, ale również przypadkowego spotkania, gdzie gość początkowo narzekając na braki w górze pasma, poprosił o wpięcie Gauderów, by przesyciwszy się ich ilością (na co dzień używa kolumn Dynaudio), w drugim podejściu do Austriaków z przyjemnością zasmakować tego wszechobecnego, ale nadal rozdzielczego spokoju. Oczywiście nie deprecjonował brzmienia ceramicznych przetworników, tylko poproszony o próbę weryfikacji swoich wstępnych nieprzychylnych dla Pharoah T&F wniosków, oddał im to, co się słusznie należało. I muszę się przyznać, że taka właśnie dla wielu okrojona z wyczynowości konfiguracja pozostała do końca testowych dni. Po trzech wymagających występach wiedziałem praktycznie wszystko, dlatego resztę czasu wykorzystałem na spijanie śmietanki recenzenckiej przy repertuarze jazzowym i szeroko rozumianej muzyce dawnej, które odwdzięczały mi się w dwójnasób. Po pierwsze poprzez ogólnie pożądany przeze mnie spokój w reprodukcji dźwięków, jak również barwę tak uwielbianych instrumentów drewnianych. Celulozowe przetworniki dla wielu podobnych mi słuchaczy są kwintesencją obcowania z muzyką, często cisnąc na usta frazę: „Chwilo trwaj w nieskończoność”, dlatego z lekkim smutkiem ooczekuję telefonu z prośbą o odesłanie Innamoraty do dystrybutora.
To spotkanie z amerykańską myślą techniczną było na wskroś innym niżbym się tego spodziewał doznaniem. Wells Audio zdaje się przeczyć ogólnie panującemu przekonaniu o potędze i bezkompromisowej energii grania pochodzących z tamtych rejonów konstrukcji. Innamorata czarowała ciepłem, ale również masą i rozdzielczością dźwięków, bez względu na podłączone do niej zestawy kolumn. Oczywiście każda kompilacja miała swoje maniery, ale z każdej Wells Audio wyciągał maksimum pozytywnych doznań, nie kładąc na nie nawet najmniejszego cienia. Czy to jest brzmienie dla każdego? Na podstawie tych kilku opisanych i wydawałoby się karkołomnych połączeń, z dużym prawdopodobieństwem twierdzę, że tak. Oscylowanie po ciepłej stronie muzykalności, nie powinno zaszkodzić nawet mocno osadzonym w barwie zestawom, a w pełni kontrolowane nieco dociążone granie prawdopodobnie pozwoli usłyszeć, jak brzmi dobrze odtworzona stopa perkusji. Ze szczerego serca polecam zaznać na swoim podwórku takiej prezentacji, a może się okazać, że dotychczas stacjonujące u Was lampowe wzmocnienie przegra z kretesem w starciu z Amerykaninem. Jednak lojalnie ostrzegam, u mojego znajomego to się zdarzyło i niewykluczone, że u Was historia może się powtórzyć.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
– wzmacniacz zintegrowany Vitus Audio RI – 100
Kolumny: GAUDER AKUSTIK CASSIANO, Trenner & Friedl Pharoah
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa zasilająca POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA