Patrząc na dość konsekwentną cykliczność moich wizyt na wszelkiego rodzaju festiwalach spod znaku salonów Alkohole i Wina Świata M&P trudno jest mi usprawiedliwić pierwszą wizytę na przecież już czwartej odsłonie imprezy zatytułowanej Whisky & Friends. Owszem, pamiętam, iż kilka spotkań przy dobrym alkoholu z niezależnych ode mnie przyczyn opuściłem. ale nie sądziłem, że umiejętnie zgubiłem pierwsze trzy odsłony festiwalu organizowanego w bardzo reprezentacyjnym dla tego typu wydarzeń miejscu, jakim jest Renaissance Warsaw Airport Hotel. Dlaczego nad tym stanem rzeczy tak ubolewam? Otóż ten cykl w stosunku do prezentacji jesiennych ma nieco inną formułę. Mianowicie oprócz podniesienia prestiżu wydarzenia z racji zjawiskowej lokalizacji, swoją ofertę poza organizatorem – Salony M&P – prezentują również inny dystrybutorzy tej najbardziej wykwintnej wody ognistej. Jacy? Nie będę robił wyliczanki, ale z pewnością zainteresowani czytelnicy po analizie obejmującej zdecydowaną większość stoisk serii fotografii, szybko zorientują się, kto z dotychczas nieobecnych w moich relacjach tym razem się pojawił. Zainteresowani? Jeśli tak, nie pozostaje nic innego, jak po raz kolejny zapoznać się z bardzo osobistym odbiorem tego typu festiwalu. A żeby było atrakcyjniej, podobnie do poprzedniego odcinka – wówczas pisałem o wódce z czystym destylatem Burbona Buffalo Trace „White Dog” w jednej z ról, tym razem po przekroczeniu progu hotelu jako główny temat obrałem sobie inny, ciekawy dla mnie nie tylko ze względów smakowych, ale również z racji możności pofolgowania sobie w temacie cisnącego się na usta luźniejszego słownictwa cel. Jaki? O nie. Tak łatwo nie będzie. Zapraszam do lektury.
Jak obrazują zdjęcia, całość imprezy w odniesieniu do jesiennej odbywa się w zdecydowanie mniejszej kubaturze tym razem sali konferencyjnej i w poprzedzającym wejście do niej korytarzu zlokalizowanego tuż przy Lotnisku im. Fryderyka Chopina hotelu Marriott, co zmusiło organizatora do limitacji ilości wejściówek. Jednak czasu do nabycia stosownego zaproszenia było wystarczająco dużo, dlatego też, komu przez pozostawianie wszystkiego na ostatnią chwilę nie udało się zdążyć zabukować glejtu uprawniającego do przekroczenia progu tej swoistej alkoholowej świątyni, sam jest sobie winien. Jednakże, jeśli udało się już komuś dotrzeć, a zapewniam, już po godzinie od oficjalnego otwarcia zaczynało robić się gęsto, jako jedne z pierwszych tuż przy szatni okazały się być stoiska z wyszukanymi jakościowo – to jak zwykle pozycjonowane jest cenami nawet 70-80 zł za sztukę – cygarami. Niestety nie wiem, czy jest to zmorą, czy szczęściem mojego życia na tym padole ziemskim, ale nigdy nie zapaliłem nawet jednego papierosa, dlatego też zgłębianie tego typu stanowisk zawsze kończy się zapewniającym mnie, że nie wpadnę w nałóg, a jedynie wzmocnię doznania procesu spożywania Whisky, naturalnym zaproszeniem do nabycia mogących pochwalić się ostatnio zdobytymi nagrodami zwiniętych w rulon tytoniowych nowości. Tak jest za każdym razem, ale niestety trochę szkoda jest mi poświęcić tylu lat pielęgnowanego w trosce o zdrowie tytoniowego celibatu i zawsze dziękuję za miłą rozmowę. I co ciekawe, nie ma znaczenia, że jakiś czas temu dostałem w prezencie od córci zestaw startowy dla potencjalnego palacza cygar – na szczęście jeszcze bez szkatułki utrzymującej odpowiednią wilgotność brązowych pocisków, gdyż na chwilę obecną dane sobie dawno temu słowo nadal jest dla mnie wiążące. Ale pooglądać i pewnie Was zaskoczę, powąchać zawsze lubię.
Główna część ekspozycji wyśmienitych trunków swoje podboje otworzyła w sporej sali konferencyjnej. Stoiska, idąc tropem wykwintności wydarzenia, bardzo często okazywały się być pieczołowicie przygotowywanymi swoistymi straganami. Każdy z takich punktów zawsze w swojej ofercie miał kilka darmowych, czyli wliczonych w cenę wejściówki, stojących na początku jakościowej hierarchii destylarni alkoholowych pozycji i dla celów poznawczych przez potencjalnego zainteresowanego kilka kolejnych, tym razem odpłatnych, bo zdecydowanie dłużej leżakowanych i z większym pietyzmem finiszowanych smakowych rodzynków. Myślicie, że biorąc pod uwagę przymus wykupienia wejściówki to rozbój w biały dzień? Ze swej strony zapewniam, że nie, gdyż nawet jeśli taki stan rzeczy, czyli dodatkowa odpłatność przy wstępnym wykupie wejściówki, nie mieści się w Waszej życiowej karmie, przygotowana jako standardowa oferta była całkowicie reprezentatywna dla każdego brandu, a ewentualne dodatkowe koszty pozwalały li tylko dogłębniej przekonać się, czy cena na wyższych poziomach portfolio jest wprost proporcjonalna do przyrostu jakości trunku, czy jednak mówiąc kolokwialnie wyskakuje z kapelusza. Jakie są moje doświadczenia? Otóż bez naciągania faktów mogę powiedzieć, iż każdorazowy wzrost ceny miał bezpośrednie odniesienie do kwestii nosa, koloru i finiszu degustowanego trunku. A czy akurat dany produkt wpisywał się w nasze oczekiwania cena/jakość, to już inna para kaloszy.
Na koniec skrobnę kilka niezobowiązujących zdań o wspomnianym we wstępniaku głównym temacie mojej wizyty na lotniskowej prezentacji. Co takiego tym razem mnie poruszyło? Otóż może nie poruszyło w stylu niezapomniane przeżycie na lata, ale muszę przyznać, iż to podejście do napitków spod znaku Calvadosa bardzo zbliżyło mnie do decyzji zakupu na początek co najmniej jednej butelki tego nie przebierając w słowach bimbru z jabłek i gruszek. Dlaczego wymieniłem te dwa będące największym skarbem rodzimego sadownictwa owoce? Otóż podstawowym wsadem do produkcji przywołanego destylatu są jabłka. Oczywiście w kilku ogólnie określonych przypadkach dopuszczalne są kilkunastoprocentowe zawartości gruszek. Ale fakt jest faktem, że podstawowy Calvados, to wyniesione na degustatorskie świeczniki sfermentowane jabłka. Tymczasem świat byłby nudny, gdyby w swej różnorodności nie postanowił trochę pomieszać i zachęcił niektórych producentów do odwrócenia zawartości procentowej wyartykułowanych owoców. I takim to sposobem dzięki zaprzyjaźnionemu pracownikowi z salonu M&P w Starej Miłosnej zaliczyłem swoisty sparing pomiędzy dystrybuowanym już od dość dawna przez ten trunkowy przybytek Calvadosem w zdecydowanej większości opartym o gruszki (65-70 %) LOUIS DE LAURISTON i zasilającym półki organizującej całość imprezy sieci dopiero od zeszłego roku Calvadosem DROUIN – naturalnie obydwa pochodzą z Francji. Oczywistym jest, że aby walka była równa, obydwa podejścia opierały się o te same specyfikacje, czyli wydania RESERVE i VSOP. Efekt? Przyznam szczerze, iż wodę ognistą na basie gruszek (LOUIS ….) kosztowałem już kilkukrotnie i mimo każdorazowego pozytywnego wyniku nakarmienia nią kubków smakowych, nigdy nie zdecydowałem się na zakup tego produktu. I nie chodziło mi o fakt barku czegokolwiek w nosie, czy finiszu, tylko na tle możności kupna czegoś już przeze mnie sprawdzonego, zawsze wygrywała typowa ruda na myszach. Co zatem wydarzyło się tym razem? Otóż potrzebowałem swoistej kropki nad „i”, którą postawiło starcie łeb w łeb można by powiedzieć rzeczonego „gruszkowca” z typowym „jabcokiem”. Nie, żeby DROUIN (same jabłka) był gorszy, ale na tle LUIS DE LAURISTON (baza gruszkowa) w smaku niósł ze sobą nutę kwasowości. Ale nie jakoś szczególnie odrzucającej. Przecież to był wynik procesu produkcyjnego zazwyczaj kwaśniejszych od gruszek jabłek, co przekuwało się w naturalną akceptowalność, a nawet niezbędność. Jednak po natychmiastowym przejściu na produkt na bazie owoców trącających erotyką (poczciwe gruszki) okazywało się, że nawet sfermentowana, ale jednak słodycz daje większe poczucie gładkości i wyrazistości trunku. Owszem, finisz jawił się jako nieco cięższy, ale za to o większym bukiecie doznań smakowych. Naturalnie z góry zaznaczam, iż to są moje, a przez to obciążone dużą dozą preferencji wnioski. Dlatego też, jeśli ktoś czuje się obrażony, powinien wziąć pod uwagę, że w każdej dziedzinie życia punkt widzenia danego osobnika zależy od punktu siedzenia i pisząc swoje prywatne odczucia nie miałem na celu nikogo obrażać, tylko sprowokować niezdecydowanych do podobnych prób. Nie wiem, jak podobne potencjalne zabawy się skończą, ale zapewniam, wszyscy z producentami włącznie, raczej na rym zyskają niż stracą. Przecież nie od dzisiaj wiadomo, że co nas nie zabije, to nas wzmocni.
I tym optymistycznym akcentem chciałbym podziękować organizatorowi M&P Pavlina za zaproszenie na opisaną przeze mnie z przymrużeniem oka imprezę. Jak wynika z analizy tekstu, podczas tego alkoholowego mitingu zaliczyłem już trzecie, bardzo poważne podejście do Calvadosa. Do niedawna wydawało i się to niemożliwe, ale teraz muszę się przyznać, że chyba tym razem dam się ponieść nosowemu i smakowemu czarowi sfermentowanego miksu gruszek z jabłkami. Czy na długo, w tym momencie nie jestem w stanie się określić. Jednak na zakończenie powyższego słowotoku bez naciągania faktów mogę powiedzieć jedno: „Dobry Calvados nie jest zły”.
Jacek Pazio